środa, 25 listopada 2015

Camino - Via De La Plata 2010



Camino - Via De La Plata 2010


Wspomnienia camino frances nie dawały mi spokoju. Kto raz je przeszedł zawsze będzie tam wracać przynajmniej myślami. W czasie jesiennej rozmowy w kręgu znajomych, koleżanka z pracy zapytała czy wybieram się jeszcze raz, a ja że owszem. Już w listopadzie za 676zł wykupiłem bilet powrotny do Madrytu. Wszystkie akcesoria na podróż już posiadałem. Dokupiłem jedynie ochraniacze na buty i ciepły bezrękawnik, ponieważ zrezygnowałem z kurtki, która zajęłaby za dużo miejsca.
31.01.2010   Warszawa-Madryt-Sevilla
   Samolot do Madrytu miałem wczesnym popołudniem, dlatego nie spieszyłem się. Na lotnisko Chopina dowiózł mnie swoim samochodem dawny znajomy pan Stanisław. Przy odprawie starsza pracownica nakazała pozawiązywać wszystkie paski u plecaka, prawdopodobnie dla bezpieczeństwa bagażu. Podczas kontroli wszyscy pasażerowie przede mną byli rewidowani, ale ja zdjąłem buty
i przeszedłem bez żadnych przeszkód.
 W samolocie obok mnie siedział profesor języka hiszpańskiego, który leciał na wykłady do Madrytu w tamtejszej akademii nauk. Był to bardzo otwarty człowiek, który wziął mnie za kolegę po fachu. Okazało się, że jestem bliźniaczo podobny do znanego specjalisty od organizowania wypraw myśliwskich na niedźwiedzie syberyjskie oraz na lwy do Afryki, czy na jaguary w Amazonii. Profesor do Hiszpanii jeździ od 1969r. i zna ten kraj jak nikt w Polsce. Wszyscy autorzy kursów i rozmówek polsko-hiszpańskich to jego uczniowie. Profesor pochwalił się, że oprócz polskiej emerytury będzie brał emeryturę z Hiszpanii.
Przelot nad Alpami

Na lotnisku Bajaras spotkaliśmy doktorantkę z Polski, która jechała do swojego promotora w Grenadzie. Po minie profesora wyczułem, że nie dawał jej zbyt wielu szans na szybkie obronienie doktoratu. Następnie profesor zrezygnował z taksówki i przewiózł mnie liniami metra nr 6 i 8  na dworzec autobusowy, przy okazji postarał się o bilety miejskie dla mnie. Na dworcu prawie 3 godziny czekałem na autobus do Sewilli.
  Na tak dużą odległość bilet kosztował jedynie 20.45€, bo został wcześniej wykupiony w Polsce. Pasażerów było niewielu, dlatego zająłem siedzenie z przodu, aby podziwiając trasę. Była noc, co sprzyjało przysypianiu. W pewnym momencie obudził mnie jakiś wstrząs, to kierowca prawdopodobnie przysnął i zjechał z drogi, ale bez konsekwencji.  Zbawienne okazało się automatyczne ostrzeganie, bowiem przeraźliwy pisk otrzeźwił kierowcę. W połowie trasy nastąpiła wymiana kierowców. 
1 luty   Sevilla-Guillena
Sewilla nocą
   Do Sewilli dotarłem o 4.30 i była to pełnia nocy, a dworzec był jeszcze zamknięty. Kierując się drogowskazami dotarłem do centrum, czyli do katedry i alkazaru inaczej zamku arabskiego. Kilka razy obszedłem katedrę, która rozmiarami dorównuje chyba stadionowi piłkarskiemu. O dziwo nikt się o tej porze nie kręcił się, a tym bardziej zaczepiał. Gdy zobaczyłem uchylone jedne z wielu drzwi od katedry to bez wahania wszedłem. O godz. 8.00 uczestniczyłem we mszy świętej w jednej
z bocznych kaplic. Nabożeństwo było przeprowadzone w sposób pobożny bez omijania jego fragmentów, z czym spotykałem się wcześniej, jednocześnie było uroczyście. Obchodząc świątynię najpierw natrafiłem na szatę cesarską Karola V, a następnie na grób Krzysztofa Kolumba. Napełniony pozytywnymi emocjami opuściłem katedrę.

Katedra w Sewilli
  Z góry zaplanowałem, że nie będę nocował w Sewilli, ponieważ bałem się wielkich miast, ale musiałem postarać się o credencial. Miałem z tym mnóstwo problemów, bo z jednego biura informacji turystycznej odsyłano mnie do innego, a ci znowu do katedry. Odniosłem wrażenie, że celem tego działania jest, abym spędził nocleg w mieście. Schronisko było zamknięte i nie wiadomo czy o tej porze roku w ogóle jest czynne. Po zrobieniu kilku kilometrów, w jednym z biur pracująca tu babcia podała mi dziwnie wyglądający paszport, który jednak całkowicie wystarczył.
Jeden z placów Sewilli

 Postanowiłem zanocować w Guillena i nie kierowałem się znakami, ale szedłem na azymut. Największe wrażenie zrobił na mnie widok z mostu na Gwaldakir dający wewnętrzne ukojenie. Posiłek w barze okazał się tańszy niż płaciłem na północy Hiszpanii. Doszedłem na skraj miasta, gdzie mieści się stadion olimpijski służący znanym klubom – Sevilli i Betisowi. Za stadionem znajduje się rozwidlenie autostrad, które musiałem przekroczyć. Spotykane osoby wskazywały mi wszystkie kierunki świata, co siłą rzeczy nie mogło mi pomóc. Zrządzeniem losu spotkałem piekarza z Ukrainy, który ma żonę Polkę i myślał po naszemu. Jako Słowianin poradził, abym przeskoczył autostrady. Przechodząc przez kolejne barierki natrafiłem na patrol policyjny, który jednak nie widział moich wyczynów i jedynie wskazał właściwą ścieżkę.
Drzewko pomarańczowe w miesiącu lutym
  Pierwszą miejscowością za Sewillą jest Sentiponce, znane z rzymskich wykopalisk. Znużony niewyspaniem i ciągłym chodzeniem zrezygnowałem ze zwiedzania. Ścieżka do Guillena prowadziła szczerym polem i jest to dróżka prywatna. Ogarnął mnie tu dziwny lek, który przeszedł po kilku chwilach. Teren ten nawiedzany był przez niedawną powódź, o czym świadczyły liczne wyżłobienia pola. Musiałem brnąć w błocie i omijać liczne rozlewiska, a także przechodziłem przez tymczasowe potoki. Zboże na polach było w większości wymyte. Mijani rolnicy, którzy dopatrywali pól byli bardzo uprzejmi. Przed Guillena niewielka rzeka mocno zniszczyła brzegi i utworzyła wysokie skarpy, a widać było, że przedtem pielgrzymi ją przeskakiwali. Ja musiałem szukać już mostu.
Dąb korkowy

Idąc mulicami miasteczka spotkałem znajomą twarz, z którą minąłem się w Sewilli. Był to Hans  Schmidt z Drezna. Schronisko znajdowało się w opłakanym stanie, bez wody i nawet poduszek. Dzięki temu, że miało uszkodzone zamki to zaoszczędziłem 3€. Obok znajdowało się boisko ze sztuczną nawierzchnią oraz bar z prawdziwą hiszpańską barmanką. Na noc zjawił się inny Niemiec, który rzekomo miał być Szwajcarem, ale nie wyglądał na Szwajcara tylko na funkcjonariusza Stasi. Bez prysznicu, ale zmęczony usnąłem bez problemu.
2.02.10   Guillena-Castiblanco de los Arroyos
   W nocy nic nie zmarzłem dzięki zimowemu śpiworowi. Jeszcze przed zaśnięciem dokuczał mi rwący ból prawej nogi. Wynikał on z tego, ze przed wyprawą ze względu na ostrą zimę nic nie ćwiczyłem. Lek przeciwbólowy zadziałał na kilka godzin, ale nad ranem zbudził mnie ból. Szlak do Castiblanco de los Arroyos prowadził po urozmaiconym terenie bezdrożami. Były tu niewielkie podejścia i zejścia, dlatego marsz się nie nudził. Z początku po lewo rozciągały się gaje oliwne, a po prawo sady pomarańczowe. Później weszliśmy w las i tu pasły się świnie, krowy i kozy. Od czasu do czasu pojawiały się śliczne widoki.
Spotkanie z żywą szynką iberyjską

  Do bielejącego miasteczka weszliśmy drogą asfaltową. Na rogatkach znajdowała się stacja benzynowa i tutejszy pracownik wyszedł na spotkanie wręczając klucz. Alberghe znajdowało się zaraz za stacją i było bardzo dobrze utrzymane. Jedyny jego mankament to brak kuchni. Po przebraniu się obszedłem miejscowość, która wydała mi się dosyć przyjemna. O godz. 20.00 uczestniczyłem we mszy świętej w tutejszym Kościele. Msza była bez zarzutu, ale niestety oprócz mnie było jedynie kilka starszych kobiet. W czasie nabożeństwa ksiądz podał mi świecę chcąc w ten sposób wyróżnić pielgrzyma. Na Kościele typowy widok, czyli liczne bociany w gniazdach.
  Następnie z Niemcami udałem się na kolację do baru-restauracji obok stacji benzynowej. Usługiwała tu energiczna pani, która za 8€ sporządziła smakowity posiłek. W czasie wieczornej przechadzki wstąpiłem do sklepu, w którym wisiały różnorakie kiełbasy. Nie mogłem oprzeć się pokusie i za 2.45€ kupiłem jedną z nich, która okazała się bardzo smaczna i absolutnie niespotykana w Polsce. Nocą uszkodził się suwak w śpiworze, co wróżyło poważne problemy w przyszłości.
3.02   Castiblanco de los Arroyos-Almaden de la Plata
Zabłąkane owieczki

  Pierwsza część trasy do Almaden de la Plata wiodła asfaltem. Teren był urozmaicony, bo cały czas podejścia i zejścia po łagodnie pochylonej drodze. Ruch był bardzo mały, zaledwie mijało mnie kilka samochodów w czasie ponad 3 godzin. Przy drodze za ogrodzeniem biegały byki do walk na arenie,
a także krowy i konie. Tereny te należą do znanego torreadora, którego spotkałem w czasie spożywania posiłku. Jedynym miejscem, gdzie można było przysiąść był betonowy kwietnik przed bramą wjazdową do hacjendy. Z bramy wyjechały dwa samochody terenowe, wśród nich właściciel rancza. Typowy macho z wąsem porozmawiał ze mną o mojej podróży i o dziwo wszystko rozumiał, co mówiłem.
Brama do hacjendy
   Po drugiej stronie drogi również za ogrodzeniem dominowały młode dęby korkowe, ale żadnych zwierząt nie było widać. W połowie drogi szlak skręcił na teren parku narodowego. Tuż za bramą na kamieniu uciąłem sobie krótki wypoczynek zajadając smaczną kiełbasę i pomidora. Podziwiałem piękno przyrody i patrzyłem na niebo, które przez cały dzień było zachmurzone. Poczekałem na kompanów, którzy szli krótszym i wolniejszym krokiem. Ścieżka dalej wiodła przez las dębów korkowych. Po drodze minąłem ruiny opuszczonej wioski, której mieszkańcy przenieśli się do miast, aby nie męczyć się w tej surowej krainie. Na niebie krążyły sępy szukając zdobyczy nawet wśród słaniających się na nogach podróżnych. Ostatni odcinek szlaku prowadził ostro pod górę. Zanikł tu już wcześniej spotykany las, a dominowały zielone o tej porze roku krzewy.
Widok na Almaden de la Plata
  Zejście do Almaden było krótkie, ale z widocznymi spustoszeniami spowodowanymi przez  opady deszczu. W pierwszej mijanej zagrodzie przywitało mnie stado biegających świń. Alberghe jest tutaj bardzo dobrze urządzone ze świetnie wyposażoną kuchnią oraz nietypowymi meblami. Wieczorem msza święta nie była odprawiana, bo widocznie ksiądz tu nie dojeżdżał. Starszy z Niemców urządził w restauracji swoje urodziny, na których porządnie pojadłem i popiłem wina, co było niezgodne z przeznaczeniem pielgrzyma. Nocą nie mogłem spać, ze względu na ból nóg. Odczułem teraz trudy bardzo długiej trasy bez żadnej zamieszkałej wioski.

Almaden - sklep z szynką iberyjską(jamon Iberico)
  4.02   Almaden de la Plata-El Real de la Jara
   Rano wyraźnie zaspaliśmy i wyszliśmy ze schroniska dopiero o 9.00. Ta późne wyruszenie na szlak uniemożliwiło dojście do Monasterio. Przy wyjściu z Almaden znajduje się arena do walki byków, która jest niewielka na miarę tej wioski. Droga prowadziła pod górę lub z górki bez żadnej równiny. Przez cały czas marszu towarzyszył deszcz uniemożliwiający odpoczynek. Szedłem bardzo ciężko
i ten krótki odcinek do El Real de Jara był wyczerpujący. Po drodze mijałem stada świń, owiec i kóz.
W wiosce wstąpiłem do pierwszego baru, aby spożyć coś ciepłego. Następnie z przystanku próbowałem znaleźć połączenie do Monasterio, co okazało się nierealne, bo tam dopiero było alberghe. Ostatecznie za 10€ zanocowałem w prywatnym domu. Pensjon należał do rodziny, która tutaj mieszka. Wśród gospodarzy była śliczna pani, a ze zdjęć wywnioskowałem, że wygrywała wybory miss.
Na odludziu woda to cenna rzecz
 Po południu przestało padać i wyszedłem zwiedzać. Ciężko tutaj coś kupić lub zjeść, ale barów mnóstwo.  Po zasięgnięciu języka odnalazłem nieduży market znacznie oddalony od centrum. Nad El Real de Jara góruje średniowieczny zamek. Na miejscu okazało się, że pozostały po nim same mury niedawno odnowione. Po wejściu na nie spostrzegłem ruiny mniejszego i starszego zamku poza obrębem wioski.
  Wieczorem została otworzona jedyna restauracja, której właściciel sporządził smaczny posiłek. Wieczorem i nocą czułem ból w stawie u prawej nogi. Na koniec zaprosiłem Niemców na moje urodziny, które przypadały następnego dnia.
El Real de Jara - widok na zamek
5.02   El Real de la Jara-Monasterio
   Rano w barze zauważyłem dziwne zachowanie obydwu Niemców, ale nie wiedziałem z czego ono wynika. Szlak prowadził cały czas bezdrożami. Najpierw po prawej ręce mijałem obydwa zamki. Po obu stronach drogi pasły się owce, kozy, świnie, konie i bydło. Ciągle musiałem roztwierać bramy, co jest uciążliwą czynnością, bo należy je jeszcze zamknąć. Droga nie jest tu dobrze oznakowana
i musiałem bacznie uważać, aby nie zbłądzić. Podejścia i zejścia po mokrym gruncie powodowały utratę sił. Na 2/3 trasy szlak dochodzi do drogi głównej E-630. Znajduje tu się mały odnowiony
i położony na bezludziu Kościółek San Isidoro. Uciąłem sobie tutaj dłuższy odpoczynek spożywając owoce kiwi. Dodatkowo po raz pierwszy od dłuższego czasu wyjrzało słońce. Po dłuższym czasie dotarli obaj Niemcy, którzy jakoś ociągali się z marszem. Dalej szliśmy wzdłuż ruchliwej drogi. Minęliśmy jakieś dziwne opuszczone ruiny, które przypominały synagogę, ale nikt z nas nie pofatygował się, aby je dokładnie zobaczyć.
Widoki w drodze do Monasterio

 Miasteczko Monasterio nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Schronisko Czerwonego Krzyża było nieczynne, a za hotel zapłaciłem 12€. Nie posiadał on czynnego ogrzewania, a jedynie mogłem uruchomić wentylacje, co nieznacznie pomogło przemoczonym ubraniom. Potężny Kościół górujący nad miasteczkiem był zamknięty i nie odprawiały się w nim tego dnia i następnego ranka żadne nabożeństwa. Przez moment widziałem jego wnętrze, które otworzyła pewna pani, ale po 5 minutach z powrotem zamknęła wejście. Pochodzi on z XV wieku i zawiera w sobie elementy różnych stylów.
Zadziwił mnie ruch samochodowy wąskimi uliczkami. Samochody cofały się, zatrzymywały,
a kierowcy patrzyli czy droga jest wolna. Ulice są tu szerokie na tyle, że mieści się jeden samochód,
a przechodnie muszą wtedy przylegać do ścian budynków. Na kolację i następny dzień dokonałem zakupów. Były to owoce i kiełbasa, która w odróżnieniu od tamtej okazała się niezbyt smaczna, dlatego wyrzuciłem ją później dzikim psom. Przy przeglądzie bagażu okazało się, że zaginęło mi kilkadziesiąt euro, dobrze, że miałem pieniądze ukryte w trzech rożnych miejscach, bo byłoby źle.
6.02.10   Monasterio-Calera de Leon-Calzadilla de los Barros
   Rano mszy świętej również nie było. Pewien przechodzień wskazał mi drogę do Calera de Leon. Chciałem odwiedzić to miejsce ze względu na tajemnicze ruiny na mapie regionu. Wspinałem się tu pod górę, aby dojść na skróty do drogi. Zatrzymałem samochód, którym jechał do pracy dyrektor poczty.
  Zamiast spodziewanych ruin zastałem ogromny Kościół, który niestety był zamknięty. Miasteczko okazało się bardzo sympatyczne i położone na wzgórzu. Spotkałem tu kilkunastoletnią dziewczynkę, która z jakichś powodów nie uczestniczyła w zajęciach szkolnych.
Galera de Leon
  Z Galera de Leon wyruszyłem w kierunku Fuente de Cantos oddalone o 22 kilometry, ale widoczne z daleka, bo droga prowadziła z góry. Wydawało się, że jest ono bardzo blisko, ale dojście zajęło kilka godzin. Szlak do Fuente de Cantos zamiast spodziewanej ścieżki i pokonywania strumieni w bród, biegła dobra nowa droga asfaltowa .Zamiast spodziewanych zarośli rozciągały się wokół dobrze utrzymane tereny rolnicze. Słoneczna bezchmurna pogoda spowodowała, że usiadłem obok drogi na dłuższy odpoczynek. Spożyłem dźwigane owoce i wysuszyłem przemoczone w poprzednich dniach ubrania. W czasie marszu minęła mnie grupa kolarzy. Sądząc po strojach byli to zawodowcy w czasie treningu. Po zejściu ze wzgórza na równinę ciągnęły się pastwiska, z których wystawały skały. W pewnym miejscu znajdował się obszar wykopalisk archeologicznych. Stanowiska te były z okresu brązu. Ciągnące się ogrodzenia uniemożliwiły wejście na ten teren. Przed miastem znajdowało się ujęcie wody oraz farma świń, które miały do dyspozycji śmieszne domki chroniące je przed deszczem i słońcem.
Zaskakujące spotkanie

 Pomimo, iż wydawało się, że Fuente jest tuż tuż to dojście trwało 5 godzin. Rynek wydał mi się niezbyt interesujący. Na jednym z domów znajdowała się tablica, że urodził się tu słynny malarz epoki baroku Francisco de Zurbaran. Jego obrazy zdobią muzea całego świata, a jeden z nich Madonna Różańcowa adorowana przez Kartuzów znajduje się w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Przyglądając się tak znaczącemu miejscu spożyłem resztki owoców po tak długim marszu i ruszyłem dalej.
Bezkresne przestrzenie Extremadury
  Teraz maszerowałem płaską żwirową drogą, a wokół mnie rozciągały się pola uprawne. Cały czas miałem widok na ogromnego metalowego byka, który musiał znajdować się obok głównej drogi
z Sewilli, bo słychać było samochody. Po dotarciu do Calzadilla de Los Barrios uprzejmy jegomość zaprowadził mnie do baru po klucz do alberghe. Żywa barmanka pobrała 3€ opłaty, a nawet wypisała rachunek za usługę. Schronisko jest tu oddalone 2,5km od miasteczka. Tuż obok znajduje się Kościół eremicki. Po drodze również jakichś Kościół dobrze oświetlony nocą, prawdopodobnie siedziba zakonu. Dojście do niego jest dosyć skomplikowane, a na dodatek zagradzały drogę wielkie psy. Minąłem też ładną hacjendę wyglądającą na pustą.
  Alberghe bardzo porządne, pomimo, że na odludziu. Zastałem w nim dziwnego gościa, który wyglądał na dziwaka, ale nałamał suchych gałęzi, a nawet całe krzaki i rozpalił kominek dający ciepło w zimną noc. Mówił zupełnie niezrozumiałym dialektem, prawdopodobnie był z Katalonii
i mieszkał tu. Wieczorem uczestniczyłem we mszy świętej w Kościele pod wezwaniem Boskiego Zbawiciela, który posiada cenny ołtarz z późnego średniowiecza. Msza bardzo mi się podobała, bo doznałem wielu wrażeń. W miasteczku nie było wieczorem czynnego sklepu i z kolacji nici. Nocą naszedł mnie lęk, bo do siedzib ludzkich było daleko. Mój współmieszkaniec zamknął się w jednym z pomieszczeń na klucz. Nocą wychodził z pokoju z 20 razy, prawdopodobnie był narkomanem, ale sympatycznym i uczynnym.
Cenny ołtarz w Calzadilla de Los Barrios

7.02.10   Calzadilla de los Barros-Zafra-Los Santos de Maimona
   Rano przy wyjściu z alberghe mój współlokator przez zamknięte drzwi powiedział buen camino
i ruszyłem do miasteczka.  W Kościele nie było porannej mszy, nie mogłem czekać do południa, bo wszystko było pozamykane ze względu na niedzielę. Nie wiedziałem co zrobić z kluczem, ale przypadkowy jegomość zasugerował, abym wrzucił go przez uchylone okno do ayuntamiento. Postąpiłem zgodnie ze wskazówkami, ale klucz rzucony na biurko spadł na podłogę.
Wesołe towarzystwo

Szedłem polnymi dróżkami pokonując przeszkody wodne. Cały czas słychać było odgłosy strzałów polowań, które odbywały się na krzaczastych wzgórzach. Droga po ulewach była uciążliwa na tyle, że brnąłem polami w błocie omijając rozlewiska. Raz nawet zdjąłem buty by przejść przez strumień nie do ominięcia. Gdy droga się poprawiła pojawili się rowerzyści.
  Do Puebla de Sanczo Perez dotarłem przed południem, a miejscowe dzieci idące na mszę wskazały mi Kościół. Na mszy starcy i dzieci, co daje nadzieję na przyszłość. Nabożeństwo bardzo mi się podobało, dlatego zostawiłem 2€. Głodny zaszedłem do restauracji, bo bary były nieczynne i mnie tu oskubano. Za zwykłe bocadillo i cafe con lece zapłaciłem aż 7,50€, więcej już tego błędu nie popełniłem.
Zamek w Zafrze

 Ruszyłem dalej i szybko znalazłem się w Zafrze. Najpierw przeszedłem nad linią kolejową,
a następnie przez targowisko. Starówka jest tu po-mauretańska, jedna z najładniejszych jakie widziałem. Na uwagę zasługują dwa wspaniałe place otoczone krużgankami oraz alkazar. Obcowanie z odległą przeszłością robiło niesamowite wrażenie pomimo głośnego hałasu wydawanego przez licznych turystów bądź mieszkańców. W czasie sjesty wszystko było zamknięte. Nawet o pieczątkę musiałem prosić w hotelu. Po zrobieniu kółka wokół centrum ruszyłem dalej. Przy wyjściu z miasta znajdują się szczątki klasztoru franciszkanów.


Plaza Mayor de Zafra
  Dojście do Los Santos de Maimona było męczące ze względu na wspinaczkę. Po zrobieniu dwóch kółek po pustych ulicach miasteczka poszedłem na policję po klucz. Tutaj też było zamknięte, ale przechodzący miły gość zadzwonił i przyjechał radiowóz. Po uiszczeniu 3€ ruszyłem do schroniska, które mieści się w pustelni na górze. Po drodze trzy nastolatki zapytały mnie o godzinę. Zakupiłem wino deserowe u Chińczyka za 45 centów i spożyłem wszystkie produkty przywiezione z Polski. Było to możliwe dzięki świetnie wyposażonej kuchni. Wieczorem z góry podziwiałem miasteczko
i pobliską autostradę. W nocy ktoś się kręcił na zewnątrz, bo to ulubione miejsce spotkań miejscowej młodzieży. Noc była zimna, a bez koca marzłem, dlatego przykrywałem się swoją odzieżą.

8.02.10   Los Santos de Maimona-Villafranca de los Barros-Merida
   Wstałem tuż po godzinie 8-mej, kiedy jeszcze była ranna szarówka. Skorzystałem jeszcze raz
z kuchni i spożyłem to co było dostępne. Klucz osobiście oddałem na posterunku policji. Na skraju miasta brak było oznaczeń, dlatego zatrzymałem samochód i spytałem się o drogę. Teren cały czas był płaski, dlatego szło się łatwo, ale za to mało ciekawie. Szlak prowadził starymi gajami oliwnymi, które musiały pamiętać niejedną ciekawą historię. Gdy odpoczywałem i spożywałem posiłek w pobliżu pojawiło się stado dzikich psów, co wzbudziło mój strach, ale dzięki Bogu psy mnie nie zauważyły i pobiegły dalej. Odchodząc zostawiłem im połowę niedobrej kiełbasy.
Stare drzewo oliwne
   Później przechodziłem obok ruin, albo jakiegoś Kościoła, albo potężnej hacjendy lub nawet całej miejscowości. Wszystko było straszliwie pozarastane, że nie mogłem określić charakteru obiektu. Dalej musiałem pokonać tory kolejowe i przejść pod wiaduktem. Tutaj znajdował się dom, a po jakimś długim czasie duża miejscowość Villafranca de los Barros. Posiadała ona zabytki, ale w czasie sjesty wszystko było pozamykane.
  Jedno z tzw. białych miast - Villafranca de los Barrios
W pewnym momencie zdecydowałem udać się na dworzec autobusowy. O 15.10 i za 3€ ruszyłem do Meridy. Miasto to słynie z najlepiej zachowanych zabytków z czasów rzymskich, kiedy to Merida była stolicą rzymskiej prowincji Luzytanii. Najpierw pokonałem nowy most na Gwadianie i odszukałem informację turystyczną. Miła pani obdarowała mnie trzema mapami, przybiła sejo(pieczątkę) i dała namiar na schronisko.
Świątynia Diany

Alberghe kosztowało 6€ i obsługiwał je posłuszny kaleka. Tego wieczoru przeszedłem się po moście rzymskim uważanym za najdłuższy w starożytności. Oddany został za panowania cesarza Trajana, czyli na początku drugiego wieku. Zrobiłem również szybkie kółko po mieście, aby zaspokoić moją niecierpliwość. W schronisku oprócz mnie nocował tylko Hiszpan. Później okazało się, że jest to profesor historii sztuki z Grenady.

Najlepiej zachowany rzymski most na świecie( do 1993r. jeździły po nim samochody)
9.02.10   Merida-Aljucen
   Rano wstałem po godzinie 8-mej, by o 9 być gotowym do zwiedzania. Bagaż zostawiłem
w schronisku. Najpierw zobaczyłem akwedukt Milagros, później uczestniczyłem we mszy świętej
w Kościele Santa Eulalia na ruinach rzymskiej świątyni Jowisza. Na akwedukcie było mnóstwo bocianich gniazd i naocznie przekonałem się w jaki sposób była tłoczona woda. Płynęła ona nie kanałem na zewnątrz jak byłem przekonany, ale rurami wewnątrz muru. W Kościele pomimo wtorku na porannym nabożeństwie było wielu wiernych.


Akwedukt Milagros
   Do muzeum wprowadziła mnie darmo legitymacja ITIC. Muzeum starożytności posiada bardzo cenne rzymskie zbiory, które odkopano w Meridzie i nie tylko. Podziwiałem wysoki kunszt dawnych mistrzów, jak również bogactwo życia duchowego i wynalazki życia codziennego. Odwiedziłem również cyrk, czyli miejsce odwiedzin starożytnej gawiedzi. Teatr i amfiteatr obejrzałem jedynie
z zewnątrz przez szpary w żywopłocie, ponieważ nasyciła mnie już sztuka muzeum oraz zaoszczędziłem kilkanaście euro.

Rzymskie lampki oliwne
   Zwiedziłem również dwa ciekawe Kościoły, a w jednym z nich uczestniczyłem we mszy świętej. Przechodząc obok ruin świątyni Diany na jej tle zrobiłem sobie fotkę. Wyszukałem również muzeum wizygockie, gdzie podziwiałem ich oryginalne krzyże. Wzdłuż Gwadiany wróciłem do schroniska. Tutaj posilając się ponad godzinę czekałem na hospitalero. Po jego przybyciu musieliśmy się namęczyć z otwarciem drzwi.
Krzyż wizygocki
    Pierwsza część trasy do Aljucen prowadziła asfaltem, ale z widokiem na starożytny akwedukt.
W pewnym momencie pojawiła się bardzo ładna panorama równiny na północ od Merida, która kończyła się wzgórzami do których zmierzałem. Trasa wiodła obok starożytnego zbiornika Prozerpiny, który akweduktem zaopatrywał Merida w wodę. Napotkana para wędkarzy poinformowała mnie, że do Aljucen mam 17 km., co mnie przeraziło ze względu na późną porę dnia, ale oni mieli na myśli drogę bitą, a nie ścieżkę camino. W pewnym momencie szlak skręcił w bezdroża. Teraz podziwiałem pasące się bydło, a czasami owce. Pomimo, że szlak prowadził pagórkami, to teraz trudny teren wcale mi nie przeszkadzał. Ponieważ dzień chylił się ku zachodowi, to nie miałem czasu na zdjęcia, pomimo wysypisk wiosennych kwiatów.
Widoki za Meridą
  Gdy zbliżałem się ku końcowi trasy etapu, to na drodze pojawiły się 2 ogromne psy, z których jeden mnie zaatakował budząc strach. Nie patrząc psu w oczy poszedłem dalej, ale nawet i tu napadła mnie mała psięcina.
Chwila odpoczynku
  W pierwszej miejscowości po wyjściu ze wzgórz znajdował się śliczny Kościół, a obok niego śliczna dziewczyna. Zmęczony nie mogłem zbyt długo zagaić rozmowy. Po niecałych dwóch kwadransach dotarłem do Aljucen. Wszedłem do otwartego Kościoła, gdzie z zakamarków dobiegał śpiew dzieci. W alberghe zastałem znajomego profesora i wyżyłowanego Niemca ze Stuttgartu, który szedł camino mozarebe z Grenady i zmierzał do Salamanki. Schronisko było wyposażone w kuchnię i bogatą bibliotekę. Przypadł mi tu nawet osobny pokój.
Rzymski słup milowy

Gdy przybyła właścicielka po opłatę, poprosiłem o kosz na odpadki, ale pomyliłem nazwę, co wzbudziło jej śmiech. Wieczorem udaliśmy się do niej na posiłek za 10€. Był tam wielki pies i bogate zbiory kolekcjonerskie starych aparatów fotograficznych. Pani przyrządziła zupę na kapuście i tortiję. Była też tzw. ensalada oraz wino i deser z owoców. Na koniec Ana, bo tak miała na imię poczęstowała nas nalewką z żołędzi.
Długodystansowiec ze Stuttgartu, profesor historii sztuki z Grenady i nalewka z żołędzi
 10.02.10   Aljucen-Alcuescar
   Rano niebo było całkowicie zachmurzone. Wyszedłem jako ostatni, ponieważ zaparzyłem herbatę
i zalałem termos. Przygotowałem się pod deszcz, który nie zawiódł. Po drodze wyprzedziłem profesora. Szlak prowadził przez pastwiska, a ze względu na deszcz nie mogłem robić zdjęć. Co gorsza nie miałem żadnych możliwości do odpoczynku, bo oprócz tego, że lało to sam nie założyłbym na siebie mokrej peleryny.
Niespodziewani goście na szlaku
   Przed Alcuescar pogoda się poprawiła i powitały mnie 2 wielkie śpiące psy. Utrudzony dotarłem do Zakonu Ubogich. Tutaj nocleg i posiłek były donativo. Zostawiłem 10€. Zakonnik żalił się na skąpych Francuzów. Zakonnicy opiekowali się ułomnymi i samotnymi, którzy byli skazani na pomoc. Do schroniska dotarł także profesor, ale nocą przez ścianę słyszałem jego kasłanie, co zmusiło go do zakończenia camino.
  Miejscowość położona jest na stromej górze. Uczestniczyłem tu we mszy świętej w starym Kościele. Razem z profesorem i zakonnikiem spożyliśmy wieczorem posiłek. Po kolacji profesor mył naczynia, a ja spłukiwałem. Później profesor zaprosił mnie na kawę. Spałem w nieogrzewanym pokoju i nie mogłem wysuszyć zmoczonych ubrań.
11.02.10   Alcuescar-Aldea del Cano

   Rano już nie spotkałem profesora. Próbowałem zatrzymać pojazd w kierunku Montanchez, aby zobaczyć jego słynne 2 zamki. Po półgodzinie prób musiałem zrezygnować. Nie wiedziałem, że na skraju Alculescar znajduje się mozarabski Kościół. Ruszyłem na szlak bezdrożami przy ładnej słonecznej pogodzie. W pewnym momencie po nocnych opadach przybrał potok i musiałem zdjąć buty, aby go przejść. Miejscowość Casas de Don Antonio wydała mi się dziwna, być może ze względu na przeszłość, bo znajduje się tu pręgierz do którego przywiązywano przestępców, a na wystających hakach prawdopodobnie wieszano łotrów. Osada ta posiada średniowieczny most i coś w rodzaju skansenu dawnego przemysłu. Ciekawostka jest również ulica generała Franco.
Słup hańby - tu bito i wieszano łobuzów(Casas de Don Antonio)
   Dalej trasa prowadziła wzdłuż drogi. Znajdowały tu się rzymskie słupy milowe, a także oznaczenia miejsc prowadzonych prac archeologicznych. Na tym odcinku przez płynące potoki można było przejść przeskakując po granitowych klockach. Alberghe w Adela del Cano kosztowało 3€, a były tu królewskie warunki. Znajdował  się tu nawet wentylator grzewczy i nowoczesna kuchnia. Zabytkowy Kościół był zamknięty. Sporządziłem posiłek i zrobiłem pranie, ale w nocy przeszkadzały hałasy dochodzące z baru zza ściany.

12.02.10   Aldea del Cano-Caceres
   Rano jeszcze w ciemnościach wybrałem się na przystanek. Tutaj wsiadało kilkanaście osób przeważnie młodzieży szkolnej. Za 1,45€ dojechałem do Caceres. W informacji turystycznej miła pani, ale mniej mila od tej w Meridzie, bo dała mi tylko jedną mapę i namiar na hostel. Koszt noclegu wyniósł 16€, ale miałem do dyspozycji cały pokój. Ten dzień był bardzo zimny ze względu na przeszywający ciało wiatr. Obszedłem całą starówkę położoną jak zwykle na wzgórzu. Mury obronne i wszystkie zabudowania pochodzą ze średniowiecza i renesansu. Jest to jeden z najlepiej zachowanych zespołów architektonicznych w Europie. Dominujący gotyk w niczym nie przypomina strzelistych budowli z podręczników. O tej porze roku ruch turystyczny jest stosunkowo niewielki, dlatego nie niepokojony mogłem zachwycać się żywą historią na dotknięcie ręki.
Widok na Caceres
   We mszy świętej uczestniczyłem w katedrze. Kościół Franciszkanów pełni rolę muzeum
i wszedłem na jego wieżę, aby objąć wzrokiem całe miasto. Miejscowe muzeum posiada zbiory od prehistorii po czasy całkiem nieodległe. Moje zainteresowanie wzbudziły przebrania z różnych rejonów Hiszpanii jakie zakładano w okresie zimy z okazji świąt i zabaw. Spotkałem nawet rodzinę z Polski. Okazało się, że młoda blondynka jest tu na studiach i przyjechali do niej rodzice z Polski. Następnego dnia wybierali się do Fatimy. Zaskoczył mnie liczny udział ludzi we mszy świętej w starym Kościele poza murami, pomimo dnia powszedniego. Prawdopodobnie odbywało się lokalne święto, a często tu zachodziłem, aby się ogrzać.         
Mury Caceres, pamiętające czasy świetności Hiszpanii

13.02.10   Caceres-Madryt
  Noc przespałem dobrze, chociaż po godzinie 3-ej hałas z zewnątrz obudził mnie. W drodze do stacji autobusowej pobrałem z bankomatu pieniądze. Pomógł mi młody Hiszpan. Bilet do Madrytu kosztował 20€. Przejeżdżaliśmy przez Trujillo, które z szyb autobusowych robiło niesamowite wrażenie. Nie miałem ochoty na zwiedzanie Madrytu. To co udało się zobaczyć, to nic specjalnego, może poza jednym Kościołem dosyć oryginalnym z zewnątrz. Nawet znalazłem się obok stadionu Bernabeu.
  Przed księgarnią wyłożone były książki. Przechodził czarnoskóry młodzian i jedną z nich chwycił i uciekł. Zaskoczył mnie przymus kupna biletu, by wejść do terminalu 4. Noc spędziłem przechodząc z kąta w kąt, aby nie zasnąć. Odlot do Warszawy nastąpił o czasie 
Powrót