wtorek, 22 grudnia 2015

Camino mozarabe 2013



6.03.2013   Warszawa-Madryt
Po roku przerwy postanowiłem wrócić na szlak do Santiago de Compostela. Nieobecność w 2012r. męczyła mnie, a jednocześnie wzmagała pragnienia przemierzania bezkresów interioru Hiszpanii. Wybrałem termin marcowy, ponieważ chciałem uniknąć zimnych nocy oraz chciałem być świadkiem burzliwego rozwoju przyrody. Postanowiłem iść camino mozarabe ze względu na opowieści o bogatej kulturze Granady i Cordoby, a także ten region Hiszpanii ma niższe opady deszczu, który przeszkadzał w poprzednich wyjazdach. Po raz pierwszy leciałem LOTem. Był to boeing, który nieco trzeszczał w powietrzu, w odróżnieniu od sztywnego airbusa jakim latałem do tej pory. Autobus miałem o pierwszej w nocy, dlatego postanowiłem udać się pieszo na dworzec autobusowy mieszczący się na Avenida de America. Okazało się, że opuszczenie lotniska na własnych nogach jest niemożliwe. Wszędzie natrafiałem na płot zakończony drutem kolczastym, ale żadne służby mnie nie ścigały, co najwyżej prowadziły wzrokową obserwację. Wróciłem do terminalu i wsiadłem do autobusu, który tunelem opuścił lotnisko.Miałem adres dworca i spodziewałem się, że będzie tu potężny budynek jak, na Mendez Alvaro. Dwa razy przeszedłem obok wskazanego adresu, a tu nic nie ma. Dopiero za trzecim razem wszedłem na wysepkę jezdni i tu było wejście do podziemia składającego się z dwóch kondygnacji. W pierwszej znajdowały się sklepiki, a piętro niżej stanowiska autobusowe. Miałem kilka godzin czasu i wyszedłem na miasto. Zabudowa tej dzielnicy Madrytu składa się z dwudziestowiecznych szarych budynków, dlatego nie zrobiłem żadnej fotki. U młodej Chinki zakupiłem parasolkę, za 6€, która okazała się szajsem.
7.03   Granada-Pinos Puente
Trasę ponad 400km autobus pokonał w 4 godziny i o 5-tej rano byłem już w Granadzie. Wskoczyłem do czekającego miejskiego autobusu, który zawiózł mnie do centrum. Obchodziłem puste oświetlone ulice, a strzałki doprowadziły mnie do katedry. Wczesnym rankiem była tu odprawiana msza święta. Uczestniczyło w niej kilka osób, w tym sympatyczny murzynek, który
chronił się tu przed porannym chłodem. Nabożeństwo było tradycyjne z komunią do ust.
Katedra w Granadzie
Po wyjściu z katedry zastał mnie deszcz, który już mi towarzyszył do końca camino. Okazało się, że trafiłem na opady najwyższe od 1947 roku. Obok katedry znajdował się bardzo mały punkt informacji turystycznej. Młoda dziewczyna starała się mi pomóc i odesłała mnie do biura informacji turystycznej. Tutaj obsługą pielgrzymów również się nie zajmowano i odesłano mnie do biura przy Alhambrze. W Alhambrze pan był zły, bo blokowałem kolejkę. Przez swoją lekkomyślność wpadłem w sidła. Do tej pory wydawało mi się, że credencial można uzyskać w każdym miejscu. Camino Frances pokonują dziesiątki tysięcy ludzi, a camino via de la Plata tysiące osób i tam paszport pielgrzyma można było uzyskać wszędzie. Na camino mozarabe decydują się nieliczni i miejscowi nie mają o tym zielonego pojęcia. Udałem się do siedziby stowarzyszenia Camino de Santiago i zastałem zaryglowane drzwi, dzwonek był popsuty, a żelazna brama wysoka. Jest ono czynne prawdopodobnie raz lud dwa razy w tygodniu w określonych godzinach. Z drugiej strony budynku czarna zakonnica wydawała posiłki i jedynie mogła bezradnie rozkładać ręce.
Widok na Granadę i Sierra Nevada
  Wróciłem do Alhambry, ponieważ powiedzenie „Quien no ha visto Granada, no ha visto nada, „(Kto nie widział Granady, nic nie widział) zna cały cywilizowany świat. Za 14€ nabyłem najtańszy bilet i ruszyłem przed siebie. Rozstawione wszędzie służby pilnowały, aby nie wejść tam gdzie nie trzeba. Zamek arabski, czyli Alkazaba to grube mury i rozlegle widoki na miasto i Sierra Nevada(drugie, co do wysokości góry w Europie, nie licząc Kaukazu). 
Alkazaba
Palacios Nazaries to miejsce z krainy baśni. Do tej pory oglądałem jedynie jego fotki w podręcznikach historii. Pomimo lejącego deszczu tysiące ludzi przewijało się przez jego wnętrza. Sztuka arabska osiągnęła tu swój najwyższy kunszt artystyczny, po której u Arabów dzisiaj nie ma żadnego śladu. To, co zobaczyłem w pałacu nazareńskim pozostanie już do końca życia. Zastany tu wyraz formy artystycznej jest nie do opisania.
Pałac Nazarejski
 Postanowiłem podróżować bez credencialu. Udałem się z powrotem do stowarzyszenia i nie zastałem tu żadnych oznak przebywania kogoś. Obok jest Kościół Santiago, od którego zaczyna się szlak. Strzałki umieszczone były wysoko nad głową i zgubiłem szlak, ponieważ padał deszcz i nie mogłem ciągle patrzeć do góry. Znalazłem się poza miastem i zatrzymałem samochód. Miła pani starała się mi pomóc, ale klaksony samochodów z tyłu uniemożliwiły to. Wróciłem na dworzec autobusowy i obok zauważyłem kemping z szyldem „noclegi od 11€”. Młody chłopak zeskanował mój paszport i wskazał miejsce na bajorku wody, abym rozbijał namiot. Delikatnie się wycofałem i poszedłem na dworzec, by etap przejechać busem. Z dworca odchodziły jedynie autobusy dalekobieżne. Dziewczyna z informacji podała mi adres. Dojechałem tam miejskim autobusem, ale nic tam nie zastałem. Wróciłem pieszo i zagaiłem policjanta. Ten kazał kierować się od wskazanego miejsca w stronę uczelni. W bocznej uliczce stały busy i lał deszcz.
Żongler na środku ulicy
 Biegnąc w kierunku busa do Pinos Puente wywinąłem orła na mokrym trotuarze. Potłukłem się i pobrudziłem, a jedna pani chciała nawet pomóc. O własnych siłach wszedłem do busa i był to pierwszy zaniedbany autobus w Hiszpanii do jakiego wsiadłem, bo jeździła nim młodzież szkolna. W miasteczku grupa grzecznej młodzieży zawróciła mnie i wskazała kierunek do alberghe. Po drodze przechwyciło mnie dwoje staruszków i zaprowadziło na miejsce. Schroniskiem opiekowała się dziwna para dobrych ludzi, prawdopodobnie bezrobotnych. Alberghe było donativo(zostawiłem 5€). 
 
Obrzeża Granady

Pozwolili nocować bez paszportu pielgrzyma, ale cyt. „dalej ten numer nie przejdzie”. Alberghe mieści się tu w przerobionym małym Kościółku. Łazienka jest na zewnątrz. Zamknięte zostały dwa duże psy, które swoim wyglądem budziły grozę i otrzymałem elektryczny grzejnik. Był to nocleg pełen emocji, ponieważ po raz pierwszy sam znalazłem się w takim dziwnym miejscu pośród ciemności.
8.03   Pinos Punte-Moclin-Alcala la Real-Alcaudete
Centrum Pinos Puente
 Kaplica schronisko nie posiadała okien i kiedy rano ją opuściłem to niespodziewanie zastało mnie rześkie słoneczko. Niektórzy mieszkańcy od samego rana uprawiali marszrutę wzdłuż rzeki i radośnie pozdrawiali. Na rynku promienie słońca odbijały się od kałuż wody. Szlak prowadził przez ogromny gaj drzew oliwnych, które sięgały po sam horyzont do podnóża Sierra Nevada. Ścieżka była grząska i do butów przylepiały się pryzmy lepkiej glinki. Każdy krok to był wysiłek, a po kilku krokach musiałem oczyszczać obuwie. W takich warunkach maszerowałem wolno i męczyłem się.

 Do Moclin zaszedłem, gdy słonce było już wysoko na niebie, a w powietrzu czuć było duchotę.  Zaraz po wejściu do miasteczka młoda Andaluzyjka z typową urodą śródziemnomorską robiła pranie ręczne na ulicy. Widok ten mnie zszokował, bo u nas coś takiego widziałem we wczesnym dzieciństwie oraz w 2007r. na Bukowinie w Rumunii. Kilkadziesiąt metrów dalej było pomieszczenie przystosowane do prania ręcznego. Widocznie taka czynność to miejscowa tradycja.
Pralnia andaluzyjska
 W centrum Moclin ogromny rysunek sierpa i młota, a także siedziba partii PSOE. Totalitarna symbolika mnie przeraziła i bez odpoczynku ruszyłem dalej. Teraz ścieżka prowadziła pod wysoką górę, na której szczycie była położona kolejna miejscowość. Na zboczu znajdowały się jakieś jaskinie, z których pozdrawiał mnie kobiecy głos, ale w ciemne zakamarki bałem się wchodzić. Na szczycie góry był sklepik, gdzie dokonałem bardzo tanich zakupów przy bardzo grzecznej obsłudze. Wokół rozpościerały się wspaniałe krajobrazy. Na każdej okolicznej górze znajdowały się ruiny zamków. Widocznie w tej części Andaluzji zamek to był kiedyś standard, tak jak dzisiaj samochód. 
Andaluzja - kraina gór i oliwek
 Teraz maszerowałem asfaltem do Fuente de Molalmuerzo. Po drodze za ogrodzeniem ujadały dwa olbrzymie psy. W czasie marszu zgrzałem się i powiesiłem na plecaku bezrękawnik, który zgubiłem, ale wróciłem się i go odszukałem. Chciałem autobusem dojechać do Alcala la Real, aby wyrobić tam credencial. W przydrożnym barze właściciel udzielił wszystkich niezbędnych informacji. W Alcala la Real nad miastem góruje twierdza z widocznym z daleka Kościołem. Zatrzymałem samochód pełen ludzi, aby zasięgnąć języka. Ojciec licznej rodziny w cierpliwy sposób wytłumaczył drogę do miejsca, gdzie według niego miano mi tam pomóc. Był to Kościół albo klasztor. Wszedłem tam za grupką dzieci.
Moclin i góra z zamkiem, na którą wchodziłem

 Na zapleczu zastany ksiądz był bezradny i dał mi jedynie mapkę z zaznaczonymi hotelami. Nierozwiązany problem paszportu pielgrzyma spowodował, że nie miałem ochoty na zwiedzanie i ruszyłem dalej. Dwie godziny czekałem na autobus do Alcaudete. Autobus po drodze skręcał do zagubionych miejscowości i do Alcaudete dotarłem już późno w nocy. Dworzec znajdował się daleko od centrum, ale instynktownie szybko tam dotarłem. Zaczepiłem pijanego jegomościa, który wyszedł na papierosa z knajpy. Ten bez wahania sięgnął po telefon i zapytał mnie ile mogę maksymalnie dać. Powiedziałem 20€ i wskazał mi miejsce noclegu. Był to motel obok stacji benzynowej. Nocowałem w ogrzewanym pokoju jednoosobowym z łazienką. Po wziętym prysznicu od razu inaczej spojrzałem na świat.
Bezkres gajów oliwnych
 9.03   Alcaudete-Cordoba
Rano udałem się na dworzec autobusowy, aby móc dotrzeć do Cordoby, bo jedynie tam mogłem wyrobić credencial. W sobotę dworzec był zamknięty i żadnego rozkładu jazdy. Czekając bezradnie spotkałem pewnego pana spacerującego z psem. Poradził on, abym przy ulicy czekał na autobus pospieszny, który nie zajeżdża na dworzec i w niedługim czasie siedziałem już w autobusie. 
Religijna symbolika nad wejściem do domów
 Cordoba to duże miasto i dworzec też ma okazały. Udałem się w kierunku starówki, gdzie w informacji turystycznej nabyłem mapę. Teraz z łatwością dotarłem do siedziby stowarzyszenia Camino de Santiago. Pod wskazanym adresem była restauracja otwierana o 12.00. Pracujący tu dwaj młodzi ludzie cierpliwie mnie wysłuchali i odpalili laptopa. Za pomocą tłumacza Google szybko się dogadaliśmy. Okazało się, że stowarzyszenie urzęduje w czwartki od 20.00. Wykazali jednak dobrą wolę i przedzwonili do prezydenta miasta. Po uzyskaniu zgody otworzyli sejf i wydali credencial oraz wskazali nocleg. Schronisko mieści się tu w centrum starówki, a ponieważ Cordoba to miasto światowe, to ceny również. Nocleg był za 30€, a jako pielgrzym miałem 25% zniżki.
Turyści szturmujący ulice Cordoby
 Nocleg w pokoju jednoosobowym z łazienką i w zabytkowej budowli dał mi duży komfort psychiczny. Z energią ruszyłem zwiedzać miasto i gdyby nie deszcz to byłbym szczęśliwy. Portier poinformował mnie, że w Mesquito jest poranna msza, dlatego zrezygnowałem z kupna biletu do zwiedzania, a ponadto chciałem zaoszczędzić kilkanaście euro. Obszedłem ten znany zabytek oraz zwiedziłem jego dziedziniec. Zaniepokoiło mnie tu bezczynne spotkanie kilku arabów, którzy sprawiali wrażenie bardzo znudzonych. Na wąskich uliczkach miasta panował ruch jak na Krakowskim Przedmieściu, pomimo soboty i deszczu. Rzymski most na rzece Gwadalkiwir jest za bardzo odnowiony i stracił swój pierwotny urok. 
Dziedziniec Mesquito

Ruiny świątyni Diany były ogrodzone czymś prowizorycznym bez bezpośredniego dostępu. Plaza Mayor ogromny i mało tam ludzi, widocznie wszyscy w tawernach topili smutki. Na terenie starówki widać dużo niewielkich Kościołów, tak jakby się dostosowały do zastanej zabudowy arabskiej. Na niewielkich placach mnóstwo młodych ludzi rozmawiających w różnych językach. Ruch samochodowy to prawdziwa sztuka, ponieważ samochody osobowe są tu dostosowane do szerokości ulic, a piesi muszą się tulić do drzwi kamienic, aby przepuścić pojazdy. Przy jednym z otwartych Kościołów było ładne podwórko i postanowiłem tu odpocząć. Od razu nawiązało ze mną kontakt starsze małżeństwo z Niemiec, którzy w Hiszpanii spędzają swoją emeryturę. Po wejściu do Kościoła zauważyłem emocjonalne podejście wierzących Andaluzyjczyków do wiary. Po wejściu do Kościoła obcałowywują oni wszystkie figurki świętych. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie młoda kobieta z trojgiem dzieci, która dawała im znakomity przykład swojego przywiązania do Kościoła Chrystusowego.
Po mszy świętej chciałem zrobić zakupy, a tu wszystkie sklepy nieczynne, ponieważ była sobota. Widocznie nie wszędzie ludzie kierują się wizją zysku. Jedynie w jednym domu handlowym było czynne tylko jedno stoisko spożywcze. Ceny też były wyższe niż w normalnych sklepach.  Obchodząc intensywnie stare miasto i nie przyszło mi nawet do głowy, aby zaglądać do muzeów, tak byłem pochłonięty urodą Cordoby. Z barów również zrezygnowałem. Posilony, wykąpany, oprany i wysuszony, bo tu również działało ogrzewanie mogłem spokojnie zasnąć.
10.03   Cordoba-Cerro Muriano
Brama Cordoby

Rankiem pośpieszyłem na 8.15 do Mesquito na mszę świętą. W momencie, gdy próbowałem otworzyć boczne drzwi wejściowe, to wyszedł z nich żołnierz z pistoletem maszynowym typu Heckler G36 w ręku i zasłonił wejście. Ja nóż wojskowy miałem w plecaku i byłem bez szans, dlatego musiałem się wycofać. Szukałem otwartego Kościoła, bo lał deszcz. W jednym z nich, a był to klasztor, czarnoskóra zakonnica oznajmiła, że przygotowuje Kościół do mszy. Tylko ona była w sile wieku, a pozostałe zakonnice to staruszki. Oprócz mnie przyszedł z zewnątrz tylko jeden Hiszpan. Prawdopodobnie starówka posiada bardzo mało stałych mieszkańców, dominują tu hotele i lokale usługowe. Msza była podniosła i przeprowadzona przez energicznego księdza. Po wyjściu zagaił mnie i Hiszpan i wywiązała się rozmowa. Dołączył do nas ksiądz, który okazał się Brazylijczykiem. Zrobiła się bardzo przyjemna atmosfera. Brazylijczyk obsługiwał więcej Kościołów.
Sanktuarium Matki Bożej Linares

Za pomocą mapy udałem się na trasę camino. Przy wyjściu z miasta zatrzymałem się na śniadanie w czynnym barze. Obok był nowy Kościół i w nim wielu wiernych. Nie mogłem odnaleźć strzałek camino i poprosiłem o pomoc pana z pieskiem. Upewnił mnie, że azymut jest właściwy i mam trzymać się ścieżki. Etap był krótki do Cerro Muriano i prowadził przez niskie góry Sierra Morena. Pomimo przelotnych opadów wiele osób wypoczywało w plenerze chcąc wykorzystać niedzielę. Gdy pokonywałem zimny górski wezbrany strumień, to dopingowała mnie pani z dwojgiem dzieci, która podjechała tu samochodem. Na trasie spotkałem wielu górskich rowerzystów, którzy śmiało atakowali skały. Pośrodku etapu w lesie znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Linares. Pomimo, że to środek lasu to wokół pełno samochodów, a wewnątrz Kościół wypełniony wiernymi. Idąc dalej wspinałem się po schodkach obok przydrożnej kapliczki ozdobionej licznymi bukietami kwiatów. Nigdy przedtem nie spotkałem tak ślicznie ozdobionego poświęconego miejsca.
Leśna kapliczka w Wielkim Poście
 W Serra Murano wstąpiłem do pierwszego baru, aby zapytać się o alberghe. Starsza pani cierpliwie mi wytłumaczyła i ruszyłem przed siebie. Niestety, ale źle zrozumiałem jej intencje i za wcześnie skręciłem. Przez godzinę błąkałem się w strugach ulewnego deszczu. Spotkane po drodze cztery dziewczęta nie miały o schronisku zielonego pojęcia. Zawróciłem i pani dopiero za pomocą rysunku naprowadziła mnie na cel. Alberghe kompletnie mnie zaskoczyło. Było ono prowadzone przez dwoje emerytów z Holandii. Zastałem tu serdeczną atmosferę i ogrzewane pomieszczania. Uiściłem 5€, chociaż nie musiałem, a państwo od razu cyknęli fotkę. Na nocleg zatrzymał się tu także dziennikarz ze Szwajcarii. Według relacji gospodarzy trasa ta nie cieszy się popularnością, bo w ciągu roku nocowało tu 130 osób, w tym 5 Polaków. Miesiąc przede mną nocował ogolony na łyso młodzieniec z Lublina. 
Małżeństwo z Holandii i Helwet

 W miesiącu lipcu i sierpniu nie zanotowano żadnego pielgrzyma, bo by wyparował od promieni słonecznych. Państwo planowali przenieść się do alberghe na północ Hiszpanii, aby służyć pomocą na camino aragones. Zwiedzili już oni ten rejon Hiszpanii i chcieli poznać nowe obszary o bardziej łagodnym klimacie, a Navarra idealnie się do tego nadaje. Zjadłem darmową kolację, którą oczywiście popiłem nalewką z żołędzi. Mili ludzie dopingowali mnie do pokonywania kolejnych tras, szczególnie camino levante. Było to jedno z najprzyjemniejszych spotkań w czasie moich wypraw.
11 marca   Cerro Muriano-Villaharta
Rano ze Szwajcarem udaliśmy się na tradycyjne śniadanie składające się z tostu i kawy z mlekiem. Po drodze zrobiłem zakupy owoców, które o tej porze roku są bardzo tanie. Za miejscowością znajduje się baza wojskowa. Przechodząc zapytałem wartownika czy można robić zdjęcia, ale stanowczo zakazał. Deszcz nie padał, ale droga była podmokła. Idąc przez pastwisko grzęzłem w błocie. Dookoła spotykałem mnóstwo żółwi i zastanawiałem jak one przeżywają lato, bo w tej części Hiszpanii wysychają pomniejsze rzeki.
Żółw na wolności

 Zostawiłem dziennikarza i ruszyłem z kopyta. W Villarta byłem już w południe i po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej, bo nie chciałem płacić za nocleg 15€. Idąc przed siebie podziwiałem wspaniałe krajobrazy i budzącą się do życia przyrodę. W pewnym momencie zagaił mnie starszy człowiek doglądający gospodarstwa. Mieszkał na odludziu i prawdopodobnie sam.
Sympatyczne towarzystwo
 Po godzinie marszu zaczął siąpić deszcz. Wtedy doszedłem do rwącego górskiego potoku. Woda była lodowata i nie widziałem dna, a na dodatek w deszczu nie mogłem się rozebrać. Trzy razy podchodziłem i wracałem się, aż w końcu zrezygnowałem. Chciałem pójść inną drogą, ale doszedłem do ogrodzenia, za którym biegały dwa groźne psy. Musiałem wrócić do Villaharta. Widocznie tak musiało być, bo dodatkowe 38km nie pokonałbym przed nocą. W miejscowym sklepie dokonałem zakupów, czyli 2 bułki po 16 centów i puszka ośmiorniczek za 1€. Nocleg był kiepski, zimny i jeszcze była uszkodzona łazienka.
 
Łagodny krajobraz Sierra Morena

12 marca   Villaharta-Espiel-Alcaracejos-Hinojosa del Duque
Musiałem następny odcinek pokonać autobusem. Wczesnym rankiem panowały całkowite ciemności i padał deszcz. Do przystanku autobusowego miałem 2km. Autobus kursowy oczywiście mi uciekł i stałem bezradny. Wtedy z restauracji obok przyszedł młody chłopak i zaprosił mnie pod dach. Po kwadransie zajechał autobus szkolny, którym dotarłem do Espiel, ale stąd nie było szlaku. W miejscowym barze mężczyźni poinformowali mnie, że autobusu już nie będzie i należy iść pieszo. Espiel położone jest w dolinie i do drogi głównej podchodziłem po serpentynach. Na pierwszych krzyżówkach chciałem coś zatrzymać, ale poniżej setki nikt tu nie jechał. Droga nie posiadała pobocza, a tu jechał tir za tirem. Zszedłem do wybetonowanego rowu w kształcie rynny. Marsz stał się bardzo uciążliwy ze względu na obciążenie kostek i płynący strumień wody.
Catedral de la Sierra
 W pewnym momencie z leśnej drogi wyjechał rolnik bardzo starym samochodem. Musiał zatrzymać się, by włączyć się do ruchu. Zlitował się i mnie zabrał, pomimo, że zmoczyłem mu samochód. W Alcarecejos była czynna informacja turystyczna. Młoda sympatyczna i wysoka dziewczyna powiedziała, że nie ma tu alberghe, ale za darmo mogę przenocować w Hinojosa del Duque. Zatrzymany jegomość wychodzący z baru zaprowadził mnie na miejsce, gdzie zatrzymują się autobusy, a lało jak nigdy. Zaraz potem nadbiegła dziewczyna zabezpieczona przed deszczem
i upewniwszy się zawróciła, a szkoda.
Centrum Hinojosa del Duque z widocznymi elementami religijnymi
 W Hinojosa błąkałem się uliczkami w poszukiwaniu informacji, wtedy zagadnął mnie urzędnik z teczką i zaprowadził mnie do Monasterio de la Purisima Concepcion(Klasztor Niepokalanego Poczęcia). Zastukałem w przedsionku do drzwi, ale bez rezultatu. Wtedy pojawiła się starsza pani i od serca uderzyła pięścią. Po paru chwilach odezwał się głos i poproszono mnie o złożenie dokumentów do szufladki, ponieważ jest to zakon klauzurowy bez kontaktu z zewnątrz. 
W Klasztorze Niepokalanego Poczęcia
 W pomieszczeniu obok zrobił się ruch i po paru chwilach poproszono mnie o wejście. Była przygotowana pościel i włączony grzejnik. Gdy w łazience wyżymałem mokre ubrania, to pojawił się ciepły obiad. Po posiłku byłem w łazience i wtedy wszystko zostało posprzątane. Później zaszedłem do Kościoła na modlitwę, aby podziękować Bogu za tak miłą niespodziankę. Tutaj za żelaznymi kratami siostry zakonne odbywają wieczystą adorację Najświętszego Sakramentu. W czasie mszy mogłem przyjąć komunię na klęcząco. Doznałem tu wielu wzruszeń duchowych. Wieczorem był czynny market i nie padał deszcz.
13 marca   Hinojosa del Duque-Cabeza del Buej-Monterrubio
Rano pojawił się w pokoju suchy prowiant na drogę. Opuszczałem klasztor naładowany pozytywną energią. Pobyt w takim miejscu może odmienić każdą ludzką duszę, chociaż nie wiem jakie ciemności by ją pokrywały. Zakonnice nie przyjmowały pieniędzy, dlatego do skarbonki kościelnej wsunąłem 11€, czyli wszystkie drobne jakie posiadałem. Na zewnątrz świeciło słońce, a ja kilka razy obszedłem to urokliwe miasteczko. Jest tu kilka zabytków sięgających nawet XII wieku. Największe wrażenie robi Catedral de la Sierra, która obejmuje tylko jedną parafię. Przechodziłem obok resztek klasztoru karmelitów, który zniszczyły ponad trzydzieści lat temu skorumpowane ówczesne władze miejskie. Spacerując po ulicach nie spotkałem żywej duszy, jedynie dziewczyna sprzątająca papierki na placu.
Ermita de Santa Ana z XIIIw.
Ruszyłem na 36km odcinek camino do Monterubio. Po godzinie marszu mijałem niewielką wioskę. Dalej była polna droga. Po przejściu jednego kilometra pojawiło się ogromne rozlewisko żółtego błota. To niewielki strumień tak się rozlał. Chciałem ominąć go lub przeskoczyć, ale niestety nogi się zapadały. Idąc na wprost mogłem w błocie okaleczyć bose nogi, a sandały śmierdziałyby mułem. Znowu musiałem zawrócić. Na horyzoncie widziałem Ermita Cristo de las Injurias. Kaplica ta znajduje się kilometr od miasta na wzgórzu. Była otwarta i ciągle ktoś tu na krótko zaglądał. Zauważyłem tu emocjonalne podejście Hiszpanów do modlitwy. Mężczyźni wysyłali rękoma pocałunki w kierunku Czarnej Madonny.
Obcowanie z Bogiem w Ermita Cristo de las Injurias
 Autobus do Monterubio jechał okrężna drogą przez Cabeza del Buej. Jest to miasto położone na wysokich skałach, które obserwowałem z daleka następnego dnia, szczególnie widoczny był zamek. W Monterubio zastałem puste ulice. Na szczęście czynny był bar. Po konsumpcji kawy i tosta zagadnąłem właściciela o nocleg. Hotel mnie nie interesował, ale właściciel wysłał mnie z 10-letnią córką na rowerze. Ona zaprowadziła mnie do miejscowego młodego księdza. Ten dał mi klucze i kazał nocować w salce katechetycznej. Był tu grzejnik elektryczny i stara łazienka, a ja miałem materac i moje problemy zostały rozwiązane. Miejscowość mało ciekawa, ale posiada muzeum, które oczywiście zwiedziłem. Składało się z eksponatów dostarczonych przez miejscowych mieszkańców.
W Monterubio

 Były to stare narzędzia rolnicze, ubranka, misy, przerobione rogi myśliwskie itp. Wieczorem udałem się do Kościoła. Zgromadziło się tu 60-70 kobiet i ja, a ksiądz się nie pojawił, być może odprawiał gdzieś indziej. Nabożeństwo poprowadziła kobieta, która pominęła moment przeistoczenia chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. Przystąpiłem do komunii świętej, chociaż miałem później pewne wyrzuty sumienia. Widocznie taki tryb nabożeństwa jest dopuszczalny.
Eksponaty muzealne
14 marca   Montrrubio-Castuera-Campanario
Dzień przywitał mnie ślicznym słońcem z barankami na niebie. Do przejścia miałem 36km, a to nie przelewki. Klucz wrzuciłem przez okno wraz z 3€. W barze zjadłem śniadanie z kawą za 2€, bo do tostów poprosiłem oliwę. Szedłem na azymut, ponieważ w otwartym terenie nie można było umieścić strzałek camino. Początkowo maszerowałem przez las drzew oliwnych, następnie pastwiskami. Gdzieniegdzie przeskakiwałem przez wąskie strumienie wody. Na horyzoncie podziwiałem białe miasteczka, które znajdowały się na zboczach odległych pasm górskich. Po intensywnych opadach deszczu wszelkie zagłębienia w ziemi były pełne wody.
Camino(droga)

 Obok jednego z takich zbiorników wylegiwało się multum żółwi, ale gdy podszedłem to wszystkie wskoczyły do wody i na zdjęciu uchwyciłem tylko jednego z nich. Po19km marszu doszedłem do Custuery. Miasto to miało burzliwe dzieje w czasie wojny domowej, ponieważ w pobliżu przez wiele miesięcy była linia frontu. Stąd pochodził Pedro de Valdivia zdobywca Chile. Miasto mi się spodobało, być może wpływ na to miała pogoda, a na pewno pan z informacji turystycznej. Podarował mi mapy, odznaki i śmieszną czapeczkę z symbolami camino. 
 
Robienie fotki

Po zatoczeniu kółka po mięście ruszyłem dalej. Zatrzymałem się na łące, aby spożyć posiłek. Jak spod ziemi zjawił się właściciel gruntu, ale tylko popatrzył, bo nie zostawiłem po sobie żadnych śmieci. Gdy słonce chyliło się ku zachodowi drogę przegrodziła rozlana Arroyo de Guadalefra. Jej przejście wymagało odwagi, ale na szczęście w pobliżu był most kolejowy o bardzo wysokim nasypie. Śmignął po nim szybki pociąg i bałem się iść, a do przebycia było ponad 100 metrów. W końcu zmusiłem się, ale marsz szedł niemrawo, bo mogłem spaść między podkładami. Blachy pomiędzy szynami ruszały się. Odwagi dodał mi rowerzysta, który śmigał po tych blach. Później towarzyszył mi jeszcze przez kilometr.
Koścół w Custuera
 W Campinario, ayuntamiento znajduje się obok Kościoła. Zastałem tu dwie młode dziewczyny, prawdopodobnie siostry, które robiły porządki. Starsza z nich zatelefonowała na policję. Szybko nadjechał radiowóz i policjanci dali mi wybór, czy chcę nocować za 15€, czy gratis. Gdy podjąłem decyzję zawieźli za miasto i wskazali drogę, którą powinienem iść rano, bo camino jest nie do przejścia. Następnie podwieźli mnie pod halę sportową. Musiałem godzinę czekać, aż zakończą się treningi miejscowych dzieci. Opiekunowie dali mi swój pokój, grzejnik i pokazali jak rano otworzyć i zatrzasnąć drzwi. Za pomocą tłumacza Google wypytywali mnie o różne rzeczy. W sumie wieczór był przyjemny.
Zaskakująca fotka
 15 marca   Campanario-Don Benito
Rankiem po zatrzaśnięciu drzwi zaszedłem na stację benzynową po mineralkę. Szedłem zwykłą drogą asfaltową, która miejscami była popękana. Prowadziła ona prosto do wysokiej góry, ale z daleka nie mogłem ujrzeć, co na niej się znajduje. Po prawe stronie drogi mijałem ruiny starej budowli, a na niej 12 bocianów. Ptaki te znalazły w Hiszpanii idealne warunki rozwoju, ponieważ nie muszą odlatywać stąd na zimę. Po lewej stronie drogi mijałem zagrodę, a w niej świnki paplające się w błocie.
Kraina bocianów
 Przed Megacelą ogromne głazy narzutowe, na których odkryto rysunki ludzi prehistorycznych. Do miasteczka musiałem wspinać się po ostrej stromiźnie. Przechodziłem przez stado owiec pilnowanych przez gospodarza. Na szczycie góry zastałem starą zabudowę z górującym zamkiem. W miejscowym barze siedziało kilku mężczyzn i była żywa atmosfera. 
 
Fajna zabawa

Spożyłem tu tanie śniadanie i ruszyłem na zamek. Rozpościerał się z niego wspaniały widok na równinę aż po horyzont. Jedynie przezroczystość powietrza dawała wiele do życzenia, widocznie docierają tu zanieczyszczenia lub była duża wilgotność powietrza po ciągłych opadach. Na terenie zamku znajduje się cmentarz ze splądrowanymi grobami, co wygląda bardzo niesmacznie. W miasteczku natrafiłem na mały rodzinny sklepik, gdzie rodzicom pomaga chłopiec inwalida. Zakupiłem tu tani smaczny ser, którym żywiłem się przez dwa dni.
Droga do Megacela
Zejście z góry dodało mi energii i bez przystanku doszedłem do La Haba. Po drodze mijałem niewielki lasek z połamanymi drzewami. W La Haba zaskoczyła mnie nowoczesna zabudowa, bo to miejscowość położona bardzo daleko od wielkich ośrodków miejskich. Ścieżka do Don Benito wiodła wśród zieleniących się łanów pszenicy. Na przydrożnym mostku przysiadłem, aby spróbować sera. Ogarnął mnie strach, gdy zauważyłem, że zbliża się do mnie rottweiler bez uwięzi, bo jak wiadomo „psu i ..... nigdy nie dowierzaj”. Na szczęście nadszedł właściciel i zaczął jak mantrę cały czas powtarzać te same słowa i dzięki Bogu razem z psem mnie wyminęli. W Don Benito byłem dosyć wcześnie, a nie było czego zwiedzać. Sporo czasu spędziłem w cafeterii sącząc powoli jak przystało na tutejszego kawę. Miałem adres noclegu i miejscowi naprowadzili mnie na schronisko. Stałem niepewnie pod drzwiami kamienicy i zauważył to właściciel warsztatu samochodowego, który podszedł i zadzwonił dzwonkiem.
Zamek w Megacela
Wewnątrz znajdował się ośrodek Caritas. Prowadził go sympatyczny pan z wielkimi kolczykami w uszach. Schronisko było cale wypełnione mieszkańcami, ale i dla mnie znalazło się miejsce. Mieszkali tu ludzie w różnymi wieku, od nastolatków po osoby po 50-ce. Zauważyłem tu nawet urzędników, którzy utracili pracę i prawdopodobnie rodziny, ponieważ fala rozwodów na masowa skalę ogarnęła całą Hiszpanię. Sympatryczny pan mieszkał z nimi 24 godziny na dobę i pilnował dyscypliny. Wszyscy mieli wyznaczone dyżury i godziny, kiedy mogli przebywać na mieście. Przebywając wśród nich czułem, że panuje tu ogólne przygnębienie. Nie widziałem żadnych uśmiechów na twarzy, ani żadnej spontaniczności, tak jakby wszyscy oni byli pogodzeni z losem. Musiałem prosić pana o wyjście na wieczorna mszę świętą. Przed Kościołem jest tablica poświęcona Janowi Pawłowi II, a wewnątrz chociaż to piątek pełno wiernych. Była to dla mnie duża i miła niespodzianka. Chociaż jest to miasto średniej wielkości, to ma stałe połączenie autobusowe z Rumunią, ponieważ Rumuni, a może Cyganie żebrzą przed każdym marketem
i Kościołem. 
Widok z zamku

W schronisku, gdy konsumowałem puszkę ośmiorniczek, to pan mnie opierniczył, że jest to niezgodne z regulaminem. Noc spędziłem w wieloosobowym pokoju.
16 marca    Don Benito-Merida
Rano zaszedłem na stołówkę, by przed wyjściem napić się gorącego napoju. Gdy popijałem kakao wszyscy czekali, aż skończę, by zasiąść do śniadania. W przygnębiającej atmosferze opuściłem schronisko zostawiając 6€. Trasę do Medellin pokonałem wzdłuż drogi przy padającym niewielkim deszczu. Po dotarciu do miasta rodzinnego Corteza zdobywcy Meksyku chciałem sprawdzić, czy coś kursuje w kierunku Meridy. Zagadnąłem spacerowicza na lekkim rauszu, a ten wyciągnął komórkę i zaczął dzwonić. Niespodziewanie nadjechał autobus, a on go zatrzymał. W ciągu pięciu minut od wejścia do miasteczka znalazłem się w autobusie. Camino nabrało niespodziewanego przyspieszenia. Po drodze mijałem na wzgórzu wspaniałe mury zamku oraz przejeżdżałem przez średniowieczny most.
Teatr rzymski
 Merida przywitała mnie lekkim deszczem, który około południa zanikł, ale powrócił przed wieczorem. Koniecznie chciałem dotrzeć do Real Monasterio de Nuestra Seniora de Guadelupe(Królewski Klasztor Matki Bożej z Guadelupe), ale tak samo jak w Don Benito i stąd również była skomplikowana sieć połączeń. Gdy szedłem w kierunku schroniska, to jacyś przechodnie coś do mnie mówili w różnych językach. Okazało się, że przed alberghe był ukryty klucz. Na moje szczęście nadbiegł człowiek, który wrócił się po parasolkę. Wewnątrz alberghe przed grzejnikiem rozwiesiłem mokre rzeczy i udałem się na miasto. W informacji turystycznej nabyłem drogi bilet(14€?) upoważniający do zwiedzania wszystkich obiektów. Od razu udałem się w kierunku amfiteatru i teatru rzymskiego. Wejście do amfiteatru prowadzi przez tunel, który ogarnął mnie grozą. Wyobrażałem sobie gladiatorów przechodzących tą drogą, którzy mieli stoczyć pojedynki na śmierć i życie. Zapewne również prowadzono tędy chrześcijan na pożarcie dzikim zwierzętom, ponieważ nie chcieli złożyć boskiej czci cesarzowi. Sama arena nie jest zbyt wielka, dlatego kibice mogli z bliska podziwiać tryskającą krew i ludzką śmierć, aby zaspokoić swoją próżność.
Droga prowadząca ludzi na rzeź
 Obiektem jak najbardziej zasługującym na uwagę jest teatr rzymski. W tym miejscu we wspaniałej architektonicznej scenerii była przedstawiana rozrywka wyższego rzędu. Po ilości miejsc dla widzów można sądzić, że teatr przyciągał znacznie mniej mieszkańców, niż tania rozrywka w amfiteatrze. 
Amfiteatr w Meridzie
Fakt, że ruiny teatru są w doskonałym stanie świadczy również o tym, że potomni potrafili docenić umiłowanie sztuki i nie rozbili starożytnych kolumn. Prawdopodobnie po upadku Rzymu korzystano z tego obiektu. Pobyt w amfiteatrze i teatrze zajął dużo czasu i gdy chciałem dalej zwiedzać, to okazało się, że jest pora sjesty i wszystko pozamykane. Ogromny obszar zajmuje hipodrom, czyli miejsce wyścigów rydwanów. Przychodzili tu widzowie mniej skłonni do krwawej przemocy. Z tego co zauważyłem to w Meridzie przy każdej odkrywce ziemnej jest jakieś wykopalisko. Świadczy to o tym, że starożytna Eremita Augusta była niegdyś ogromnym miastem. Dzisiejsza Merida prawdopodobnie w całości położona jest na starożytnych ruinach. Arabska Alcazaba(zamek) zbudowana jest z kamieni obrobionych przez Rzymian, prawdopodobnie skradzionych ze świątyni Diany i rzymskiego forum. Wieczorem poszedłem na mszę świętą do Bazyliki Santa Eulalia, czyli pierwszego oficjalnie wybudowanego Kościoła na terenie Hiszpanii za panowania jeszcze cesarza Konstantyna.
Kunszt starożytnych budowlańców

 Kościół ten powstał na fundamentach świątyni Jowisza. Obecna bryła Kościoła pochodzi z późniejszych czasów i zawiera elementy zarówno romańskie jak i barokowe. Podziemia tego Kościoła to muzeum, w którym odkryto starożytne kolumny i groby, oraz tablice łacińskie. We mszy uczestniczyło multum ludzi, co świadczy o tym, że panuje moda, aby uczestnictwo w nabożeństwie przenosić z niedzieli na sobotę. Na noclegu było ponad 20 osób, a najwięcej Niemców, ale byli także Włosi, Francuzi i niezidentyfikowany osobnik ze Wschodniej Europy.
17 marca   Merida-Aljucen
W niedzielę przed wschodem słońca wszyscy Niemcy byli już na nogach i ruszyli zdobywać świat. Ja natomiast z Francuzami smacznie spaliśmy. Nie śpieszyłem się, bo lał deszcz, a pierwsza msza w znanym mi Kościele była o 11.00. Wiernych na nabożeństwie było mniej niż w sobotę, ale w niedzielę mieli większy wybór. Wracając z Kościoła przechodziłem obok stacji kolejowej i wstąpiłem tu z ciekawości. Okazało się, że mam pociąg do Aljucen, który jest na trasie camino, a drogę tę już kiedyś przeszedłem. Mógłbym wtedy maszerować aż do Alcuescar. Po raz pierwszy zobaczyłem pociąg w Hiszpanii od wewnątrz. Zaskoczyła mnie niezwykła czystość i pustka, ale była niedziela w południe. 
W Hiszpanii figurki Matki Bożej otaczane są wielką czcią
Tuż przed ruszeniem zauważyłem na peronie na ławeczce moją czapkę
i gdybym wyskoczył, to bym dobrze zrobił. Stacja Aljucen była w szczerym polu i nie miała nic wspólnego z miejscowością Aljucen. Bez mapy musiałem wracać na pieszo do Meridy, bo ryzykując inny kierunek mógłbym trafić do Portugalii. Po drodze podziwiałem wspaniałe wiadukty hiszpańskich autostrad. Miałem w nogach kilka kilometrów więcej. Na odpoczynek zatrzymałem się w nowoczesnym barze nad zbiornikiem Prozerpiny, który wybudowali Rzymianie, skąd akweduktem Milagros dostarczali wodę do Emerita Augusta. W czasie picia kawy rozszalała się ulewa i musiałem jeszcze zamówić małe piwo, aby przetrwać burzę. Nie nudziłem się, bo na wielkim ekranie transmitowano wyścig formuły 1 i bar był przepełniony ludźmi. Dalej nie chciałem iść błotnistą ścieżką tylko wybrałem drogę asfaltową, bo byłem przekonany, że zaprowadzi mnie do Aljucen. 

Bazylika Santa Eulalia
 Przeliczyłem się i musiałem krążyć i nadrabiać wiele kilometrów w czasie deszczu. Na szczęście w prywatnym schronisku działały grzejniki. Spałem w pokoju z potężnym Niemcem, który złapał przeziębienie. Poratowałem go aspiryną, a on chciał mi podarować lampkę czołówkę, ale odmówiłem, bo chłopina w ciemności zrobiłby sobie krzywdę. Nocowało jeszcze dwóch Włochów i Francuska z synem lub młodszym bratem, ponieważ było duże podobieństwo miedzy nimi. Z Włochami i Niemcem udaliśmy się na obiad do właścicielki schroniska. Jeden z Włochów władał sześcioma językami, ale po polsku ani słowa. Francuska sama zajmowała się gotowaniem.
18 marca   Aljucen-Santa Lucia-Aldea del Cano
Rano Francuska chciała mnie poczęstować posiłkiem i to bynajmniej nie żabami. Byłem już ubrany oraz czekał mnie pracowity dzień, a ja po francusku ani słowa, dlatego odmówiłem i poszedłem na trasę. Chciałem podjechać autobusem, aby dojść do położonego na górze Montanchez i z jej murów podziwiać nizinę wokół Meridy. Z kierowcą autobusu się nie dogadałem i ruszyłem pieszo na trasę. 
Młodość

Wyprzedziłem wolno idących Francuzów i zatrzymałem się, aby podziwiać odkrywkę dawnej drogi rzymskiej z elementami małego mostu. Po wczorajszych opadach wszystkie strumyki na tyle wezbrały, że od czasu do czasu musiałem przechodzić na bosaka. Po dojściu do Alcuescar od razu zapytałem o Kościół wizygocki Santa Lucia. Starsi mieszkańcy wskazywali mi kierunek i sądziłem, że jest on niedaleko.
Kościół wizygocki Santa Lucia

 Niestety poza miasteczko musiałem iść jeszcze 5km. Była ładna pogoda, dlatego podziwiałem ładne widoki, w tym mury Montanchez. Droga prowadziła do nikąd, dlatego Kościół ten ocalał oraz ocalały niezebrane mandarynki na drzewkach przy trasie. W starożytności istniała tu prawdopodobnie świątynia poświęcona lokalnej nimfie wodnej, ponieważ ze zbocza góry wypływało źródło. Była sjesta i nie mogłem wejść do środka, ale przez kraty widziałem wszystko. Po powrocie do miasteczka troszeczkę błądziłem i uciekł mi ostatni autobus do Montanchez. Odpocząłem w barze i ruszyłem dalej. W Casas de Don Antonio podziwiałem stary nieduży most i jakiś klasztor przy wyjściu z miejscowości. 
Matka z synem
 Miasteczko to zachowuje styl dawnych epok, ale jest puste bez żadnego życia. Dalej musiałem się śpieszyć, bo zachodziło słońce. Przechodząc przez zarośla spotkałem policjantów, którzy zdezerterowali ze służby. Nie trzymałem się już szlaku tylko szedłem szosą. Opadałem z sił, bo miałem w nogach około 45km. Nocowałem w swoim dawnym schronisku w Aldea del Cano.
Zapadająca noc nad pastwiskiem

 Kiedyś było wzorcowe, ale teraz ulęgło już dewastacji. Po dojściu pociągnąłem za klamkę, a po kilku sekundach drzwi się otworzyły i wyszła z nich wysoka młoda koścista(wyżyłowana) Holenderka, prawdopodobnie studentka. Były dwa pomieszczenia sypialne, a ja nie mogłem otworzyć drzwi do drugiego pokoju. Powiedziałem Holenderce, że będę spał w kuchni na materacu. Poszedłem zapłacić za alberghe, a kiedy wróciłem drzwi były już otwarte. Widocznie miała o wiele więcej siły niż ja. Wypiliśmy jeszcze w barze po kawie, po czym zmęczony szybko zasnąłem.
19 marca   Aldea del Cano-Caceres-Trujillo-Guadalupe
Rankiem jeszcze w ciemnościach udałem się na przystanek autobusowy. Razem z uczniami, w tym z małą Chinką dojechałem do Caceres. Na dworcu zorientowałem się w połączeniach do Guadelupe, ale i stąd dotarcie nie było proste. Wyszedłem na miasto i wstąpiłem do pierwszego baru. Zauważyłem, że wielu ludzi zachodzi tu na śniadanie. Widocznie Hiszpanie nie trudzą się sporządzaniem posiłków w domu. Miła pani za niewielkie pieniądze również przygotowała dla mnie smaczne śniadanie. Kręcąc się po dworcu autobusowym podszedł do mnie kierowca i zapytał się, dokąd chcę jechać, po czym zaprowadził mnie do kasy biletowej. Zwykła grzeczność lub dbanie o klienta. Miałem przesiadkę w Trujillo i ponad dwie godziny wolnego czasu. Rozpadał się deszcz, a ja nie miałem nakrycia głowy. Wszedłem do jednego sklepu i pani zaproponowała mi czapkę za 20€. 
Virgen de la Coronada z 1274r.(Katedra w Trujillo)
 Pokręciłem głową i znalazł się kapelusz za 5€, a w dodatku nieprzemakalny. Za 1€ zwiedziłem miejscowa katedrę, która wewnątrz nie powala na kolana. Na wystawie sklepowej zauważyłem smaczne sery i skusiłem się na jeden z nich, chociaż nie były tanie, ale za to smaczne i z miejscowych kóz. Do Guadelupe autobus wił się górskimi serpentynami, a od czasu do czasu zajeżdżał do niewielkich miasteczek. Na miejscu byłem około godziny 16.00. Zaszedłem do informacji turystycznej zapytać się o możliwości powrotu. Mała drobna kobieta powiedziała, że ostatni autobus już odjechał, a noclegi rozpoczynały się od 25€, ponieważ Guadelupe to ważny ośrodek pielgrzymkowy. Pokazuję jej na namiot i mówię tienda de kampania, i kobiecie zrobiło się żal pielgrzyma. Ktoś z Polski na końcu świata to rzadkość, a może ręka opatrzności. Kobieta wzięła mnie za rękę i w strugach rzęsistego deszczu zaprowadziła do prywatnego hoteliku. Szliśmy stromą ulicą, gdzie nie mogłem utrzymać równowagi, bo napierał na nogi strumień płynącej wartkiej wody. Spanie miałem za darmo w komfortowych warunkach. Wieczorem poszedłem do sanktuarium na mszę świętą, aby podziękować Matce Bożej za opiekę. Oprócz mnie przyszło tylko jedno starsze małżeństwo. Mszę odprawiało dwóch franciszkanów. Byłem bardzo wzruszony, że nie śmiałem wyjąć aparatu fotograficznego, aby zrobić fotki. Podobnego uczucia doznałem na Placu św. Piotra w Rzymie na 10 miesięcy przed śmiercią Jana Pawła II. Wtedy najpierw zrobiłem fotkę papieżowi, ale zaraz po tym poczułem wstyd, smutek i żal, że moje zachowanie jest sprzeczne z duchem ewangelii. Sanktuarium to powstało na miejscu XV wiecznego cudu. Wizerunek tutejszej Czarnej Madonny świadczy o tym, że średniowiecze nie znało pojęcia rasizmu, które jest dziełem zachodnich myślicieli. W Guadelupe dominują sklepy z pamiątkami religijnymi, ale o tej porze roku pielgrzymów jest niewielu. Był tu czynny także sklep spożywczy prowadzony przez chińską rodzinę. Młoda Chinka przy kasie miała smutny wyraz twarzy, bo przyszło jej żyć daleko od swoich.
Sanktuarium Czarnej Madonny w Guadelupe
 20 marca   Guadelupe-Caceres-Canaveral-Monasterio de Palancar-Grimaldo
Rano chciałem zostawić gospodarzom 10€. Na dole spotkałem starszego gościa i daje mu pieniądze, a on do mnie z groźną miną 20€. Poczułem lekki strach, ale nadeszła gospodyni i wszystko wyjaśniła, a pan nawet mnie przeprosił. Na zewnątrz była śliczna słoneczna pogoda. 
XIIwieczny Kościół w Grimaldo
 Autobus bezpośredni do Caceres jechał grubo ponad dwie godziny. Dominowała młodzież szkolna z górskich wiosek, która codziennie powtarzała te czynności. Na dworcu w Caceres spotkałem wyżyłowaną Holenderkę, ale mnie nie poznała. Od razu wsiadłem do autobusu do Canaveral, ponieważ ten odcinek szedłem już dwa lata wcześniej. W Canaveral odbywał się targ. Zakupiłem miejscowe owoce, czyli kiwi i pomarańcze oraz swojski ser, który miał paskudny smak i szybko się zepsuł. Wstąpiłem także do piekarni po świeże pieczywo. Konsumując śniadanie podziwiałem wspaniałe widoki wokół miasteczka. Jest ono położone na wzgórzu i prawdopodobnie kiedyś musiało posiadać mury obronne. Za Canaveral na schodach znanej mi już kaplicy spotkałem młodego Anglika z Bristolu. Siedział na schodkach, gdzie ja spożywałem śniadanie dwa lata wcześniej. Był on bardzo otwarty i zagajał mnie rozmową, chociaż niewiele z tego rozumiałem. Chciałem dotrzeć do najmniejszego klasztoru w Hiszpanii – Palancar. Anglik udostępnił mi swój przewodnik z mapką, co dało mi ogólną orientację, gdzie jest on położony. Za kaplicą ścieżka wije się pod stromą górę, którą z Anglikiem pokonaliśmy bez odpoczynku. Dalej nasze drogi się rozeszły, bo ja według przewodnika skręciłem w lewo ku klasztorowi. Szedłem pół godziny i nic, sfora psów dojadała coraz głośniej, dlatego zawróciłem. Ze szczytu góry podziwiałem rozległe widoki północnej Estremadury. 
Anglik podbija camino
 Dojście do Grimaldo prowadziło wzdłuż niewielkiego potoku płynącego przez pastwisko. Ta niewielka miejscowość posiada darmowe alberghe, którym opiekują się właściciele baru mieszczącego się w tym samym budynku. Bezpłatny nocleg napędza im klientów. Sama miejscowość to kilkanaście mieszkań, ale są tu niezwykłe zabytki. Jest tu XII wieczny Kościół i zamek, a dane mówią jedynie o 75 mieszkańcach. Niestety obydwa obiekty były niedostępne. W takich warunkach postanowiłem dotrzeć do klasztoru. Musiałem wrócić się do krzyżówek, po drodze spotkałem kolejnych Anglików, bo ci trochę się pogubili, ale naprowadziłem ich na cel. Na krzyżówce był nieczynny zajazd i spytałem się tu o ranny autobus do Corii, ponieważ od dłuższego czasu chciałem odwiedzić to zabytkowe miasto. Stąd nic nie odchodziło. Marszobiegiem bez bagażu dotarcie do Palancar zajęło mi prawie dwie godziny. Klasztor był już zamknięty bez możliwości wejścia. Mogłem pomodlić się jedynie na schodach wejściowych. Wrażenia artystyczne wnętrza pozostały mi jedynie w wyobraźni. 
Sielski krajobraz
 Spotkani przechodnie wskazali mi skrót. W nieznanym terenie zalazłem się w ślepym zaułku, notując godzinę straty. Do alberghe wróciłem już po zmierzchu i miałem w nogach dodatkowe dwadzieścia kilka kilometrów. Wszystkie stoliki w barze były zajęte przez pielgrzymów. Dosiadłem się do poznanych wcześniej Anglików, a później dosiadła się sympatyczna Angielka. Było sympatycznie, ale rozmowa się nie kleiła, bo nie znam angielskiego. Położyłem się wcześniej spać.
Palancar(najmniejszy klasztor w Hiszpanii)

21 marca   Grimaldo-Galisteo-Coria
Wstałem pierwszy ze wszystkich, ponieważ chciałem przed 11.00 dotrzeć do Galisteo, aby zdążyć na autobus do Corii. Początkowo szedłem w ciemnościach po grząskim terenie. W pewnym momencie znalazłem się na pastwisku pełnym czarnych byków. Naleciał mnie strach, ale musiały być kastrowane i hodowane dla mięsa. W innym wypadku byłoby po mnie. Po drodze była niewielka miejscowość z czynnym sklepem, dzięki czemu uniknąłem wizyty w barze. Do Galisteo dotarłem na czas, ale autobus nie nadjechał i czekałem 3 godziny.
Wjazd do Corii

 Widocznie poprzedniego dnia otrzymałem fałszywą informację. Siedząc bezczynnie na przystanku podszedł do mnie miejscowy dziadek i zapytał, co ja tu robię. Dzięki niemu wiedziałem, o której mam autobus. Teraz za dnia mogłem spokojnie zwiedzić to miasteczko, a dwa lata wcześniej robiłem to po ciemku. Miejscowy Kościół okazał się być w stylu mudejar, czyli z naleciałościami arabskimi. Jest to szczególnie widoczne w półokrągłych narożnikach frontu Kościoła, które żywcem przypominają minarety. Wysoka wieża górująca nad Galisteo służyła do obserwacji terenu wokół miasta, czy nie zbliża się wróg.  Gdy ją obszedłem nie zauważyłem żadnych drzwi, widocznie wejście ma ukryte.W Corii oczywiście trafiłem na porę sjesty. Wszystko oprócz baru i supermarketu było zamknięte. 
Mury Corii
 Chlubą tego miasta są mury i wspaniała gotycka katedra. Część murów pamięta jeszcze czasy rzymskiego panowania, a świadczą o tym łacińskie napisy. Ich solidne wykonanie powinno być wzorem dla dzisiejszych budowniczych. Natomiast katedra pomimo swojej całej wspaniałości, to jej dni są policzone. Jest ona położona zbyt blisko wysokiej skarpy, a procesy erozyjne są nie do powstrzymania. Skarpa opada i katedra pęka na pół i nieuchronnie zmierza ku zagładzie. Jej ratowanie pochłonęłoby ogromne koszty i nie wiadomo czy byłyby skuteczne. Muzeum katedralne z cennymi zbiorami było niedostępne. Ulice starówki były puste, ale spotkałem młodą sympatyczną Hiszpanką i zapytałem ją o informacion turistica. Ona zaprowadziła mnie do ajuntamiento i zniknęła. W międzyczasie zeszła do mnie elegancka pani na pogawędkę. Wszystko ją interesowało i nie mogła uwierzyć, że przyjechałem z Polski, aby zobaczyć Corię.  Wykonała telefon i poinformowała mnie o powrotnym przelotnym autobusie, którego nie było na rozkładzie. Byłem już przygotowany, aby 22km do Galisteo wracać na pieszo. Pojawiła się też się młoda dziewczyna z mapą Corii w ręku. Najważniejsza rzecz w podróży to pytać, ale sympatyczne osoby. Troszeczkę zmęczony po rannym wstawaniu zaszedłem do baru, w którym za niewielkie pieniądze wypiłem kawę i zjadłem tosty. Przed supermarketem dybali na mnie Rumuni i musiałem coś im odpalić.
Katedra w Corii
 Po dojechaniu do Galisteo zapytałem spotkanych małych chłopców o schronisko i ci bez wahania mnie tam zaprowadzili. Było to inne alberghe niż nocowałem dwa lata wcześniej. Zastałem w nim trzech hiszpańskich rowerzystów, a ponieważ nikt się nie zjawił to zaoszczędziłem 5€. Był wielki post i czwartek, a w miejscowym zabytkowym Kościele była msza święta. Miała uroczysty i podniosły charakter. Uczestniczyło w niej wielu mieszkańców. Do alberghe powróciłem już po zachodzie słońca.
Pęknięta katedra
22 marca   Galisteo-Carcaboso-Oliva de Plasencia
Wymarsz na camino
 Rano lał deszcz, ale człowiek nie jest z cukru i ruszyłem w drogę. Naciągnięcie samemu peleryny na plecak jest prawie niemożliwe, dlatego poprosiłem o pomoc rowerzystę. Hiszpanie wstrzymywali się z ruszeniem, bo rowery górskie przeważnie nie posiadają błotników, a oni musieli jakoś zabezpieczyć się przed błotem, które potrafi całkowicie wymazać rowerzystę. Do Carcoboso dotarłem bez żadnego odpoczynku, chociaż było ponad 10km. Po drodze przechodziłem przez dużą wioskę Aldehuela del Jerte. W Carcoboso chciałem odpocząć od deszczu i coś zjeść. Wstąpiłem do pierwszego baru, gdzie zastałem przyjemną atmosferę. Barmanka budziła moje zaufanie. Wypiłem kawę, zjadłem śniadanie i poprawiłem jeszcze dwoma małymi piwami, bo pod peleryną zachodzi mocne pocenie. Spędziłem tu ponad godzinę czasu, ale musiałem ruszać. Deszcz nieco zelżał, dlatego naszła mnie ochota do ostrego marszu.
Powitanie gospodarza

 Za miejscowością zaczynały się pastwiska. Moje przerażenie wzbudziły dwie padłe krowy, które leżały obok siebie. Widocznie czynniki atmosferyczne je wykończyły lub niewyżyte byki. Początkowo stąpałem po płytkim błotku, ale to zaczynało się zmieniać. Szlak prowadził po łące na terenie doliny górskiej. Wkrótce całą doliną płynęła woda, a buty zaczynały zapadać się po kostki i wyżej. Nogi miałem przemoczone, a w pobliżu żadnych ludzkich osiedli i dróg.
Przeszkoda na drodze

 W pewnym momencie przede mną pojawiło się ogromne rozlewisko, którego nie sposób było obejść. Powodem spiętrzenia wody był zniszczony mur graniczny. Musiałem przejść tym murem trzymając się drutu kolczastego. Kamienie były obluzowane i w każdej chwili mogłem się skąpać. Dzięki Bogu pokonałem tą przeszkodę i zaczęło pojawiać się słońce. Natknąłem się nawet na słupy milowe, to znaczy, że azymut miałem dobry, bo kiedyś był tu szlak rzymski. W końcu pastwisko się skończyło i dotarłem do twardej drogi, a na de mną świeciło już słoneczko. Do Aldanueva było za daleko i skręciłem 5km do Olivia de Plasencja, aby jak najszybciej obsuszyć nogi. Po drodze mijałem wspaniałe hacjendy zupełnie jak z filmów o dzikim zachodzie.
Hacjenda

 Miejscowi mieszkańcy szybko skierowali mnie do właścicielki schroniska. Ta bezzwłocznie przyszła i od razu napaliła w kominku, bo widziała, że potrzebuję pomocy. Znalazły się też kawałki gazet, bo te najlepiej wchłaniają wilgoć z wnętrza buta. W międzyczasie dotarli dwaj Niemcy spotkani w Meridzie. Mieszkają oni bardzo blisko Szczecina, dosłownie 40-50km. Oni busem podjechali do Plasencji i stamtąd przyszli szosą. Mieli dobre przewodniki niemieckie i nie ryzykowali ekstremalnego marszu pastwiskiem. Był piątek po południu i miejscowy sklep był nieczynny, a właściciel baru nie budził mego zaufania. Zrobiłem sobie post przy dwóch lampkach wina, które zostawił ktoś w refugio. Przed wieczorem w miejscowym Kościele była msza z uroczystą procesją. Niestety, ale uczestniczyli w niej sami starcy, pomimo, że to góry i ludzie mają bliżej do Boga. Właścicielka zainkasowała 15€, ale pokazała jak rano przyrządzić sobie śniadanie. Na nocleg miałem duży pokój z dużą wersalką.
23 marca   Oliva de Plasencia-Caparra-Aldeanueva
Żywy obraz wiosny
 Rankiem padał niewielki deszcz, który zacinał w twarz. Nie bardzo wiedziałem w jakim kierunku położona jest Cappara, ale Niemcy wiedzieli. Żwirowa droga była na tyle twarda, że buty się nie zapadały. O wiele gorszy był los krów na pastwisku, które mokły i marzły. Miłą niespodzianką było niewielkie jeziorko na trasie, które było pokryte wspaniałymi wiosennymi kwiatami. Przyroda budziła się do życia. Znacznie wyprzedziłem Niemców i przed deszczem schroniłem się pod starożytnym łukiem Cappary. Dzisiaj obok wykopalisk jest niewielka wioska, ale w starożytności było to potężne miasto. Obecnie wykopaliska obejmują 4ha, a ze zdjęć lotniczych wynika, że pod warstwą ziemi jest kilkadziesiąt hektarów ruin. Za czasów Rzymian tędy przebiegał główny trakt łączący południową i północną Hiszpanię. Zaczynał się w Kadyksie, a kończył w dzisiejszej Astordze.
Starożytna Cappara

 Poza łukiem reszta wykopalisk jest ogrodzona, a godzinie 10.00 podjechał inwalida,
i otworzył wykopaliska oraz muzeum. Jest tu nawet automat do kawy. Padający deszcz nie pozwolił na zbytnie zachwycanie się osiągnięciami starożytnych mieszkańców. Marsz pod górę w pelerynie powodował pewne zmęczenie i nie miałem ochoty skręcać w bok, by podziwiać zabytkowe miasteczka. Głównym problemem było pokonywanie wezbranych górskich strumieni. Jeden z Niemców miał radość, gdy na bosaka stąpałem po śliskich kamieniach i drżałem z zimna obmywany wartką górska wodą. W Aldanueva del Camino schronisko było całkowicie zdewastowane, a zamki u drzwi powyrywane. Mogłem pójść do prywatnego schroniska za 20€, ale wolałem ryzykować i zaoszczędzić grosz.  Unosił tu się smród typowy dla miejsc, gdzie nocują bezdomni. Bałem się świerzbu i nocy, bo po zaśnięciu mógł ktoś niepożądany wejść i coś wymieść. 

 
Wykopaliska
W sobotę absolutnie wszystkie sklepy były zamknięte, ale musiałem cos zjeść, bo czekała mnie niedziela. W miejscowym barze gospodarze przyrządzili mi za 5 czy 6€ znakomity posiłek z kalmarów. Kręciłem się po miasteczku jak najdłużej, bo zapachy noclegu mnie do tego zmusiły. Wstępowałem od czasu do czasu do baru na kawę. Bar obsługiwał gospodarz z synem, którzy zrobili na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Kręcił się też jakiś miejscowy dziwny typ, który szybko wpadał na kielicha i wychodził. Inni klienci baru grali w karty lub w grę przypominającą nasze warcaby.
24 marca   Aldeanueva-Hrevas-Banos de Montemayor
Rano jak najszybciej opuściłem niezbyt przyjemne schronisko. Była niedziela palmowa i czekałem do godziny 11.00 na mszę świętą. Obchodziłem to górskie miasteczko, ale poza rwącym strumieniem nie było nic ciekawego. W barze był duży ruch, bo wolny dzień, a ponadto przyjemne ciepło i żywa atmosfera.
Dzielnica sefardyjska

 Raz zaszedłem do cafeterii, gdzie właścicielka sprzątając stoliki wszystkie resztki zrzucała na podłogę. Na podłodze leżały papiery, okruszyny i skórki z owoców. Było to chyba w ramach atrakcji, bo za kawę zamiast 1€ zapłaciłem 1,80. Kościół był pełen wiernych. Kapłan był w podeszłym wieku, tak, że mężczyźni podtrzymywali go rękoma i wykonywali za niego wszystkie czynności liturgiczne. Odbyła się procesja z palmami do drugiego Kościoła. Po mszy udałem się w drogę do Hervas. Chciałem zobaczyć to miasteczko słynące ze swej dzielnicy sefardyjskiej. Ponadto w Hervas jest najwięcej barów w całej Hiszpanii w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Co w trzecim budynku mieści się bar lub tawerna. Szedłem szosą i podziwiałem wysokie góry, chociaż ich wierzchołki były zakryte nisko wiszącymi chmurami. Przed Hervas było pole namiotowe i co ciekawe było na nim wiele rozbitych namiotów. Wokół znajdowały się kałuże wody, a nocą temperatura spada znacznie poniżej zera.
W Hervas

 Widocznie obozowała tu grupa twardzieli, która przedtem znieczulała się w tutejszych tawernach. Moją uwagę zwróciło to, że większość małych sklepików była pootwierana, widocznie nastawione są one na turystów, których w niedzielę jest najwięcej. Tutejszy Kościół położony jest na podwyższeniu z mini murem obronnym. Zabytkowa część miasteczka to kilka uliczek, które sprawiają sympatyczne wrażenie. Cofamy się tutaj kilka wieków wstecz i możemy zapomnieć o problemach życia codziennego. Ściany tutejszych budynków są przeważnie pomalowane, a z balkonów zwisają kolorowe kwiaty. Z tawern dochodził gwar, ale nie wstępowałem tam, bo deszczowa pogoda nie nastrajała mnie do zabaw. Na koniec wstąpiłem do lokalu, który nie był ani barem, ani restauracją, coś w rodzaju lokalu dla młodzieży. Zachęciły mnie ceny, gdzie za 6€ pożywiłem się smakowitymi krewetkami lub czymś podobnym. Kelner nawet założył mi na stolik czysty obrus, prawdopodobnie jednorazowego użytku. Nie znałem krótszej drogi do Banios de Montomayor, a w Hervas nie spotkałem żadnego planu ani mapy, a bałem się błądzenia w czasie deszczu. Postanowiłem wracać tą samą drogą, by później iść drogą główną. W ten sposób nadrobiłem kilka kilometrów, ale szczęśliwie dotarłem do celu. Szedłem szosą, bo na gruntowym szlaku ubłociłbym buty i spodnie, a na zejściach łatwo było o pośliźnięcie. 
Otwartość mieszkańców

Przed Banios znajduje się kaplica, gdzie zaczekałem na dwoje pielgrzymów idących szlakiem. Była to pani profesor z Poznania ze swoim kolegą po fachu z Hiszpanii. Wynajmowali hotelik w Banios i zwiedzali okolicę, czyli turyści nie pielgrzymi. Pan profesor stwierdził, że przez dziewięć dni przed Santa Semana musi lać deszcz, bo taka jest rzeczywistość Hiszpanii. Alberghe kosztowało 10€, ale było znakomicie utrzymane. Opiekował się nim mężczyzna w średnim wieku, a dwa lata wcześniej stetryczali staruszkowie. Wszystkie uliczki w Banios biegną z góry na dół do głównej szosy. Gdy je obchodziłem spływały nimi strumienie wody.
Profesorowie na deszczowej wycieczce
 25 marca   Banos de Montemayor-Salamanka
O godzinie dziewiątej rano miałem autobus do Salamanki, ponieważ na drugi dzień musiałem być na lotnisku w Madrycie. Na przystanku czekała starsza pani, którą zainteresowało skąd tu się wziąłem o tej porze roku. Po drodze autobus zajechał do Bejar, gdzie również byłem dwa lata wcześniej. Na dworcu w Salamance nie mogłem zdecydować się, którym autobusem wracać do Madrytu. Dopomógł mi kasjer, który nie miał klientów. Zawołał mnie i przedstawił propozycje cenowe. 
Katedra w Salamance
 Zdecydowałem się jechać o 13.15 następnego dnia za 17€. Drogę do centrum już znałem, dlatego pokonywałem ją beztrosko, chociaż pokrapywał deszcz. Tym razem schronisko obsługiwały trzy starsze panie. Chciałem skorzystać z pralki, bo rzeczy na podróż miałem przepocone i zbrukane błotem. Jedna z pań zaoferowała mi odwirowanie ubrań, a pranie zrobiłem ręcznie przy pomocy mydła. Deszczowa pogoda nie sprzyjała zwiedzaniu Salamanki. Obszedłem teren jedynie wokół katedry, szczególnie z tyłu był ładny widok sięgający daleko poza miasto. Przed deszczem chroniłem się w barach, gdzie gorąca kawa przywracała mi radość życia. Na mszę wieczorną udałem się do wspaniałego Kościoła San Esteban. Ten cudowny dominikański konwent budowano przez dziewięćdziesiąt lat, począwszy od 1524r. Są w nim elementy gotyckie, renesansowe i barokowe. Na mszę przyszedłem pół godziny wcześniej, aby podziwiać jego ołtarze i wspaniałe obrazy.
Convent San Esteban
 Kręciło się tu kilkunastu turystów. W nabożeństwie uczestniczyło niewielu wiernych, czym byłem bardzo zasmucony. Był poniedziałek to wierni zazwyczaj opuszczają mszę, a ponadto starówka Salamanki liczy wiele Kościołów. Inny powód to taki, że centra miast nie mają zbyt wielu stałych mieszkańców, bo muzea, wspaniała uczelnia i lokale i użyteczności publicznej. W alberghe nocowało około 15-20 osób, w tym młoda Niemka, która z dobrego serca poczęstowała mnie batonem. Wyprane ubrania dosuszałem na sobie, bo spodnie i koszula były wykonane z materiałów szybkoschnących.
Radość
25 marca   Salamanka-Madryt
Rano panował duży ruch. Panie z obsługi twardo trzymały się przepisów i wszyscy nocujący do godziny 9.00 musieli opuścić alberghe. Szkoda mi było trzech rowerzystów, którzy wraz ze mną zwlekali do ostatniej chwili. Jazda na rowerze górskim w czasie deszczu po drodze szutrowej bez błotników to prawdziwa masakra. Chcąc zjeść taniej śniadanie przeszedłem Rio Tormes po moście rzymskim i zatrzymałem się w barze z dala od centrum. Do tej pory plan ten zdawał egzamin, ale w Salamance właściciel baru mnie oskubał. Lał deszcz i nie miałem ochoty na zwiedzanie. Po drodze do estacion de autobus przechodziłem obok słynnej biblioteki na jeszcze słynniejszym uniwersytecie. W bibliotece tej wytworzyła się specjalna flora bakterii, która chroni księgozbiór. Obszedłem jedynie wewnętrzny dziedziniec, a do sal bibliotecznych nie wchodziłem, bo kapała ze mnie woda. Na dworcu miałem 2,5 godziny czasu do odjazdu autobusu. Podszedł tu do mnie starszy człowiek, mieszkaniec Salamanki, który chciał sobie porozmawiać. Mówił powoli, dlatego go rozumiałem i w miarę możliwości udzielałem odpowiedzi po hiszpańsku. Naprowadził on mnie na nieduży supermarket w pobliżu dworca, w którym zaopatrują się zwykli mieszkańcy Salamanki.
 
Kwiat nieznanego owocu

 Autobus do Madrytu jechał niespełna trzy godziny. Wysiadłem na Mendez Alvaro i wsiadłem wydawało mi się, że do metra. Jadąc zauważyłem, że kolejka coś za rzadko się zatrzymuje, a kiedy wyjechała spod ziemi byłem pewien swojej niefrasobliwości. Okazuje się, że Madrycie funkcjonuje sieć bezkolizyjnej kolejki naziemnej. Ze wszystkich odległych dzielnic, gdzie nie dochodzi metro można bardzo szybko dotrzeć do centrum miasta. Wysiadłem na jednej ze stacji, a pracująca tu dziewczyna dała mi plan komunikacji kolejowej Madrytu. Z dwoma przesiadkami dotarłem do terminalu 4. Stąd darmowy autobus dowiózł mnie do terminalu 2, na którym musiałem spędzić noc. Nie jest on tak okazały jak terminal 4, ale za to nocowało tu wiele egzotycznych osób, jak czarnoskórzy mieszkańcy Afryki i prawdziwi Indianie z Andów. Mieszkańcy Andów mieli na sobie charakterystyczne ponczo.