czwartek, 26 maja 2016

Camino Euskadi 2016



Camino Euskadi
Po kilku miesiącach przygotowań wyruszyłem na kolejne camino. Tym razem zaplanowałem zwiedzanie Kraju Basków i sanktuariów w okolicach Burgos. O wszystkich obiektach ściągałem informacje internetowe, jedynie miałem problemy ze znalezieniem szlaków pieszych przez górskie ostępy. Ze sprzętu zaopatrzyłem się w buty Asolo Mustang GV, ponieważ poprzednie pary obuwia doznały zbyt dużego uszczerbku, oraz pelerynę, bo poprzednią wyrzuciłem do kosza w Salamance. Formę przygotowywałem biegając na nartach oraz uczestnicząc w Nocnych Ekstremalnych Drogach Krzyżowych, jak również urządzałem sobie spacery po lesie, by dotrzeć nowe obuwie. Właściwą trasą miało być Camino de Vasco z małymi i większymi korektami. Jak wiadomo z naszych planów Pan Bóg, by się uśmiał i opatrzność przewidziała własny plan.
7.04.2016   Pionki-Madryt
Na przystanek autobusowy podwiozła mnie pani Ania, która jechała do pracy w Radomiu. Autobus kursowy do Warszawy jechał bardzo wolno. Po drodze wsiadł do niego były mój uczeń, który miał grać w bundeslidze, a został uczniem w Nowym Jeruzalem. Wysiadłem przy metrze Wilanowska, ale autobus linii 331 kursuje jedynie rano i popołudniu, dlatego na lotnisko wyruszyłem pieszo.
Przy sobie miałem tylko mały plecak, dlatego od razu na lotnisku skierowałem się do kontroli. Co ciekawe nikt nie żądał ode mnie dokumentu tożsamości. W samolocie boeing 737 siedziała obok mnie babcia z wnuczkiem, któremu ustąpiłem miejsce przy oknie. Przez całą podróż niebo było zachmurzone i obserwacja ziemi była niemożliwy. Samolot miał problemy z lądowaniem, bo ciągle podskakiwał jak żelazny wóz na wybojach, a mnie od tego zaczęła pękać głowa. Po wylądowaniu postanowiłem udać się na główny dworzec autobusowy, aby nabyć nocny bilet do San Sebastian. Do linii metra nr 6 wsiadłem w przeciwnym kierunku i zamiast 6 stacji musiałem pokonać ich aż 14.
Oznaczenie camino - po baskijsku i po hiszpańsku
Gdy szczęśliwy dotarłem na miejsce, to pani w okienku powiedziała, że autobusów do San Sebastian tu nie obsługują, a muszę podążyć do podziemnego dworca przy Avda de America. Tą sama linią szybko tam dotarłem i wykupiłem bilet za 36,78€ na godzinę 0.30, aby po drodze móc nieco ukraść snu i nie płacić za nocleg. W pierwszym sklepie spożywczym zakupiłem bułkę i 3 puszki rybek, a pani nawet wręczyła mi plastikową łyżkę, bym miał czym jeść. Siedząc na ławce zauważyłem, ze prawie wszyscy przechodnie chodzą bez skarpet, ale za to w czapkach i szaliku i przy tym kaszłą.
Najcenniejszy skarb Basków
Widocznie skarpetki stały się nowym świeckim wrogiem wartym pogardy, a choroby przecież biorą się od nóg. Zauważyłem, że Afroiberyczycy mają mocno owłosione nogi, co świadczy, iż mieszkańcom Afryki bliżej do natury. Czekając na autobus nawiązał ze mną kontakt pewien Arab, który przyleciał z Kataru. Był to miły człowiek, ale troszeczkę nerwowy. Czekaliśmy na ten sam autobus. Po drodze autobus zatrzymywał się w trzech miastach: Burgos, Viktorii i w mieście, którego nazwy nie kojarzę, ponieważ przysypiałem. Katarczyk często dopytywał się o San Sebastian, bo nie orientował się w odległości.
8 kwietnia   Madryt-San Sebastian-Irun-Hondarribia
San Sebastian przywitało mnie deszczową pogodą. Dzięki Bogu został wybudowany dworzec autobusowy, którego siedem lat wcześniej nie było. Poczekałem godzinę i o 8.00 ruszyłem na miasto. Obchodziłem ulice starówki i oglądałem witryny sklepowe.
Poranek w San Sebastian i czuwająca nad miastem figura Chrystusa
Deszcz przestał padać przed godziną 9.00. W San Sebastian znajduje się bardzo nowoczesna Oficina de Turismo, po baskijsku Bulegoa Turismo. Dotykając szyby można zaopatrzyć się w materiały turystyczne, ale moja próba zakończyła się niepowodzeniem. Czekając na otwarcie placówki obszedłem okolicę. Natrafiłem na jedyną budowlę ocalałą po pożarze z 1813r., czyli gotycki Kościół San Vicente. Niestety był zamknięty i chroniły go jeszcze grube żelazne kraty. Moją uwagę przykuła ogromna figura Chrystusa – Sagrado Corazon de Jezus, która na wysokim wzgórzu góruje nad miastem. Po otwarciu Oficyny grzeczny pan zaopatrzył mnie w plan miasta i dosyć dokładną mapę Baskonii, skala 1:150 000.
Słynna plaża Poncha
Następnie postanowiłem udać się nad ocean, by zobaczyć słynną plażę Concza. Piasek jest tu idealnie czysty, a na moich oczach specjalna maszyna wyłapywała z piasku wszelkie zanieczyszczenia. Na koniec wszedłem do bazyliki Santa Maria. Idealnie trafiłem na mszę świętą, bo zauważyłem księdza idącego do bocznej kaplicy. Kaplica była wypełniona osobami w średnim wieku i jedną panią na wózku inwalidzkim. Przy wyjściu pewna kobieta zwróciła mi uwagę, bym poprawił sznurówki, była to uwaga bardzo życzliwa. Do Irun postanowiłem udać się lokalną koleją Eusko Tren.
Portal Kościoła Św. Marii
Zaskoczyła mnie cena biletu, prawie 3€, a siedem lat wcześniej było dwa razy taniej. Miłym zaskoczeniem w pociągu były pieśni, które intonował młody Hiszpan, a potem zbierał dobrowolne datki. W Turismo Bulegoa skierowano mnie do kancelarii parafii Św. Jakuba. Była ona otwarta, a weszła do niej razem ze mną pani w średnim wieku z plecakiem, którą później więcej już nie spotkałem. Posiadając paszport pielgrzyma raźno ruszyłem na zwiedzanie w kierunku Hondarribia, aby zobaczyć to zabytkowe miasto. Po drodze chciał mnie zawrócić pewien Bask, bo sądził, że zgubiłem szlak. Szybko wybiłem mu to z głowy, a on polecił mi dotarcie do sanktuarium Guadelupe, które na szczycie góry Monte Jaizkibel góruje nad okolicą. Hondarribia to stare miasto otoczone obronnym fortem, które przez wieki chroniło północną Hiszpanię przed intruzami.
Neogotycka katedra pod wezwaniem Dobrego Pasterza
Stare wąskie uliczki robią wrażenie. Dojście do Guadelupe było dosyć skomplikowane, a mapa nie obejmowała tego obszaru. Wspinałem się pod górę przez aleję otoczoną lasem eukaliptusowym. Później pokonywałem kolejne stacje Drogi Krzyżowej wśród betonowych krzyży. Uradowany wreszcie znalazłem się na szczycie góry i ku mojej uciesze sanktuarium było otwarte. Była idealnie godzina 15.00 i mogłem ze spokojem odmówić Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Droga powrotna odbywała się przy lekko pokropującym deszczu. W alberghe powitała mnie miła pani, a że było donativo to zostawiłem 5€. Tego dnia przeszedłem ponad 20km, dlatego łatwo zasnąłem.
Stylowa zabudowa z podcieniami - Hondarribia
W pewnym momencie obudził mnie jakiś głos. Obok mnie stał Aniołek i się uśmiechał. Była to Nadine francuska studentka z Grenoble w stylowym kapeluszu i woalce wokół szyi. Szła z Bayonne i w 32 dni chciała dotrzeć do Santiago de Compostela. Miała na nogach dobre wysokie buty, trochę ubłocone, a na ramieniu zielony plecak średniej wielkości.  Po ponad godzinie przyniosła mi obiadokolację, którą osobiście przyrządziła, a składała się ze spaghetti z różnymi dodatkami.
Sanktuarium Guadelupe na górze Jaizkibel
Przed snem miałem okazję z nią porozmawiać w języku hiszpańskim, ale przy moich umiejętnościach było to trudne. Zapraszała do Francji, chciała poznawać ludzi i świat.
9.04   Irun-Hernani-Andoain
Ranek przywitał nas drobnym deszczem. Wolontariuszka schroniska przygotowała skromne śniadanie składające się z kawy, herbaty i mleka oraz ciasta i ciasteczek. Zawstydzili mnie młodzi ludzie, którzy do skarbonki wkładali po 10, a nawet 20€, jedynie chłopak wrzucił blaszaki.
Cytryny na wyciągnięcie ręki
Ja również wyskrobałem następne 5€, ale w zamian wziąłem muszelkę pielgrzyma. Wszyscy nocujący poszli szlakiem północnym w kierunku San Sebastian, jedynie ja ze starszym panem z Walencji wybraliśmy opcje Camino de Vasco, którą przerabiałem od kilku miesięcy. Hiszpan wstąpił zgodnie z tradycją pielgrzyma do pierwszego otwartego baru i tyle go widziałem. Trasa okazała się wymagająca. Nie było możliwości odpoczynku dla nóg. Cały czas towarzyszyły podejścia i zejścia. Wszystko było mokre, a przyczepność butów została ograniczona.
Deszczowa mgła nad Baskonią
Na mokrych wygładzonych skałach i glinie, buty jeździły jak po szkle. Czasami musiałem przytrzymywać się drutu kolczastego lub ciernistych krzewów. Jak było wypłaszczenie to na łące, ale za to but od razu przesiąkał od mokrej trawy. Nawet schodzenie po asfaltowych ścieżkach sprawiało trudności. Ciekawostką jest, że asfaltowe drogi posiadają tu jedynie szerokość samochodu. Na pastwiskach mijałem mnóstwo zwierzyny domowej, która również zmagała się z deszczem. W tej części Baskonii nie było wcale zwartej zabudowy jedynie pojedyncze zagrody wiejskie zwane caserios, a po baskijsku baserri. Co ciekawego to na skrzyżowaniu dróg wszędzie hotele, restauracje i bary, czego zupełnie brakowało w centralnej Hiszpanii.
Smutny los zwierząt w niepogodę
Wstąpiłem do jednego baru, gdzie wykorzystałem mój mini słownik baskijski, robiąc dobre wrażenie na gospodarzach. Kawa jest tu po 1,30€, a do tej pory płaciłem po 1€. Ceny tostados tak jak wszędzie po 1,5€. W najwyższym miejscu etapu na wzniesieniu położony jest Ermita de Santiagomendi. Wszedłem tu uradowany, ponieważ pod zadaszeniem mogłem zdjąć plecak i pelerynę. Kiedy to zrobiłem, to nastąpił sądny dzień, tak jakby Pan Bóg czekał, aż tu dotrę. Zerwała się ogromna nawałnica, a krople wody wypełniały całe powietrze. Wszystko to trwało 20 minut, a później wszystko wróciło do normy. Na otwartym terenie nie zostałaby na mnie sucha nitka. Po takim przeżyciu w ogóle nie zwracałem uwagi na zabytkowe mijane miasteczka, jak choćby Hernani.
Ratusz w Hernanii
Jedynie co pamiętam to jakieś dziwne rzeźby, które mijałem, ale ze względu na deszcz nawet nie robiłem fotek. Przed Andoain ciągnęły się hale fabryczne, które w sobotni wieczór były nieczynne. Po klucz do alberghe skierowano mnie na posterunek policji. Funkcjonariusz na komputerze sprawdził moje dane i wydał mi klucz. W supermarkecie dokonałem zakupów, tak że wieczór był bardzo udany. O godzinie 18.30 uczestniczyłem w mszy świętej w intencji zmarłej mieszkanki miasta.
Nowoczesna rzeźba
Kościół wypełniony był po brzegi, przynajmniej tysiąc osób, widocznie wszyscy chcieli godnie pożegnać zmarłą. Na godzinę przed nabożeństwem do księgi kondolencyjnej ustawiła się kolejka, bo wielu chciało dokonać wpisu. O bogactwie miasta świadczą ruchome chodniki dla osób idących pod górkę. Takie urządzenia spotykałem dotychczas tylko na lotnisku w Madrycie.cdn



10.04   Andoain-Tolosa-Beasain
Niedziela przywitała mnie czystym słońcem. Na niebie nie było nawet jednej chmurki. Udałem się na policję, aby zostawić klucze. Przy wyjściu policjant poprosił mnie, abym poczekał i czegoś szukał. Okazało się, że była to kartka ze słowniczkiem języka baskijskiego.
Iglesia San Martin de Tours z XVIII wieku w Andoain
Monumentalny Kościół był zamknięty, ale właściciel baru, który ustawiał stoliki poinformował mnie, że msza będzie za dwie godziny. Mogłem iść dalej, ale było ryzyko opuszczenia nabożeństwa niedzielnego i straciłbym stan łaski uświęcającej. Wstąpiłem do baru na kawę z ciasteczkiem, które spożywałem bardzo powoli, a następnie obszedłem okoliczne ulice. W końcu usadowiłem się na parkanie kościelnym. Przechodzący mieszkańcy zawsze się witali. We mszy świętej uczestniczyło znacznie mniej wiernych niż w sobotę wieczorem. Mężczyźni na ławce przede mną trzymali ręce w kieszeni, nie wiem czy to lekceważenie nabożeństwa, czy miejscowy zwyczaj.
Gotycki Ermita de Santa Cruz de Zumea na skraju Andoain
Osoby świeckie pomagały zbierać na tacę i udzielały komunii. Na skraju Andoain z małego Kościółka dobiegła mnie muzyka. Schodzili się tu wierni na nabożeństwo niedzielne. Po krótkiej modlitwie ruszyłem dalej. Przez cały dzień szlak prowadził asfaltową ścieżką w dolinie rzeki Oria. Czasami stykał się z drogą szybkiego ruchu lub z koleją. Teren praktycznie non stop był zabudowany. Jeśli nie budynki mieszkalne, to hale fabryczne lub inne budowle przemysłowe. Mijałem nawet zaporę wodną, która wznosiła się nad moją głową na kilkadziesiąt metrów. Mijałem mnóstwo osób uprawiających biegi, marsze z kijkami, a przede wszystkim zwykłe spacery.
Wiosna w dolinie rzeki Oria
Bardzo wiele osób przechadzało się ze swoimi psami. Musiałem uważać na rowerzystów, bo niektórzy z nich urządzali sobie wyścigi. Ich ścieżka była rozdzielona na dwie części. W Villabona wstąpiłem do Kościoła, a tu gęsto od ludzi i po oddaniu czci najświętszemu sakramentowi wycofałem się. Raz natknąłem się na dziwne widowisko sportowe. Dwa zespoły walczyły ze sobą na sztachety, którymi uderzali ciężką piłeczkę, która z łatwością roztrzaskałaby głowę. Tolosa miała zapełnione place dzieciarnią, która bawiła się w różnoraki sposób, od jazdy na łyżworolkach po zabawę w małpim gaju. Na skraju miasta jacyś artyści malowali ścianę pod nadzorem swego majstra, czyli mistrza. W pewnym momencie nie wiedziałem, którą drogą iść, ale zjawił się szybko idący Bask, z którym poszedłem, a on w pierwszym warzywniaku zafundował mi kiść bananów.
Uliczni artyści
Góry stawały się coraz wyższe, a urwiska wzdłuż drogi coraz bardziej niedostępne. Czasami spływały z nich mini wodospady, które miały nawet po kilka metrów wysokości, ale stróżki wody były niczym nić. Zaczął dokuczać mi głód i pragnienie, a markety były nieczynne. Natrafiłem na sklep mięsny u Araba(przynajmniej tak wyglądał), a ceny były dużo niższe niż w marketach. Spodobały mi się surowe kiełbaski, które okazały się bardzo smaczne i pożywne. Pragnienie częściowo zaspokoiłem w barze małym piwem. W Beasain pierwsza zapytana osoba pokierowała mną do alberghe. Zostało ono urządzone w starym młynie. Zastałem tu taki ład i porządek, jakiego nigdy przedtem w życiu nie widziałem i pewnie już nie zobaczę. Starsza pani zostawiła tu chyba całe swoje serce, a o tyle miała łatwiej, że nocuje tu jeden pielgrzym na dwa, trzy dni. Alberghe to jest donativo, czyli zostawiłem 5€. Dla zaspokojenia pragnienia pani skierowała mnie do lokalu naprzeciwko. Wypiłem tu lampkę wina z El Bierzo i wodę mineralną.


Alberghe w Beasain
Obsługiwały lokal dwie panie, z których jedna oprócz imienia po baskijsku miała imię typowo polskie, bo Renata, ale uroda typowo baskijska. Z powrotem wróciłem do schroniska, ale nie dopuszczono mnie do schodów, bo kręcony był w tym czasie film. Pół godziny czekałem, aż zostanie nakręcona scena. Nie miałem kłopotu z zaśnięciem.
11 kwietnia   Beasain-Zumarraga-Santuario de Loyola-Zumaia-Deba
Budzik nastawiłem na 6.45, kiedy było jeszcze ciemno na zewnątrz. Zależało mi, aby jak najwcześniej dostać się do Santuario de Loyola. Wcześnie rano miałem autobus do Zumarraga, a stamtąd byłem przekonany o dobrych połączeniach z Azpeitią. W Zumarraga zależało mi na zobaczeniu słynnego romańskiego Kościoła Ermita de Nuestra Seniora de la Antigua.
Zumarraga, a nad nią wielki krzyż na górze
Zaraz po dotarciu na miejsce coś mi nie pasowało. Zacząłem się rozglądać, a tu nic, nawet śladu tego Kościoła. Dopiero po dotarciu na rondo zauważyłem drogowskaz. Napotkany mężczyzna poinformował mnie, że mam do pokonania 3km pod górę. Po drodze minąłem klasztor karmelicki, prawdopodobnie kobiecy. Zauważyłem, że na szczycie góry wznoszącej się nad miastem stoi potężny betonowy krzyż. Zastanawiałem się, w jaki sposób wniesiono tam materiały budowlane, ale widocznie wiara Basków była kiedyś bardzo mocna. Doga do zabytkowego Kościoła nie wynosiła 3km, bo mój licznik w nogach jest niezawodny. Kościół oczywiście był zamknięty do godz. 10.30, a dwóch godzin nie mogłem czekać. Z zewnątrz zabytek ten nie robi specjalnego wrażenia, ale musi posiadać wyjątkowe wnętrze, bo inaczej nie byłby symbolem Zumarragi.
Chluba Zumarragi - romański Kościół Ermita de Nuestra  Seniora de la Antigua
Obok niego stał betonowy krzyż z symbolami masońskimi, ale nie miałem skąd zaczerpnąć języka na ten temat. Autobus do Azpeitia zatrzymywał się na wielu przystankach. Wysiadłem naprzeciwko Sanktuarium i pierwszy widok mnie zachwycił. W miejscu urodzenia chyba największego świętego świata katolickiego pobudowano wspaniałe sanktuarium w stylu churrigueresco. Nie przesadzono z monumentalizmem, ale wielkość świątyni dopasowano do surowego górskiego oblicza. Jego wnętrze pomimo swojego przepychu nie przytłacza wielkością, a pozwala skupić się na modlitwie. Opatrzność znowu mi sprzyjała, bo po minucie modlitwy w tylnej kaplicy rozpoczynało się nabożeństwo. Modlitwy i śpiewy prowadzili mężczyźni o silnym głosie. Prowadzący kapłan uczynił znak pokoju z każdym wiernym. Po takiej dawce duchowej ochoczo odmówiłem różaniec i po obejściu sanktuarium udałem się na przystanek autobusowy. Tutaj zastanawiałem się, czy kontynuować marsz na Burgos, co zajęłoby mi 5-6 dni, czy próbować innych koncepcji.


Santuario de Loyola
Ostatecznie wsiadłem w pierwszy autobus, który jechał w kierunku oceanu, do którego było zaledwie kilkanaście kilometrów. Autobus dojechał do Zumaia i stąd rozpocząłem marsz Camino del Norte. Przy słonecznej pogodzie z miłą chęcią pokonywałem niewielkie podejścia wśród zielonych łąk, na których pasło się mnóstwo zwierząt domowych. Ścieżka była pokryta asfaltem i przebiegała przez osady złożone z kilku obejść lub wręcz pojedynczych domostw. Przy każdym skupisku domów znajdował się mały ermicki Kościół, do którego prawdopodobnie raz w tygodniu dojeżdżał ksiądz. Przez pewien czas towarzyszyła mi Baskijka, która spacerowała z wózkiem z małym dzieckiem. Prawie cały czas był widok na ocean, co dla człowieka z głębi lądu jest niecodzienne, a jednocześnie dodawało otuchy. Szczególne wrażenie robiły Kościoły tuż nad urwiskiem morskim, do których jednak nie prowadził szlak. W największej osadzie na szlaku przed Kościołem odpoczywała para studentów mówiąca po angielsku, z którymi nocowałem w Irun.
Widok na ocean z Kościółkiem na klifie
O dziwo Kościół był otwarty i wyszedł do mnie ksiądz. Przybił pieczątkę i opowiadał o ołtarzu, ale niewiele rozumiałem. Wypowiedziałem kilka słów po baskijsku i strasznie był z tego zadowolony, a na koniec poklepał mnie po plecach. Idąc dalej wszedłem na wysokie wzniesienie, z którego rozciągał się wspaniały widok. Były tu dwie ławki, na których siedzieli Amerykanie w średnim wieku, których potem spotkałem dwukrotnie. Poprosiłem Amerykanina o zrobienie fotki, co z chęcią uczynił. Doszedłem do Deba, a tu przede mną przepaść. Zgarnął mnie miejscowy Bask i dwoma windami zjechaliśmy na poziom oceanu. Wskazał mi Bulegoa Turismo, choć ja chciałem do alberghe. Trochę się bałem, bo szedłem nie po swojej trasie, ale dziewczyna przybiła mi seyos, zainkasowała 5€ i wręczyła klucz. Schronisko tu mieści się na starej stacji kolejowej, i nie posiada kuchni. Zastałem tu mężczyznę, który spisał dane i wskazał łóżko.
Ermita na szlaku - możliwość odpoczynku, a nawet noclegu
Po krótkim odpoczynku udałem się na miasto. Jest tu kilka urokliwych uliczek oraz bliskość oceanu. Przy dojściu do zatoki z daleka zauważyłem Nadine z Francji, która wraz z koleżanką szła od dworca autobusowego i wyraźnie kulała na prawą nogę. Wieczorem na morzu tworzyła się wysoka fala. Surferzy na deskach próbowali ten żywioł wykorzystać. Czasami widziałem jedynie deski wyskakujące w powietrze. Dużo ryzykowali, bo z oceanu wystawały skały. Alberghe było pełne caminowiczów z dominacją studentów.
Wybrzeże w Deba
12 kwietnia   Deba- Markina-Xemein- Monasterioa Ziortzaco
Tego dnia miałem do przejścia nieco ponad 20km, dlatego ostatni w pokoju podniosłem się ze snu. Na korytarzu spotkałem młodą Francuzkę poznaną w Irun, która miała na sobie piżamę w kwiatki.  Wyjaśniła, że jej nogi nie wytrzymały dźwigania ciężkiego bagażu i korzysta z podwodów. Była ona delikatnej postury i przeliczyła się z siłami. Jeszcze raz obszedłem miasteczko i udałem się nad ocean. Tutaj przy szumie fal spożyłem zakupione wiktuały.
Szlak rozpoczynał się ostrą wspinaczką nad urwisko morskie, ale później oddalił się od oceanu. Cały czas prowadził lasem lub łąkami po gruntowej ścieżce. Zauważyłem, że krzyżuje się tu wiele szlaków oznaczonych literami Gr. Nie wszyscy turyści to caminowicze, ponieważ spotkałem osoby idące w przeciwnym kierunku. Wpadłem na żartobliwy pomysł pytać wszystkich mijanych – ile km do Santiago. Efektem było zakłopotanie wszystkich spotkanych osób, bo odległość była liczona w setkach kilometrów. Na rozstajach dróg z naprzeciwka wyskoczył jak strzał prawdziwy globtroter. Miał przy sobie jedynie mały plecak i ogromną parasolkę.
Na moje zapytanie początkowo się zmieszał, a później wybuchnął śmiechem. Zaczął przybijać żółwiki i piątki. Za pomocą rysunku na piasku przedstawiłem mu miejsce mojego zamieszkania. W dobrym humorze ruszyłem dalej. W wiacie przy źródełku spotkałem troje prawdziwych pielgrzymów, którzy nie szli dla rozrywki, ale dla wyższych celów. Po krótkiej rozmowie i jeszcze krótszym desayuno zostawiłem ich i ruszyłem przed siebie. Mijałem pastwiska pełne zadowolonych z życia zwierząt i mniej zadowolonych, gdy ich wolność ograniczała siatka. 
Spotkanie z pielgrzymem
W pewnym momencie trafiłem na wyrąb lasu. Ciężki sprzęt ze ścieżki zrobił błoto, a ponadto po stoku staczały się kłody ściętych drzew. Musiałem mieć oczy dookoła głowy, by nie popaść w kłopoty. Markina-Xemein wyłoniła się nagle z lasu. Co dziwnego na wejściu do miasta stał Kościół i był otwarty, co stanowiło rzadkość. Ustawione w nim były wielkie głazy, a wśród nich ołtarz. Po modlitwie ruszyłem w poszukiwaniu alberghe i byłem przekonany, że tu wrócę. Zapytałem starszą panią, a jej wypowiedź, chociaż niezrozumiała zaniepokoiła mnie. Przed restauracją spotkałem znanych mi Amerykanów, którzy skierowali mnie do hotelu.
Dziwny ołtarz w Markina-Xemen
Dzięki bogu nie znalazłem tego noclegu, tylko natrafiłem na supermarket. Zakupione produkty wcinałem przed zamkniętym alberghe. Po jakimś czasie nadeszła para spotkanych dzień wcześniej studentów i dziewczyna pozwoliła mi sfotografować noclegi z jej dokumentów. Skonsultowałem te informacje z krajem i okazało się, że za 6km mam tanie noclegi. Ruszyłem w drogę, chociaż wisiały nade mną ciemne chmury. Po 3km była krzyżówka z barem. Zatrzymałem się tu na kawę, bo barmanka wyglądała bardzo sympatycznie i czasami zerkała wzrokiem. Siedzący tu mężczyźni upewnili mnie w noclegu i nawet kawałek odprowadzili. Po kwadransie marszu dotarłem do bardzo ładnie urządzonej wioski. Okazało się, że jest to kolebka rodu Simona Bolibara, znanego awanturnika z początku XIX wieku, który w wielu krajach cieszy mirem bohatera.
Trapiści podczas śpiewanej mszy świętej
Kilometr dalej pojawiły się schodki, a napotkany człowiek stwierdził, że są tu aż dwa alberghe. Pierwsze przy restauracji kosztowało 12€, a dwieście metrów dalej stał średniowieczny klasztor Monasterioa Ziortzako z alberghe, donativo. Oczywiście wybrałem drugą opcję i zacząłem szukać wejścia, a tu wszystkie drzwi zamknięte. Podbiegł do mnie mężczyzna w średnim wieku, który jak się okazało był kandydatem na zakonnika i zaprowadził mnie na nocleg. Wszystkie miejsca były zajęte, ale i dla mnie znalazła się ogromna sala z grzejnikiem, gdzie mogłem się wysuszyć. Przed alberghe siedział groźnie wyglądający pies, który okazał się bardzo przytulny.
XIV-wieczne krużganki w Monasteroa Ziortzako
Wieczorem wraz z grupą nocujących tu studentów uczestniczyliśmy w śpiewanej mszy świętej. Jest tu pięciu zakonników, w tym stary staruszek. Po mszy poproszono studentów o przyniesienie la ceny, czyli kolacji. Była to mieszanka makaronu, sera, mięsa i innych smakołyków. Było tego dużo, bo jeszcze zostało. Po kąpieli spokojnie zasnąłem. 



13 kwietnia   Ziortza- Gernika-Lumo
Zakonnicy przygotowali również i desayuno, czyli śniadanie. Kiedy wszedłem to studenci spałaszowali już wszelkie pieczywo i musiałem obejść się smakiem. Na szczęście nie zabrakło kawy i kakao. O godzinie 8.00 uczestniczyłem w porannym śpiewanym nabożeństwie. Niestety studenci byli nieobecni, a oprócz mnie była jedynie kobieta z obsługi. Zabrakło również zakonnika w podeszłym wieku. Obszedłem teren klasztorny i obejrzałem budynki. Dominuje tu surowy gotyk, bez szczególnych przyozdobień, jedynie krużganki przyciągają wzrok. Dzięki tej surowości można bardziej skupić się na modlitwie i kontemplacji. Bracia prowadzą sklep z pamiątkami i własnymi wyrobami jak wina, zioła i nalewki. Odchodząc zacząłem nieco tęsknić do uporządkowanego życia mnichów, które skierowane jest ku transcendencji.
Niewielki Ermita de Santiago Apostoł, gdzie od 300 lat zatrzymują się pielgrzymi
Na trasie nie było już takiej różnicy wzniesień jak w poprzednie dni. Przykrą niespodzianką było przedzieranie się przez zabagniony teren i występujące tu błoto. W dwóch miejscach ścieżka turystyczna była utwardzana asfaltem, co według mnie jest niefortunnym pomysłem, bo ludzka noga najlepiej radzi sobie na żwirze. Twarde podłoże dobre jest natomiast do opon samochodowych, a nie do butów. Szczególnie moje zainteresowanie wzbudziło dwóch Afroiberyjczyków kładących asfalt, którzy pracowali skoncentrowani i swoje zajęcie brali na poważnie. Ciekawostką tego etapu było przejście przez oryginalny XVI-wieczny kamienny mostek, który jest niemym świadkiem wielu ciekawych wydarzeń, a być może wielu sławnych ludzi stawiało na nim swoje kroki. Tego dnia dopadł mnie kryzys, być może ze względu na duszną pogodę, albo po prostu pechowa trzynastka. Na odpoczynek zatrzymałem się w niewielkiej miejscowości, 3km od Guerniki.
500-letni most wśród wspaniałej przyrody
Wokół mnie kręciło się stadko kotów, a gdy uruchomiłem aparat nagle gdzieś poznikały. Przy miejscowym Kościółku zaatakował mnie mały, ale głośny piesek, którym musiał się zająć jego właściciel. Dręczyło mnie pragnienie i w Guernice wstąpiłem do pierwszego warzywniaka po owoce i mineralną. W Bulegoa Turismo pani skierowała mnie do hostelu. Na ulicy zapytałem młodą Baskijkę o hostel i ona zaprowadziła mnie na miejsce. Pracujący tu pan powiedział cenę 18€ i ja delikatnie się wycofałem. Udałem się na przystanek autobusowy, aby pojechać do Bilbao i tam nocować. Na przystanku spotkałem starszą panią z Francji i poznaną pierwszego dnia Nadine, które skorzystały z podwózki. Zaprowadziłem je do informacji turystycznej, ale i one nic innego nie wskórały. 


Osiołek i konie, nieodłączny element kultury Basków
Biłem się z myślami, jechać czy zostać. Ostatecznie zdecydowałem zostać, bo przecież w Bilbao nie będzie darmowego noclegu. Dogoniłem młodą Francuzkę i odniosłem wrażenie, że żywy duch, który bił od niej w Irun, gdzieś uszedł. Po drodze spotkałem dwóch pielgrzymów i w rozmowie z nimi przekręciłem cenę hostelu z 18 na 80€, a gdy spostrzegłem swój błąd oni byli już daleko i nie nocowali w Guernice. Hostel posiadał pokoje wieloosobowe i wielką kuchnie. Ja i inne osoby nie mogliśmy uruchomić gazu, dopiero pan z obsługi uczynił to z pomocą palnika. Byłem jedyny, który gotował obiad. Inni jedli na zimno lub na mieście.
Kościół Santa Maria w Guernice, budowany od 1418r.
Nadine spotkałem jeszcze w czasie spożywania kolacji, było to kakao i kanapki, a może coś więcej.  Nie miała już w sobie tyle witalności życiowej, co pięć dni wcześniej i nic nie gotowała. Bolące nogi i bicie się z myślami, że nie może w zaplanowany sposób realizować swoich marzeń, by dojść do Santiago własnymi siłami nadwątliły tą delikatną osobę. Po raz ostatni mijałem się z nią na schodach i więcej jej już nie zobaczyłem.
14 kwietnia   Gernika-Lumo- Lezama- Bilbao
Z pokoju wyszedłem jako ostatni. Na śniadaniu spotkałem jeszcze dwoje Francuzów, którzy maszerowali osobno. Z tego co zrozumiałem, to chłopak nie trzymał się szlaku tylko zwiedzał, a Francuska w średnim wieku przez pół nocy kręciła się w łazience na czynnościach higienicznych. Obszedłem miasto licząc, że spotkam Nadine, a zamiast niej wszedłem na parę znanych mi Amerykanów wychodzących z hotelu. W sumie mili ludzie, ale więcej też ich nie spotkałem.
Caserios - budynek mieszkalny Basków stojący w odosobnieniu
Na skraju miasta w Kościele kobieta prowadziła nabożeństwo, a starsza Francuska adorowała Najświętszy Sakrament, czym mnie mile zaskoczyła. Trasa prowadziła asfaltową nawierzchnią przy niedużych wysokościach względnych. Na krótko zatrzymywałem się przy mijanych Ermitach i Kościołach. Odpoczynek z wyżerką urządziłem w Larrabetzu, bo mogłem tu wygodnie usiąść na ławce. Moją uwagę zwrócił tu kamienny podwójny krzyż, a podobne krzyże spotykałem jedynie w Galicji, ale być może są one charakterystyczne dla całej Północnej Hiszpanii. Przed Lezamą spotkałem koleżankę młodej Francuski, która jeszcze nie dojechała i obie miały się w Lezamie zatrzymać. Było zbyt wcześnie i zbyt blisko Bilbao bym nie ruszył dalej.
Podwójny krzyż - spotykany tylko w pewnych rejonach Hiszpanii
Od Bilbao oddzielała mnie tylko góra i tam poszedłem. Odcinek ten pokonałem bez odpoczynku ze względu na wiszące ciemne chmury. Deszcz zaczął lać po wkroczeniu do miasta. Początkowo był drobny, a później rzęsisty. Jedynie z daleka podziwiałem słynny most baskijski, ponieważ chciałem się gdzieś schować. W centrum mijałem pięciu uzbrojonych żołnierzy, widocznie i tu istnieje zagrożenie terrorystyczne. Pani z Bulegoa Turismo na mapie zaznaczyła mi dwa hostele, a ja szukałem alberghe. Udałem się w kierunku jednego z nich. Po drodze na środku wielkiego ronda znajdowała się duża figura Chrystusa umieszczona na wysokim cokole. Hostel pomimo sympatycznego wnętrza wydał mi się pusty. Na poboczu ulicy stał radiowóz i zagadnąłem przystojną policjantkę o drogę do drugiego hostelu. Pomimo deszczu wyszedł jej kolega i skierował mnie w kierunku stadionu Atletic Bilbao, a później dalej.
Panorama Bilbao
Recepcjonistka z hostelu Altamira widząc przemoczonego pielgrzyma wskazała mi drogę do alberghe, o którym przemilczała pani z informacji turystycznej. Schronisko mieści się w najwyższym punkcie miasta, a dokładne miejsce wskazał mi miejscowy przechodzień. Musiałem pokonać jeszcze z 500 schodków. Tu przywitał mnie energiczny wolontariusz, który tryskał energią. Z kuchni unosiły się zapachy, bo odbywało się ostre gotowanie. Zostałem zaproszony na pyszną kolację złożoną z dwóch dań i deseru. Ja poczęstowałem obecnych truskawkami.
Figura Chrystusa pośrodku ronda w Bilbao
Nocowało nas pięcioro i wolontariusz. Była to starsza Francuska, którą znałem wcześniej, Koreanka przy kości wraz z Belgiem oraz zgrabna i przystojna młoda Hiszpanka. Nie spożywała ona mięsa, a posiłki sporządzała w swoich menażkach. Podróżowała z gitarą, ale podążała w przeciwnym kierunku niż wszyscy. Z tego co zrozumiałem to pokonywała długie odcinki, pewnie uprawiała sport sądząc po jej gimnastyce. Całą noc kasłała.



15 kwietnia   Bilbao-Onati-Santuario Arantzazu-Salvatierra
Rano wesoły wolontariusz przygotował urozmaicone śniadanie. Zakosztowałem wszystkiego i ruszyłem dalej, ale znowu zaczęło padać i musiałem wrócić pod dach, by założyć pelerynę. Szukałem dworca autobusowego i pomogła mi młoda pani, która szła tam do pracy. Autobus do Oniati miałem dopiero o 11.15, dlatego musiałem długo czekać. Liczyłem, że może spotkam Francuzkę, ale ona zapewne skorzystała z autobusu podmiejskiego, by dostać się do Bilbao.
Fasada Uniwersytetu Spirytus Sancti
Autobus jechał grubo ponad godzinę, bo krążył i zatrzymywał się w wielu miejscach. W Oniati byłem przed 13.00 i nie miałem już czasu na zwiedzanie tego zabytkowego miasteczka. Przeszedłem się jedynie obok budynku Uniwersytetu Spirytus Sancti oraz zobaczyłem rynek. Pan w elegancko skrojonym garniturze wskazał mi drogę w kierunku Arantzazu.
Rynek w Oniati
Pokonałem jeszcze dwa ronda i miałem przed sobą 9km marszu pod górę, aby ujrzeć to święte miejsce Basków, o którym tyle czytałem. Ruch samochodowy był minimalny, dlatego mogłem spokojnie podziwiać stada pasących się owiec, a czasami krów i koni. Od czasu do czasu pojawiały się zabudowania pojedynczych gospodarstw. Krajobraz powoli się zmieniał, ponieważ wokół zaczęło przybywać nagich skał i pojawiły się wysokie urwiska. Po dwóch godzinach ujrzałem wysoką betonową wieże zakończoną krzyżem. Budowla ta w niczym nie przypomina znanych mi sanktuariów, ale architekci kierowali się swoistym poczuciu piękna narodu baskijskiego i wzięli pod uwagę surowość krajobrazu. Obecne sanktuarium zostało zbudowane i urządzone przez najlepszych artystów z połowy XX wieku, którzy chcieli podkreślić odrębność Basków.

Sanktuarium Arantzazu
Początki tego miejsca sięgają XV w., gdy Baskonia była targana wojnami i długoletnią suszą, a w miejscu tym miejscowy pasterz znalazł obrazek Najświętszej Panienki i rozpoczęły tu się pielgrzymki. Sławę tego miejsca ugruntowały wydarzenia z początku XIX wieku, gdy najpierw Napoleon zbezcześcił to miejsce, a później spalili je liberałowie. Nazwa Arantzazu dosłownie oznacza „W ciernie, prawda?”. Wnętrze niespotykane nigdzie indziej, bo odczuwamy dziwną aurę. Z wysokiej wieży Sanktuarium wydobywa się niebieska poświata. Miejsce to położone jest na końcu świata, bo tu kończy się droga, siłą rzeczy w ciągu tygodnia musi być puste. Byłem tu sam, a na moment weszło troje turystów, którzy po zrobieniu kółka wyszli. Miałem teraz problem, co robić. Najpierw wszedłem do restauracji po mineralną, a dwaj panowie z obsługi nic mi nie potrafili doradzić. Żadnego autobusu oraz drogie hotele zmusiły mnie do ruszenia w wyższe partie gór.
Ermita San Adrian na przełęczy górskiej
Po kilkuset metrach spotkałem czterech turystów z kijkami, którzy stanowczo odradzili mi próbę przejścia przez góry, bo była 16.30, a przede mną według nich 8 godzin marszu i 35km trasy, ponadto zalegający śnieg. Zastanawiałem się jakiś czas i wtedy wstąpił we mnie nowy duch i ruszyłem z kopyta. Podejście było strome, ale dobrze sobie radziłem, nawet wyprzedziłem parę turystów bez plecaków. Po jakimś czasie spotkałem powracającego wesołego gościa, a on stwierdził, że do przełęczy jest 50 minut. Po osiągnięciu przełęczy ujrzałem Ermitę San Adrian, gdzie zatrzymałem się na modlitwę. Z drugiej strony Kościółka okazało się, że mieszka tu staruszek, który przywitał mnie z siekierą w ręku. Grzecznie zapytałem, a on odpowiedział, że jeszcze 4km płasko, a później z górki i da się przejść. Była to druga osoba, która podniosła mnie na duchu oraz udzieliła trafnych wskazówek. Dalej przechodziłem obok zamkniętego schroniska, za którym kochała się młoda para, ale przyjaźnie mnie pozdrowili. Mogłem teraz być sam na sam z surową przyrodą i podziwiać górskie krajobrazy, chociaż bardzo się spieszyłem.
Kraina śniegu i widoczny cud
W końcu doszedłem do zapowiadanego śniegu i tu zdarzył się cud, ponieważ z przeciwnej strony spych kończył torowanie drogi. Przybyłem, co do minuty na ten moment. Maszerując po śniegu zmoczyłbym nogi i stracił siły, a tak dziękowałem Bogu za tą pomoc. Po pewnym czasie ujrzałem zza drzew krajobraz po drugiej stronie gór, co dało mi nową motywację. Zgodnie ze słowami dziadka z siekierą rozpoczęło się zejście. Była to niekończąca się żwirowa serpentyna, która na szczęście nie była zbyt stroma. Z góry szedłem ile sił w nogach, by zdążyć przed zapadnięciem ciemności. Szybki chód umożliwiały mi wysokie buty Asolo Mustang, które bezpiecznie ochraniały nogi powyżej kostek przed zwichnięciem. W końcu dotarłem do szlaku Camino de Vasco i już byłem spokojny o swój los. Wyprzedził mnie spych od śniegu, ale w kabinie nie było miejsca dla drugiej osoby.
Widok po drugiej stronie gór
Wychodząc z górskiego lasu spotkałem stado pasących się krów, a dalej mijały mnie dwa samochody terenowe pełne zdziwionych ludzi. Przed pierwszą miejscowością na wzgórzu stały betonowe krzyże, prawdopodobnie cmentarz wojenny po burzliwym dziewiętnastym stuleciu. W Zalduondo otwarte były drzwi Muzeum Etnograficznego, które posiada dzieła malarskie i prehistoryczne wykopaliska. Młody chłopak wyprowadził mnie grzecznie i wskazał na oddaloną, ale widoczną Salvatierrę. Po kwadransie marszu, gdy zaczęły zapadać ciemności zatrzymał się samochód i młoda pani wioząca swoją matkę zabrała mnie na podwózkę. Wysadziła mnie przy pierwszych zabudowaniach, bo sama skręcała w bok. W ten sposób po 5,5 godzinie zamiast po 8 znalazłem się w Salvatierre.
Caserios w górach
Alberghe mieściło się po drugiej stronie miasta przy stadionie sportowym. Pracujący tu pan pomógł mi uzyskać klucze od noclegu. Wyczerpany znalazłem czynny supermarket, a miła ekspedientka pokazała jak ważyć owoce, bo byłem już jedynym klientem. Zmęczony, ale zadowolony bez problemu zasnąłem.
16 kwietnia   Salvatierra- Alaiza- Nuestra Senora de Alaya- Estibalitz- Vitoria-Gasteiz
Żywy Indianin w Salvatierra
Rano wypełniłem wszystkie formalności, a mianowicie wpisałem się do księgi, przybiłem pieczątkę i do skarbonki wrzuciłem 5€. Na zewnątrz siąpił deszcz, co zmusiło mnie do włożenia peleryny. W odróżnieniu od wieczoru ulice miasteczka były zupełnie puste, jedynie podcieniami przy rynku spacerowała młoda para i poprosiłem ich o zrobienie fotki. Chłopak okazał się żywym Indianinem i mocno mnie ścisnął, a dziewczyna cyknęła zdjęcie.
Salvatierra w sobotni poranek
Na głównej długiej ulicy czynny był tylko jeden bar i do niego wstąpiłem. Za niewielkie pieniądze zjadłem desayuno i przeczekałem deszcz. Najstarsza cześć miasta to fragment XII – wiecznych murów. Dwa okazałe Kościoły pochodzą z XV wieku, ale jest również szereg budowli liczących po kilkaset lat, jak choćby ratusz. Tego dnia zaplanowałem zwiedzanie romańskich Kościołów, które przetrwały w tej okolicy zawieruchy wojenne, zazwyczaj dzięki postawie miejscowej ludności, jak choćby w czasach wojny domowej. Pierwszym obiektem na trasie był Kościół w Alaiza. Dotarłem do niego dzięki pomocy dwóch pieszych, których spotkałem na opłotkach Salvatierry. Po drodze minąłem grupę kolarzy podczas treningu.
Średniowieczne rysunki w romańskim Kościele w Alaiza
Przed Alaizą chciałem zrobić fotkę panu ścinającemu drzewa przydrożne, ale on wyłączył piłę. W centrum wioski trwały w sobotni ranek ostre prace remontowe, a zjawienie się mojej osoby zaciekawiło wszystkich. Zjawiła się też młoda kobieta, która przebywała w Krakowie i trochę mówiła po Polsku w odróżnieniu od młodego człowieka spotkanego poprzedniego wieczoru, który był na Erasmusie w Katowicach, ale po Polsku nie mówił. Pani ta obiecała mi, że w 5 minut otworzy Kościół i zjawiła się szybciej wraz z przewodnikiem. Przewodnika nie rozumiałem, ale od razu było widać, że chlubą tego obiektu są oryginalne XIV-wieczne malowidła, które przetrwały wieki pod tynkiem i zostały odkryte w XX wieku. Towarzyszyła mi cała grupa gapiów, ale było to bardzo sympatyczne spotkanie. Dalej wszystkie Kościoły były pozamykane, a obszedłem ich kilkanaście.
Romański Kościół p.w. Św. Marcina w Gaceo
Przeważnie były to budowle z XVI i XVII wieku, czyli zbyt młode jak na moje zainteresowania. Romański Kościół w Gaceo posiada przed drzwiami z portalem głęboką wnękę z kamienną ławką. Usiadłem na niej i spożywałem drugie śniadanie. Zaczęło tu dochodzić do mnie głośne szczekanie psa, którego nie widziałem. Po pewnym czasie zajrzała tu pewna kobieta, która prowadziła całkiem sporego psa na smyczy, który zza węgła mnie wyczuł. Dalej zmierzałem w kierunku Durantzi, największej miejscowości w drodze do Vitorii. Z daleka podziwiałem romański Kościół
La Ermita de Nuestra Seniora de Ayala stojący samotnie na wzgórzu. Przy samym dojściu do niego rozpadał się deszcz i nie mogłem zachwycać się pięknem tej budowli.
Samotny Kościół romański koło Durantzi
Styl romański jest dla mnie kwintesencją ludzkiej estetyki i poczucia piękna, pod warunkiem, że budowla nie uległa degradacji w ciągu wieków. Do Durantzi przechodziłem przez kładkę nad torami kolejowymi. Wiał tak silny wiatr smagający deszczem, że nie mogłem utrzymać równowagi i musiałem trzymać się barierek. Całkowicie przemoczony zaszedłem do pierwszego otwartego baru. Cały był wypełniony ludzką gawiedzią, bo była sobota. Młoda barmanka jednocześnie obsługiwała 30 klientów, jej szybkie ruchy to był całkowity kosmos. Nie mogłem od niej oderwać wzroku, ale po powolnym spożyciu kawy musiałem iść dalej. Przemoczony nawet nie próbowałem zwiedzać w deszczu miasta, które posiada szesnastowieczne budowle sakralne. Na zachód od tego miasta na horyzoncie ukazały się na tle gór wieże licznych Kościołów. Podążałem w kierunku Kościoła romańskiego w Anua i po drodze podziwiałem inne okazałe budowle sakralne położone w małych wioskach. Kościół ten oczywiście był zamknięty bez żadnej informacji na drzwiach.
Misterne wykonanie apsydy i prezbiterium Kościoła romańskiego p.w. Narodzenia Matki Bożej w Anua
Kolejnym etapem mojego marszu był klasztor Estibaliz, w którym zaplanowałem nocleg. Kompletnie pogubiłem się w moim położeniu i jedynym punktem odniesienia były góry. Dzięki Bogu doszedłem do ruchliwej szosy w kierunku Vitorii i przy pomocy mapy zlokalizowałem się. Niestety nadrobiłem kilka kilometrów i wracałem już szosą. Znowu z pewnej odległości mogłem podziwiać budowle sakralne, ale nie miałem już sił, aby do nich dojść. W końcu natrafiłem na szlak camino, który doprowadził mnie do klasztoru, który widoczny był z kilku kilometrów. Sanktuarium Matki Bożej Estibaliz uważane jest za klejnot sztuki romańskiej i duchowej prowincji Alava. Niestety, ale część sakralna znowu była zamknięta i nie mogłem zachwycać wnętrzem, które posiada podobnież chrzcielnicę i inne elementy pamiętające czasy Wizygotów, a więc odległej zapomnianej przeszłości.
Krajobraz Alavy - wieże kościelne i góry
Zadzwoniłem do części mieszkalnej, z której wyszedł starszy mężczyzna i oświadczył, że schroniska tu nie ma i muszę iść do Vitorii. Po raz pierwszy z informacja z przewodnika polskiego okazała się błędna, ale taki już los. Szosą do Vitorii miałem 8km, ale szlak camino niestety błądził. Minąłem dwie miejscowości ze wspaniałymi świątyniami, gdzie przy jednej z nich zjadłem podwieczorek. Dalej znaki zanikły i byłem w kropce. Mogłem błądzić, ale wybrałem opcje przeskoczenia przez płot, za którym przeszedłem tory szybkiej kolei i znalazłem się na osiedlu miejskim. Do starówki, gdzie mieściło się schronisko miałem jeszcze 5km. Skierowali mnie do niego grzeczni panowie sączący browary. Alberghe to jest bardzo nowoczesne, wszędzie elektronika. Młoda ładna dziewczyna wydała mi kartę elektroniczną do drzwi, ale tak się zapatrzyła, że ciągle mówiła przez 5 minut, aż całkowicie zamąciła mój umysł.
Sanktuarium Matki Bożej Estibaliz
Obsługa była bardzo prosta, wystarczyło pokazać ręcznie. W pokoju wypakowałem się na zasłane łóżko, ale zmęczony nie skojarzyłem. Nagle ktoś wszedł i mówi, że tu śpi. Wszystko szybko przerzuciłem i nawiązaliśmy pogawędkę. Mój lokator pochodził z A Coruny i w Vitorii zarabiał na chleb. Pomagał mi później w kuchni po zakupach u Araba. Dziewczyna na noc opuściła alberghe, ale przed wyjściem pożegnała się ze mną. Bardzo miły gest. 



17 kwietnia   Vitoria-Miranda de Ebro-Briviesca-Santuario de Santa Casilda 
Nocą zatęskniłem za powrotem nad ocean, gdzie poznałem już grono osób. Postanowiłem przyspieszyć zwiedzanie obiektów na trasie. Rano udałem się do katedry w Vitorii, ale wszystkie drzwi tej gotyckiej budowli były zamknięte. Na wąskich uliczkach starówki było pełno potłuczonego szkła i wylanego piwa. Odór alkoholu w połączeniu z ludzkimi sikami tworzył specyficzny smród. Nie spotkałem tu żywej duszy, poza pojazdem, który zbierał całe to świństwo.
Niedzielny poranek w Vitorii
W pewnym momencie ujrzałem człowieka i szybko do niego podbiegłem, aby się zapytać o kierunek do dworca autobusowego. Pan w średnim wieku poprosił, abym poszedł za nim i tak wsiadłem do jego samochodu, a następnie zawiózł mnie na dworzec, który był znacznie oddalony od centrum. Bezinteresowność niektórych osób może człowieka wprowadzić w zakłopotanie. Autobusu do Briviesca nie było, ale mogłem dojechać do Mirandy de Ebro. Na dworcu dwaj cykliści próbowali naprawić rower, ale w niedzielę rano raczej trudno jest o sklep rowerowy. Podróż autobusem trwała nieco ponad pół godziny, a w Miranda dworca autobusowego nie było. Nie mogłem na rozkładzie znaleźć autobusu, dlatego udałem się na dworzec kolejowy, który był tuż obok.
Rzeka Ebro w Miranda del Ebro
Wykupiłem bilet szybkiej kolei na 13.15. Miałem trzy i pół godziny wolnego czasu. Na pierwszej krzyżówce zauważyłem nowy Kościół i wszedłem do niego. Po modlitwie udałem się do najbliższego baru na desayuno. Od barmana dowiedziałem się, że pierwsza msza jest tu o 11.30. Spokojnie ruszyłem na miasto. Nie jest ono aż tak bardzo atrakcyjne, ale bulwary nad rzeką Ebro w ładną pogodę mogą się podobać. Na rynku był organizowany festyn, w którym byli zaangażowani pracownicy Oficiny de Turismo i nie mogłem pobrać materiałów turystycznych. Nabożeństwo było przeznaczone dla dzieci i Kościół był wypełniony wiernymi. Ksiądz robił wszystko, by dzieciom się nie nudziło. Cały czas musiały coś robić. Najpierw kilka pań pojedynczo wyczytywały dzieci i one wychodziły do ołtarza. Później robiły wszystkie czytania, a nawet małe dziewczynki zbierały tacę. Nie miały sił dźwigać tacy, tylko wiernym podawały woreczki. Blisko mnie siedziała dziewczynka, która była za mała, aby czynnie uczestniczyć w nabożeństwie i było jej smutno, dlatego silnie wtulała się w piersi mamy. Bardzo angażował się we wszystko tata Afroiberyjczyk, który we wszystkim pomagał swojemu małemu Murzynkowi. Po wyjściu z Kościoła poszedłem prosto na dworzec.
W drodze do Santuario de Casilda
Chodzę po peronach, a tu nie wyświetla się pociąg. Okazało się, że są jeszcze dwa perony po drugiej stronie stacji. W Briviesca zapytałem pierwszego spotkanego człowieka o drogę do Santuario de Casilda. Posadził on mnie na ławce i wykonał trzy telefony. Następnie zaprowadził mnie na policję, a ci sprawdzili dokumenty i powiedzieli, że wszystko jest w porządku. Dalej dzwoniły telefony, aż ściągnięto speca od turystyki w niedzielne południe. Zapytał mnie, po co mi to sanktuarium skoro idę do Santiago. Wskazałem mu je na mojej mapie i powiedziałem, że chcę tam być. Wyciągnął księgi i znalazł trasę pieszą po wertepach. Zaprowadził mnie również do miejsca startu. Na koniec poszliśmy do alberghe, gdzie za 5€ dostałem nocleg. Miałem problem z zakupem wody na drogę. We wszystkich barach wciskano mi buteleczki na jeden łyk, dopiero jedna pani się zlitowała i dała wielką butlę. Na początku drogi spotkałem pieszego, który udzielił mi dalszych wskazówek. Trasa była malownicza z doskonałymi widokami na odległe miejscowości. Po 12km przyjemnego marszu wszedłem do wioski Salinillas de Bureba, bo byłem przekonany, że jest to właściwe miejsce, ponieważ Kościół z daleka wyglądał okazale. Zastałem tu sterty obornika, a miejscowi mieszkańcy skierowali mnie dalej. Po pół godzinie marszu na skale ujrzałem wspaniałą budowlę.



Santuario de Casilda
Musiałem jeszcze zejść do doliny i wspiąć się do góry. Sanktuarium to wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Położenie niesamowite bo nad urwiskiem skalnym, a do tego romańska budowla, chociaż wnętrze przypomina barok ze swoim przepychem w postaci złocenia wszystkiego, co się da. W tym miejscu w XI wieku córka sułtana Toledo Casilda została uzdrowiona w miejscowym źródle i przeszła na chrześcijaństwo. Zamieszkała w jaskini i jest tu jej grób. Pielgrzymują tu osoby, które nie mogą doczekać się dzieci. Kościół był otwarty i gdy zagłębiałem się w modlitwie zauważył to ksiądz, który oprowadził mnie po sanktuarium oraz do miejsc niedostępnych. Zostawił mnie sam na sam z relikwiami świętej i obdarował obrazkami. Miałem poczucie dobrze spełnionego obowiązku. W drodze powrotnej dopadł mnie 40-minutowy deszcz, a niski pułap chmur przysłaniał krajobraz. Po drodze znajdował się punkt widokowy. Schemat przedstawiał 25 obiektów, wśród których 12 pochodziło z dwunastego wieku, czyli kraina romanizmu. Szczęśliwie szosą dotarłem do Briviesca i u Chińczyka zrobiłem zakupy.
Centrum Briviesca
W drodze do alberghe dorwał mnie kolejny urzędnik i chwycił za telefon, dopiero klucze od schroniska uspokoiły go. Miał on dobre intencje, ale i tak uważam, że biurokracja pożre ten śliczny kraj, bo przecież chodziło mi na początku tylko o wskazanie drogi do sanktuarium, a dalej bym sobie poradził.
18 kwietnia   Briviesca-Burgos-Cartuja de Milafroles-Monasterio de San Pedro de Cardena-Santander
Rano udałem się na Estacion de Autobus, który okazał się zwykłym przystankiem. Oczywiście żadnego rozkładu jazdy nie było, co zmusiło mnie do wejścia do miejscowego baru na kawę, aby przy okazji zasięgnąć języka. Czekałem około godziny czasu i za 4€ dojechałem do Burgos. Pomimo, że byłem tu przed rokiem to za nic nie mogłem znaleźć Oficiny de Turismo. Jedna z nich była nieczynna, stąd problem. Mając mapę miasta mogłem określić azymut marszu do zaplanowanych do zwiedzenia obiektów. Przedtem wstąpiłem do znanej na całym świecie katedry.

Gotycka katedra Św. Marii w Burgos
W czasie marszu dołączył do mnie miejscowy człowiek i rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Był on fanem Realu i nie lubił Barcelony. Po przekroczeniu średniowiecznych murów wyczułem, że przestawiłem nieco kierunki i musiałem z powrotem wrócić do centrum. Po drodze przed pomnikiem El Cyda pani nauczycielka wkładała dzieciom do głowy wiedzę o tym dzielnym rycerzu. Monasterio de la Cartuja de Miraflores znajduje się na wschód od osiedli miejskich. Od katedry, aby tam dojść musiałem pokonać około 3km. Po drodze mijałem powracające do miasta klasy szkolne pod opieką zakonnika i zakonnic, którzy odmawiali różaniec. Konserwatywne Burgos broni się jeszcze przed islamizacją i zblazowaniem młodzieży. Wejścia pilnował życzliwy policjant, który dał mi bilet za zaledwie 1€, co wystarczyło, aby poruszać się po całym obiekcie. Architektura klasztoru jest późnogotycka, ale wnętrze zadziwia subtelnością wykonania. Pobyt tu umilają sączące się śpiewy w wykonaniu kartuzów. Misterność wykonania grobów królewskich i wspaniałe obrazy występujące w tryptykach to miód dla oczu i duszy. Znajduje się tu również stała wystawa naczyń liturgicznych i rzeźb, które świadczą o kunszcie ówczesnych artystów, dla których cała sztuka wyrażała boski porządek świata. Przy wyjściu zamyślony ujrzanymi cudami o mało nie zwinąłem numerka od bagażu. Stąd miałem 8km do Monasterio de San Pedro de Cardenia.

Monasterio de la Cartuja de Miraflores
Całą trasę pokonałem lokalną drogą asfaltową. Kilometr od klasztoru podziwiałem jego zabudowania położone w niewielkiej dolinie. Miałem pecha, bo było południe, a klasztor otwierano o godzinie 16.00. Jedynie z zewnątrz mogłem podziwiać zabytek liczący ponad tysiąc lat. Ziemia, po której stąpałem nasiąknięta jest krwią męczenników, ponieważ w X i XI wieku Arabowie wymordowali tutejszych mnichów. Stąd wyruszał na wyzwalanie Hiszpanii spod buta islamu słynny El Cid. Tutaj pochowano jego prochy wraz z żoną Jimeną, a nawet przed bramą klasztoru zakopano jego rumaka. Są tu średniowieczne groby władców Kastylii. W dawnych wiekach ziemia wokół klasztoru przybierała kolor krwi męczenników. Z powrotem chciałem wrócić polną drogą, ale natknąłem się na bajoro i musiałem skręcić ku szosie.
Monasterio de San Pedro de Cardenia(bud. od IXw.)
Będąc już w Burgos zapytałem policjantów o dworzec autobusowy, a on znajdował się tuż obok. Wykupiłem bilet do Santander i udałem się na starówkę. W bocznej kaplicy katedry natknąłem się na koreańską mszę. Było u nich widać żar wiary tak rzadko spotykany w Europie, jedynie przekazywanie znaku pokoju wywołało u mnie lekkie rozbawienie. Autobus do Santander jechał przez wspaniałe góry, ale na miejsce dotarł o godz. 22.00 i to był mój błąd. Przy dworcu spotkałem studenta, który był na Erasmusie w Polsce i z chęcią mi pomógł. Zaprowadził mnie do najtańszego hostelu w mieście, ale obiekt był nieczynny. Chłopak umiał po Polsku jedynie się przywitać. Widocznie największym efektem programu Erasmus są wesołe bobaski i wymiana genów między krajami. Teraz musiałem znaleźć alberghe, a było już ciemno. Zagadnąłem starszą kobietę, która od razu zaprowadziła mnie na miejsce. Wszedłem do budynku i zacząłem pukać do drzwi. Czynność tą powtórzyłem kilka razy, ale bez żadnego efektu. Mogłem głośno tłuc, za co mogła zgarnąć mnie policja. Przepis przepisem i po 22.00 alberghe jest nieczynne. Wyciągnąłem śpiwór i przespałem się na wycieraczce.



19 kwietnia   Santander-Islares-Laredo
W ciągu nocy udało mi się skraść godzinę, może półtorej snu. Czuwała nad tym maszyna do czyszczenia ulic, która przejeżdżała regularnie, co 20 minut robiła niesamowity hałas. Skoro świt spakowałem plecak i udałem się na Estacion de Autobus. Postanowiłem dojechać na trasę Camino de Norte, ale autobus do Islares miałem dopiero o 10.15. Dworzec był pustawy, a ja walczyłem ze snem. Skutecznie pomogła mi w tym młoda Hinduska, która chciała abym dla niej i jej babci wykupił bilet w automacie, a ja nie miałem zielonego pojęcia. Po otwarciu baru ratowałem się kawą, ale najlepszym sposobem było wyjście na zewnątrz i podziwianie wschodu słońca nad Zatoką Santander.
Wschód Słońca nad Zatoką Santander
Odwiedziłem rowerzystę, który budził się ze snu, a towarzyszył mu śpiący bezdomny na sąsiedniej ławce. Widocznie razem raźniej spędzić noc. Czekałem na otwarcie Oficyny de Turismo, gdzie uczynna dziewczyna podarowała mi mapę Kantabrii z zaznaczonym szlakiem camino. Autobus zajeżdżał do wszystkich miejscowości na trasie, przez co podróż na krótkim dystansie trwała półtorej godziny. Ja walczyłem z opadającymi powiekami i głową, a w pewnym momencie zerwałem się z siedzenia myśląc, że przejechałem Islares, ale kierowca mnie uspokoił.
Świat w krzywym zwierciadle
Wysiadłem i ruszyłem na szlak, a tu po pięciu minutach słyszę rozmowy po polsku. Okazało się, że dwie młode pary wybrały się do Santiago. Pięć minut porozmawiałem z jedną prą, później pięć minut z drugą parą i ich zostawiłem. Jedną z dziewczyn zainteresowała moja muszelka i ostatecznie mieliśmy spotkać się w Santander. Zatrzymałem się przy pierwszym sklepie, aby zakupić napoje, owoce i coś treściwego.
Miejsce, gdzie mógłbym zamieszkać
W tym czasie Polacy mnie wyprzedzili, ale po pół godzinie marszu znowu ich minąłem, gdy odpoczywali. Po drodze obszedłem na wzgórku potężny Kościół otoczony gęstwiną drzew i trochę zaniedbany. Mijałem również małego Ermitę, przy którym tak jak przy wszystkich małych Kościółkach najlepiej lubię się modlić. Zawsze zastanawia mnie, dlaczego kiedyś ludzie budowali te małe Kościoły w osobliwych miejscach. Szlak prowadził po wertepach, ale również po ruchliwych drogach. Raz dochodziłem do takiej drogi, a tu jak spod ziemi wyrosła dziewczyna z Walencji, na widok, której przeszły po mnie dreszcze. Nie miała ona już sił iść szlakiem, tylko podążała najkrótszą drogą. Przechodziłem również obok alberghe na łące, ale miałem jeszcze dość sił, aby iść dalej.
Szczęśliwa rodzina
Biały koń na wolności
Dogoniłem również Włoszkę Marię z Rzymu, która szła bardzo ciężko i po krótkiej rozmowie zostawiłem ją. Przed Laredo zaczęło kropić, dlatego nie zwracałem już uwagi na ciekawe widoki, tylko maszerowałem przed siebie. Wchodząc do miasteczka był drogowskaz do schroniska i bez wahania podążyłem za nim. Noclegu za 10€ udzielały siostry klaryski. Siostra przełożona za pozwoleniem zrobiła mi zdjęcie i umieściła mnie w pokoju, gdzie już nocował Marius student fizyki z Hesji. Zobowiązaliśmy się wziąć udział w wieczornej mszy świętej.
Celtyckie runy
Wśród sióstr zakonnych trzy z nich to żywe Indianki z Andów. Co ciekawe Marius przystąpił do komunii świętej, co było dla mnie nowością wśród młodych Niemców. Po mszy Indianki miały odwiedziny krewnych, którzy widocznie w Laredo mieszkali. Młody grzeczny Niemiec poczęstował nawet mnie kolacją, wot ładny gest.
20 kwietnia   Laredo-Santona-Guemes
Rano czekało na nas przygotowane przez siostry śniadanie. Składało się ono z kawy, kakao, ciasta i ciasteczek. Spożywało desayuno jeszcze dwóch starszych Francuzów o charakterystycznym wyglądzie. Takie twarze pamięta się bardzo długo. Lał deszcz i w czasie zakładania peleryny wyszedł Marius i podążałem za nim. Ciągle wyjmował przewodnik, który doszczętnie był zmoczony.

Przeprawa przez Atlantyk
Po pewnym czasie odłączyłem się od niego, bo chciałem płynąć promem. Zagadnąłem przypadkowego autochtona o prom, a on stwierdził, że prom kursuje tylko latem. Załamany zawróciłem, ale zaraz nadszedł z plecakiem potężny Hiszpan, który powiedział, że popłyniemy El barko. Na plaży schowaliśmy się pod dom na palach, gdzie deszcz nie mógł nas dosięgnąć. Po niedługim czasie podpłynęła jakaś łupina, która wyrzuciła na plażę trap i jegomość w deszczówce zaprosił nas do siebie. Ta niewielka łódka mogła naraz zabrać maksimum sześć osób i za 2€ pokonałem Atlantyk. Po drugiej stronie oceanu jest sympatyczne miasteczko Santonia.
Plaża widziana z klifu
Deszcz przestał już tu robić krzywdę i wstąpiły we mnie nowe siły. Na rynku obok banku trzy panie spożywały kawę i ciasteczka. Poprosiłem jedną z nich o pomoc i pobrałem pieniądze z bankomatu na dalszą część podróży. Na śniadanie wstąpiłem do tawerny, a ceny były tu całkowicie normalne. Następnie szlak zaprowadził mnie na plaże, z której podziwiałem wysoki klif. Okazało się trzeba tam wejść, a po deszczu buty zjeżdżały po glinie i skałach. Ran nie odniosłem, ale w glinie się umazałem i upadłem na prawą rękę. Dalej była kolejna plaża, na której znajdowały się czarne skały przypominające pumeks. Niespodziewanym problemem było zrobienie zdjęcia na tle oceanu. Wizjer na tle ruchomej wody i nieba dziwnie się zachowywał i starsze osoby nie były wstanie nic zobaczyć. Dopiero przemoczony rybak, który wyskoczył z łodzi nacisnął spust i po wszystkim.
Dziwne skały na plaży
Spacerując plażą zaszedłem do miejscowości Noja. Było tu niewielkie targowisko, ale wszystko było drogie. Koniecznie chciałem wstąpić do sklepu w celu uzupełnienia napojów, a tu jak na złość żadnego sklepu. Uratowały mnie dziko rosnące cytryny, które bez problemu zjadłem. Po drodze przytrafił się i sklep na skraju wioski. Rejon ten charakteryzował się chowem bydła, bo wszędzie dominowały krowy. Czterysta metrów od szlaku znajdował się Kościół romański. Jest on bardzo dobrze zachowany, szczególnie okienne portale. Przetrwały nawet pod okapem rzeźby głów zwierząt, gdzie każde z nich coś symbolizuje. Na murku przy cmentarzu siedział starszy człowiek i coś rozpamiętywał. Być może pochował tu żonę, a nawet inne bliskie osoby.
Targowisko w Noja
Zamieniłem z nim kilka słów, ale nie byłem wstanie zmienić jego smutnego oblicza. Po pół godzinie dalszego marszu spotkałem parę niosącą baniaki z wodą. Byli to wolontariusze z alberghe. Wesoła gadatliwa dziewczyna mile mnie przywitała i powiedziała kilka słów po polsku. Schronisko w Guemes to centrum wolontariatu na Camino del Norte. Jest to duży zespół zabudowań prowadzony, aż przez cztery osoby. Miejsce to przekazał skromny chłop, który zwiedził świat i organizował marsze na Picos de Europa w ramach protestu przeciwko rządom caudillo.


Romański Kościół Santa Maria de Bareyo z dobrze zachowaną symboliką
Razem ze mną nocowało kilkoro turystów. Dużo uwagi zwracała na siebie młoda Argentynka pełna energii, której nie zamykał się język i owinęła wokół swojego palca młodego Holendra. Nocowała tu również wysoka Niemka, dwóch Włochów, Kanadyjczyków i Francuzów. Na koniec w czasie kolacji resztkami sił dotarła poznana wcześniej dziewczyna z Walencji i nocowała w moim pokoju. Alberghe to jest bardzo dobrze wyposażone, bo posiada oprócz pralni, nawet bibliotekę i izbę pamięci. Zauważyłem, że po posiłku nie wszyscy wrzucali donativo. Nocowało nas dwoje w pokoju, dlatego długo nie mogłem zasnąć
 
21 kwietnia   Guemes-Santander
Alberghe w Guemes
Rano było przygotowane śniadanie, które spożywaliśmy przy muzyce Vivaldiego, ale para argentyńsko-holenderska i Niemka mocno jeszcze spali. Zauważyłem, że jeden z Włochów wychodził z minimalnym bagażem na szlak, czyli musiał posiadać wysokiej jakości ubranie i zapewne gruby portfel. Posilony duchowo muzyką raźno ruszyłem przed siebie. Po niecałej godzinie spaceru przy niewielkim deszczu doszedłem do plaży. Tutaj znowu czekała mnie wspinaczka na klif, gdzie na śliskiej stromej ścieżce musiałem przytrzymywać się kolczastych krzewów.
Tęcza nad Santander
Camino prowadziło nad stromym brzegiem oceanicznym, z ciągłym widokiem na błękitną dal. Obok pasły się zwierzęta domowe, które musiały być odporne na stres, bo inaczej w popłochu pozabijałyby się. Na plażach młodzież szkolna była ćwiczona w surfowaniu po falach. Po ustaniu deszczu pojawiła się zorza nad oddalonym Santander. W końcu zszedłem i ja na plażę. Spacerowało na niej wiele osób, zapewne przybyłych z Santander. Jedna pani prowadziła siedmiu piesków, a jeden z nich strasznie lubił chlustać się w oceanie. Po piasku galopowało nawet czterech jeźdźców Apokalipsy na rumakach.
Jeźdźcy Apokalipsy
Szedłem tak sobie nieświadomie kilka kilometrów myśląc, że na końcu będzie prom, a tu nic z tego. Z błogiej nieświadomości wyrwał mnie rowerzysta na specjalnym piaskowym rowerze, który wskazał mi właściwy azymut, chociaż już widziałem dokładne zarysy Santander. Nieduży stateczek pasażerski miałem bez żadnego czkania i za 2,75€ dopłynąłem do tego dużego miasta. Wiedziałem gdzie jest schronisko i od razu tam się udałem, ale przybyłem 15 minut za wcześnie i pani wzięła plecak, a ja poszedłem na miasto. Poza katedrą nie posiada ono zabytków, ponieważ dwa przypadkowe pożary w 1983 i 1941r spaliły całą starówkę. W podziemiach katedry znajdują się groby świętych męczenników Emeteria i Celedonia - rzymskich żołnierzy ściętych za wyznawanie wiary chrześcijańskiej. Zrobiłem zakupy i udałem się na drzemkę.
Kolarstwo plażowe
Leżałem, a tu słyszę polską mowę. Dwóch polskich pielgrzymów przemierzało szlak, w tym jeden ksiądz, który narzekał, że wszystkie Kościoły są tu zamknięte, a w jedynym otwartym załączył się alarm. Drugi pielgrzym źle dobrał buty i jego losu mu nie zazdroszczę.  Później nadeszła jeszcze czwórka Polaków, których spotkałem wcześniej. Oni natomiast mieli problemy z odciskami lub obtarciami nóg, dlatego zostawiłem im opatrunek a jednej z dziewczyn podarowałem muszelkę pielgrzyma, bo podobne już posiadam. Trzynastowiecznej katedry pilnował strażnik, ale mnie bez problemu wpuścił na popołudniową mszę świętą. Alberghe posiada kuchnię, w której udało mi się coś na wieczór ugotować.
22 kwietnia i powrót    Santander-Madryt-Warszawa
Ostatniego dnia postanowiłem zostać w Santander i wieczorem udać się do Madrytu. Był to mój błąd, bo powinienem ruszyć na trasę i wrócić busem, ale bałem się niemiłych niespodzianek.
Katedra Najświętszej Marii Panny z 1230r. w Santander
Rankiem w alberghe zostało nas siedmioro, sami Polacy. Rodaków tu było więcej niż spotkanych łącznie przez wszystkie lata, jakie spędziłem na camino. Samo miasto nie robi większego wrażenia. Kościoły poukrywane są wśród bloków i z daleka niewidoczne. W mieście mieszka duża kolonia przybyszów z Ameryki Łacińskiej. Trafiłem na ulicę, gdzie wszystkie sklepy były obsługiwane przez Meksykanów, a i ceny były niższe. Nie miałem ochoty zagłębiać się w dalsze dzielnice, tylko spacerowałem wzdłuż zatoki.
Caminowe dziadki z Toronto
W słynnym Muzeum Morskim bilet był po 8€ i zrezygnowałem ze wstępu, chociaż miałem tu okazję zobaczyć żywe rekiny. Pani w Muzeum Prehistorii i Archeologii poszła mi na rękę i zamiast 5€ wszedłem za 2€. Zaskoczyła mnie jego nowoczesność. Zastosowano tu najnowsze rozwiązania techniczne. Wszystko można było zobaczyć na dotyk, a salki multimedialne posiadały miękkie fotele. Często zachodziłem na dworzec autobusowy i pod schronisko licząc, że spotkam Nadine, ale nadzieja umiera ostatnia. Na dworcu zaskoczyło mnie ciekawe rozwiązanie urządzeń higienicznych, ponieważ moje ciało nie musiało dotykać deski klozetowej.
W Santander Kościoły ukryte są między blokami
Za 31,68€ nabyłem bilet do Madrytu na 18.30. Na miejsce autobus zajechał już po 23.00. Metro kursowało rzadziej i na lotnisku znalazłem się po północy. Wyciągnąłem śpiwór i kradłem sen. Kilka metrów ode mnie zrobiło to samo pięć dziewcząt, prawdopodobnie z Izraela. Odprawa pomimo obaw przebiegła bez problemu. Niestety, ale samolot przy lądowaniu w Warszawie znowu wyczyniał jakieś cuda.
Seks na camino