wtorek, 19 stycznia 2016

Camino de Madrid 2015



15.04.2015
Po roku przerwy postanowiłem znowu ruszyć na camino. Tym razem musiałem liczyć się z kosztami i po analizie tras wybrałem Camino de Madrid. Łączny koszt 16-dniowego wypadu wraz z przelotem i ubezpieczeniem zamknął się w 2 tys. złotych. Wpływ na to miały przede wszystkim bardzo niskie koszty noclegów, z których połowa była darmowa. Samolot miałem wieczorem, dlatego w dzień jeszcze byłem w pracy. Do Modlina na lotnisko zawiózł mnie kolega Marek, bo ja byłem zbyt zestresowany by prowadzić samochód. Przez pożar mostu, na Wisłostradzie był duży korek, ale dzięki Bogu jakoś przeżyliśmy. Przejeżdżając przez Bielany źle pokierowałem kolegę, ale dobrzy ludzie nas naprowadzili. Przy kupnie biletu ostrzeżono mnie, że bagaż będzie przy mnie i nie mogę mieć ostrych narzędzi w plecaku. Przy odprawie natomiast pan zaproponował oddanie plecaka do luku bagażowego. Mogłem w ten sposób niezbędnik traperski zabrać ze sobą. Odlot był zaplanowany na godzinę 20.00, ale tanie linie, dlatego są tanie, bo nie trzymają się punktualności. Wylot nastąpił po godzinie 21. Na pokładzie można było coś przekąsić, ale za opłatą.
16.04. Madryt-Colemenar Viejo-Manzanares el Real
Samolot wylądował tuż po północy. Bagaż był odbierany w terminalu 1. Ze względu na koszty, wyładunek bagażu trwał wolniej niż zazwyczaj. Była pierwsza w nocy i nie wiedziałem co robić, ale młodzi Polacy doradzili mi pójść na górę i czekać poranka. Zastałem tu wiele Metysek i Metysów oraz niewielu Afrykańczyków. Wszyscy grzecznie spali, to i ja zrobiłem to samo. Sen trwał około dwóch godzin i bardzo się przydał. O godzinie 5.00 policja budziła wszystkich, pozwalając drzemać jedynie kobietom z małymi dziećmi. Poczekałem godzinę i ruszyłem w drogę. Zapytałem się służb lotniskowych, jaki bilet nabyć, aby dotrzeć do Iglesia de Santiago i polecono mi za 5€. Kilka razy się przesiadałem i gubiłem kierunek, ale przy pomocy map i policji dotarłem na miejsce. Kancelaria parafialna była otwierana od godz. 10.00, dlatego zwiedzałem okolice Kościoła. Okazało się, że w pobliżu jest pałac królewski, który mogłem obejrzeć z zewnątrz. W pewnym momencie zauważyłem typowego urzędnika w garniturze, który przed pracą, w parku wykonywał skomplikowane ćwiczenia fizyczne, aby być później bardziej wydajnym w pracy umysłowej. 
Urzędnik królewski o poranku

Ja przez ostatni rok czasu dojeżdżając do Radomia nie widziałem, aby jakiś urzędnik przed Urzędem Gminy w Pionkach, a tym bardziej przed Urzędem Miejskim w Radomiu robił rozgrzewkę fizyczną zanim wszedł do wyżej wymienionych instytucji, ale być może robią sobie rozrywkę w godzinach pracy. Takie zachowanie pracownika świadczy być może o wyższości monarchii nad republiką. Później zjawił się śmiesznie wyglądający gość, który przebrany za pielgrzyma zarabiał na życie pozując z turystami do fotek. W bezpośrednim kontakcie okazał się całkiem sympatyczny. Ksiądz po spisaniu moich danych bez problemu wydał credencial i ze spokojem mogłem ruszyć w drogę. 
 
Pałac Królewski w Madrycie

Zapytałem się miejscowej kwiaciarki skąd mogę dostać się do Colemenar Viejo, aby stamtąd rozpocząć wędrówkę. Ta poleciła mi udać się na Plaza de Castilla. Z małym problemem dotarłem tam przed godziną 12.00. Obchodziłem plac, a tu ani śladu autobusu. Pracownik MPK wskazał mi kierunek, ale ja idąc tam nic nie zauważyłem. Dopiero za którymś razem zauważyłem schody do podziemi. Zdumiałem się widząc rozbudowany dworzec ukryty przed wzrokiem przechodniów. Za niewielkie pieniądze dotarłem na miejsce, chociaż wysiadłem za wcześnie i musiałem dojść. W sklepie gospodarstwa domowego młoda sprzedawczyni poznała, że idę na camino i z duża radością sprzedała mi plastikowe sztućce za 1€. Ich zaletą było to, że nic nie ważyły, a wadą, że żaden z nich nie dotrwał do końca camino.
Sztuczne jezioro na tle gór

 Życzliwy przechodzień zaprowadził mnie do bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny wybudowanej w XVI wieku. Stąd prowadziły już strzałki Camino de Madrid. Spacerując szlakiem przechodziłem obok lokalu gastronomicznego i poczułem głód. Skusiła mnie cena i wstąpiłem na kebaba do Araba, którego ze smakiem przetraciłem. Idąc dalej zgubiłem szlak, ale podobnież w tym rozległym mieście wszyscy gubią camino. Odszukanie trasy nie było proste, bo miejscowi nie są zorientowani w temacie. Gdy rozwiązałem problem szlaku to zerwała się nagła ulewa, którą przeczekałem na przystanku autobusowym. Poza miastem droga prowadziła wzdłuż sztucznego dużego zbiornika wodnego, który jest miejscem letniego wypoczynku mieszkańców Madrytu. W Manzanares El Real informacja turystyczna była już nieczynna.
Kościół w Manazares
Zgodnie z sugestią wydrukowanego przewodnika udałem się do miejscowego księdza. Ku mojemu zaskoczeniu był to żywy Kurp z Łomży pracujący na misji. Poinformował mnie, że nie zajmuje się prowadzeniem schroniska, ponieważ nie ma wsparcia miejscowych władz. Manazares zamieszkuje bardzo wielu bogatych ludzi, którzy pokupili domy na tle prześlicznych skał. Kręcono tu kiedyś Bonanzę i wielu aktorów z Hollywood ma tu swoje włości. Jako rodakowi ksiądz oświadczył, że musi pomóc i dał mi klucze do pustelni za miastem. Miasto to posiada wspaniały średniowieczny prywatny zamek. 
Zamek w Manzanares

Obszedłem go wokół, ale niestety ogrodzenie było zamknięte na potężną kłódkę, a na niespodziewanych intruzów czekały dwa potężne psy. Jest tu również niewielki średniowieczny most i ruiny jeszcze starszego zamku oraz supermarket, chyba najważniejszy z obiektów. Późnym popołudniem uczestniczyłem we mszy świętej w Kościele Matki Bożej Śnieżnej. W nabożeństwie uczestniczyło kilka starszych osób i msza odbywała się w bocznej kaplicy. Jest to stary Kościół, który kilka razy był przebudowywany, a najstarsze jego elementy są romańskie. Kaplica miała być tuż za miastem, a tu szedłem ponad pół godziny, ale widoki zapierały dech w piersi. Kościółek umiejscowiony jest na wysokiej skale, która niegdyś była miejscem kultu celtyckich Druidów. Jego miejscowa nazwa to La Eremita de Nuestra Seniora de la Pena Sacra.
Mój nocleg na skale

 Wewnątrz oprócz kaplicy mieści się również świetnie urządzone schronisko, które służy grupom oazowym. Ze swojej skromności nie włączałem światła i nie korzystałem z kuchni, bo i tak byłem wdzięczny, że nocuję za darmo. Przed snem chciałem skonsumować pomarańcze i jakieś ośmiorniczki, ale sforsowanie potężnych żelaznych drzwi od wewnątrz nie było proste i jedynie cud modlitwy umożliwił wyjście na zewnątrz.
Widok z pustelni na Manzanares

 Wcinając produkty na wiszącej skale, nadeszły dwie młode dziewczyny, które tylko trochę przestraszyły się mnie, a po pozdrowieniu bez obawy usiadły sobie nad przepaścią i ucinały pogawędkę. Kaplicę widziałem jedynie przez górne okienko, bo nie miałem do niej dostępu. O północy zgasły światełka, które oświetlały ołtarz.
17.04   Manzanares el Real-Cercedilla
Okiennice w schronisku były pozamykane, dlatego ubierałem się w całkowitych ciemnościach. Dzień przywitał mnie promieniami słońca wyglądającymi z nad nagich skał Sierra Guadarrama. Musiałem wrócić do miasteczka, aby oddać klucze. Nad zalewem spotkałem zabłąkaną owieczkę z Ameryki, która zgubiła drogę i dopiero ja naprowadziłem ją na właściwą ścieżkę. Był to ranny ptaszek, ponieważ ta Amerykanka w starszym wieku miała w nogach przynajmniej 15km. Klucze zostawiłem w skrzynce na listy przed plebanią.
Początek szlaku prowadził szerokim gościńcem wzdłuż ogrodzenia, za którym znajdował się park narodowy. Widocznie, co kraj to obyczaj i w Hiszpanii cenną przyrodę zamyka się za drutami kolczastymi. Na odległych wzgórzach wiły się kłęby dymu. Prawdopodobnie był to pożar lasu lub suchorośli, które dominują w centrum Półwyspu Iberyjskiego. Trasa jest urozmaicona, raz pod górę, a później w dół. Przechodzi przez pastwiska pełne zadowolonego z życia bydła. W pewnym momencie pojawia się Kościółek św. Izydora. Jest on położony z dala od ludzkich siedzib i pobudza człowieka do wzruszeń religijnych. Wokół niego ustawiono ławki, stoliki i pojemniki na śmieci. Można tu odpocząć, wrzucić coś na ruszt oraz pomodlić się.
Ermita na szlaku

 Wzmocniony na duchu i ciele raźno maszerowałem dalej. Szlak camino prowadził przez dwie miejscowości: Mataelpino i Navacerradę. W drugiej z nich przechodziłem obok nowego alberghe. Wstąpiłem również do miejscowego Kościoła, który akurat wtedy był sprzątany przez pobożne kobiety. Przed Cercedillą droga stała się uciążliwa poprzez duże różnice wysokości na trasie marszu. Miasteczko Cercedilla sprawia bardzo sympatyczne wrażenie, ponieważ tętni życiem. Rozbawił mnie bar, bo jego nazwa La Curva Bar w Polsce byłaby źle zrozumiana, chociaż ja żadnej krzywizny nie zauważyłem, ale ulica była faktycznie pochyła. 
Wulgarny lokal

Informacja turystyczna była zamknięta. Policjanci poprosili mnie, abym spokojnie poczekał, bo pani się zjawi. Wokół centrum było pełno ławek i mnóstwo siedzących starszych mężczyzn, bo w Hiszpanii kobiety pracują, a mężczyźni to lenie. Seniorita zjawiła się uśmiechnięta i zadowolona, a w jej gabinecie było pełno świeżych kwiatów. Obchodziła właśnie imieniny. Powiedziała, żebym się nie martwił i będę przenocowany za darmo. Dała mi mapę z zaznaczonym miejscem noclegu. Była to duża hala sportowa, która była zajęta przez ćwiczących do godziny 21.00. Pan pilnujący porządku zachęcił mnie, abym się wykąpał, zostawił bagaż i poszedł na miasto. Miałem pewien dyskomfort psychiczny, ponieważ podkusił mnie jakiś diabeł i zakupiłem piwo, a butelka po uderzeniu bagażu o posadzkę się rozszczelniła.
Cercedilla

 Po kąpieli udałem się za miasto w góry, aby ją wypić. Jak wszystkie piwa na całym świecie kupione w supermarkecie to zwykłe siki i musiałem po spróbowaniu wylać. Aby dotrwać do 21 wstąpiłem do baru, a tu była relacja z corridy w Madrycie. Jest to emocjonujący sport pod warunkiem, że występuje dwóch klasowych przeciwników. Jeśli byk był ospały to był wygwizdywany przez kibiców. Z torreadorów najważniejszy jest tu matador, którego kroki, uniki i cios zadawany szpadą świadczą o poziomie sportowym jaki reprezentuje. Jeśli unika bezpośredniego kontaktu z bykiem to zaraz narażał się na pośmiewisko widowni. Pan w hali sportowej posiadał bardzo dobrego elektronicznego tłumacza. Mówił do iPhona po hiszpańsku i zaraz odzywał się glos po polsku, a jak ja mówiłem to na odwrót. W ten sposób mogliśmy uciąć sobie przyjemną pogawędkę. Spałem na dużej hali na podwójnym materacu.
Miss pastwiska
18.04   Cercedilla-Segovia
Rankiem, gdy była jeszcze praktycznie noc w Hiszpanii, obudziły mnie jakieś hałasy. To kobiety z dziećmi dobijały się na halę. Szybko wskoczyłem w ubrania i wyszedłem obok nich. Niebo było ciężkie i jakby pokrapywała mżawka, ale udałem się na trasę. Po drodze zaszedłem na stację kolejową i miałem tu liczne połączenia z Segovią. Postanowiłem jednak wspinać się na Puerto de Fuenfria (1793 m.npm). Szedłem starym rzymskim kamiennym szlakiem, który jest prawie całkowicie zniszczony przez procesy erozyjne i trzeba mieć dobre buty, aby go bez uszczerbku na zdrowiu pokonać.
Rzymska droga po latach

 Nie ma on serpentyn, dlatego jest krótki (8 km), ale wymagający dużej sprawności fizycznej. Można iść nowszą żwirową drogą, która snuje się serpentynami i jest dużo dłuższa. Moją trasę wybrał młody Hiszpan i prawdopodobnie Amerykanka, natomiast drugą drogą szły całe grupy ludzi. Wraz z wysokością zaczęły się pojawiać płaty śniegu. Las jest tu sosnowy, ale te sosny są inne niż u nas. Na szczycie przełęczy odpoczywało wiele osób, które dyskutowały i nabierały sił do dalszej wędrówki. 
 
Na przełęczy Puerto de Fuenfria

Zejście do Segovii prowadziło łagodną żwirową drogą, ale i długą(26km) . Na przełęczy znajdują ruiny pałacu, gdzie rodzina królewska ochładzała się w gorące lato. Od czasu do czasu wśród sosnowego lasu pojawiały się wspaniałe widoki i  gdyby niezamglone niebo to można byłoby się nimi upajać. Gdy skończył się las, znaki camino poprowadziły mnie ścieżką pośród pastwisk, na których odpoczywały beztroskie owce i znudzone krowy. Przegoniłem Amerykankę, ale nie mogłem zgubić Hiszpana, który należał do wytrawnych piechurów. Wejście do Segovii odbyło się wzdłuż chyba najlepiej zachowanego akweduktu(100r. n.e.) we współczesnym świecie. Wrażenia estetyczne mogłyby pobudzić do refleksji nawet największego sceptyka.
Słynny akwedukt

 Na dużym placu, gdzie kończy się akwedukt, a zaczyna stare miasto, znajduje się duża informacja turystyczna. Ja rozmawiałem z miłą rezolutną dziewczyną w okularach, która skierowała mnie do darmowego alberghe 1km za miastem. Starówka tu mieści się na wysokim wzgórzu, które w ¾ otoczone jest skalistym urwiskiem, a u podnóża od strony północnej płynie Rio Eresma. W nogach miałem 34km, dlatego od razu skierowałem się do schroniska. Początkowo szedłem miastem i podziwiałem wspaniały krajobraz oraz liczne budowle sakralne położone poza obrębem miasta. 
Alkazar

 Szczególnie utkwiło mi w pamięci Monasterio Santa Maria de Parrol ze względu na swoją rozległą zabudowę. Zszedłem na dół, a tu nagie skały, płynąca woda i dzika przyroda, tak jakbym znajdował się z dala od cywilizacji. Refugio położone jest w Zamarramala i droga do niego prowadzi obok wspaniałego Iglesia de la Vera Cruz z XIII wieku. Posiada on cenne wnętrze, ponieważ stale widziałem przy nim turystów, a wejście było za okazaniem biletu. Pobudowali go templariusze, stąd jego tajemniczość, na miejscu dawnej świątyni rzymskiej. Alberghe jest nowe, ma szklane drzwi i otwierane jest szyfrem. Dyżur pełniła w nim prawdopodobnie studentka, bo czytała naukowe książki. 
Iglesia de la Vera Cruz z pocz. XIII wieku

Po kąpieli wróciłem do Segovii. Idąc do miasta podziwiałem Alkazar de Segovia, który obok byka i Sagrada Familia jest głównym symbolem Hiszpanii. Pochodzi z XIw, ale w XIXw uległ on pożarowi i przez kilkadziesiąt lat był odbudowywany. Całe jego obecne wyposażenie to meble pochodzące od chłopów z okolicznych wsi. Segovia jest starym miastem, a świadczy o tym 14 zachowanych z 33 niegdyś istniejących Kościołów romańskich. Wejście do Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny oraz Świętego Fruktoza było darmowe. Była to pierwsza katedra na terenie Starej Kastylii, gdzie bez opłaty mogłem obejrzeć ołtarz główny. 
Plaza Mayor na tle katedry

W Iglesia San Esteban(XIIw) natrafiłem na mszę. Spotkała mnie tu mila niespodzianka, ponieważ po mszy odbywał się koncert chóru. Chór składał się z kilkudziesięciu osób i wykonywał pieśni, oprócz hiszpańskich także po francusku i łacinie. Po spotkaniu z wyższą kulturą, radosny powróciłem na nocleg. Po drodze wstąpiłem jeszcze na średniowieczne mury, z których podziwiałem blaski sztucznych świateł. Po tak intensywnym dniu nie miałem problemu z zaśnięciem. 
19.04   Segovia-Ane
Była niedziela, dlatego wróciłem do Segovii, aby uczestniczyć we mszy świętej. Obok parku otwarty był Iglesia Pablo i Raquel. Wstępowali tu na krótkie modlitwy spacerowicze i osoby biegające w dresach. Wstąpiłem i ja, i od razu przytłoczyła mnie podniosła duchowa atmosfera tego miejsca. Panowała tu całkowita cisza, tak jakby jego wnętrze przykuwało człowieka do pozycji klęczącej. Msza była tu później, dlatego poszedłem na nowe miasto, aby spożyć śniadanie. Wstąpiłem do zwykłego baru, ale według mnie zapłaciłem za dużo. Obszedłem starówkę u jej podnóża idąc ścieżką przy skałach.
Wąwóz u podnóża Starego Miasta

 Mijałem spacerowiczów, biegaczy i liczne ptactwo. Msza była o godz. 11.00 w XVI-wiecznym Padres Carmelitas, gdzie spoczywają doczesne szczątki św. Jana od Krzyża, wielkiego mistyka i doktora Kościoła. Nawet Anglikanie uważają go jako świętego i ma oddawaną cześć także w Kościele Luterańsko-Ewangelickim w Ameryce. Nabożeństwo odbyło się w bocznej kaplicy, która była wypełniona wiernymi. 
Miejsce spoczynku doczesnych prochów Św. Jana od Krzyża

Posilony duchowo ruszyłem na camino. W Zamarramala wierni wychodzili z nabożeństwa, czyli mógłbym się stąd nie ruszać, a czasowo byłoby to samo. Dalej szlak prowadził wśród zieleniejących się łanów zbóż, skąd można było podziwiać wspaniałe krajobrazy. Segovia była dostrzegana z wielu kilometrów, ponieważ położona jest na wysokiej skale i przypomina miasto z bajki. Przechodziłem przez dwie wioski ukryte wśród niewielkich wzgórz. W pierwszej z nich Valseca czynny był bar i tu tanio zjadłem bocadillo de jamon. Jest w niej również całkiem zgrabny Kościół. Kilkaset metrów za Las Huertos znajduje się mały Kościółek ermicki, który ma otwarte pierwsze drzwi i przez kraty można podziwiać jego wnętrze oraz modlić się. Są tu doskonale warunki do noclegu i odpoczynku. 
Camino

Dalej szlak prowadził dawnym torowiskiem przekształconym na rowerowy szlak turystyczny. Zorganizowano na nim miejsca do odpoczynku i biwakowania. W pewnym momencie zgubiłem oznakowanie szlaku, ale przede mną było kilka zabudowań. Gdy tam doszedłem rozglądałem się bezradnie, wtedy na ogródek wyszła starsza pani i powiedziała, abym przeszedł przez jej podwórko. Zaraz za gospodarstwem rozpoczynał się sosnowy las przez który biegła droga, czyli mój szlak. Był to pierwszy las na terenie Hiszpanii, który widziałem poza górami. Brakowało tu poszycia leśnego, a sosny były bardziej rozłożyste niż smukłe. Wszystkie były wykorzystywane do ściągania żywicy. Za lasem wśród pól położone było Ane, miejsce mojego noclegu. Alberghe zrobione jest w nieczynnej szkole z siermiężnymi warunkami, ale jest prysznic.
Spotkanie z kotami

 Zastałem tu Amerykankę, a później dołączyła do niej Hiszpanka w średnim wieku o tęgiej budowie ciała. Nocowałem na małej salce, a panie spały na dużej sali. Obok wioski przepływa senna rzeczka, która tworzy sympatyczną dolinę, po której hasają bociany. Nie ma tu baru, a sklepu też pewnie brak. Trudno tu spotkać człowieka, chociaż jedna rodzina miała spotkanie na zewnątrz, gdzie siedzieli na leżakach i leniwie rozmawiali, a dwaj mężczyźni wykonywali w niedzielę prace budowlane.
20 kwietnia   Ane-Santa Maria la Real de Nieva-Coca
Na szlak wyruszyłem jako pierwszy ze schroniska. Szedłem przed siebie asfaltową drogą i w pewnym momencie szlak skręcał w bok, a ja nie zauważyłem znaku. Zaszedłem do większej wioski, gdzie spotkałem pana, który odprowadził syna na autobus. Człowiek ten się rozgadał i mówił, że pracuje jako zawodowy kierowca i zna pielgrzymów. Wskazał mi kierunek marszu. Po pół godzinie znalazłem się w małej wiosce, gdzie nie było żywego ducha. Po jakimś czasie zjawił się starszy człowiek, którego niewiele rozumiałem, ale wskazał azymut marszu. Za wioską rozciągał się rozległy krajobraz, bez żadnych drzew. Widziałem odległe miejscowości i bez problemu rozpoznałem, dokąd mam zmierzać. Przed Santa Maria la Real de Nieva przechodziłem nad szybką koleją hiszpańską, która jest doskonale zabezpieczona przed intruzami. Miejscowość ta powstała na miejscu średniowiecznego cudu, ponieważ odkopano tu wizerunek Najświętszej Marii Panny ukryty przed Arabami. Powstał tu wspaniały Kościół i klasztor – La Iglesia Monasterio de Nuestra Seniora de la Sotterana, który swoimi wspaniałymi krużgankami i płaskorzeźbami przyciąga rzesze turystów, a wizerunek Maryi także pielgrzymów.
La Iglesia Monasterio de Nuestra Seniora de la Sotterana

 Po ogólnym obejściu zabytku skierowałem się do sklepu. Spotkałem tu Hiszpankę, która obdarowała mnie dwoma jogurtami i bułką, abym nabrał sił i miał dobre mniemanie o Hiszpankach. Wstąpiłem również na kawę, ponieważ grupa turystów zwolniła krzesełka i wsiadła do autobusu. W samo południe wyruszyłem dalej. Po kwadransie marszu minąłem miejscowość Nieva, którą szlak omija peryferiami. Za Nieva rozpościera się wielki las sosnowy. Przy wejściu do niego zainstalowano urządzenia do ćwiczeń fizycznych. Gdy próbowałem bawić się tymi zabawkami, to dołączyło do mnie starsze małżeństwo dbające o swoją sprawność fizyczną. Tego dnia panował wyjątkowy upał, a ścieżka prowadziła po piaszczystym podłożu, dlatego łatwo było wzbudzić kurz. Czasami chowałem się pod sosnę, aby złapać łyk wody z butli.
Upalny dzień dla Niemców

 W pewnym momencie doszedłem do wielkiego żwirowiska, gdzie hałasowało wiele maszyn. Obszedłem je z prawej strony. Gdy skończył się las to przechodziłem przez wielkie pole truskawkowe, które posiadało system nawadniający. Kolejną miejscowością na trasie była Nava de la Asuncion, prawdziwe już miasto z szeregiem ulic. Panował skwar i nie miałem ochoty zwiedzać oraz wiedziałem, że jest pora sjesty. W parku skonsumowałem puszkę ośmiorniczek lub innych robaków morskich, które były w oleju. Na skraju miejscowości znajduje się sympatyczny Kościółek, obok którego pasterz pędził stado owiec. Po przekroczeniu linii kolejowej znowu zapadłem się w sosnowym lesie. Teraz camino prowadziło po grząskim piachu wzdłuż wysokiego wąwozu Rio Eresma, ale lustra rzeki nie mogłem dostrzec, jedynie na przeciwległym brzegu brykały konie i leniwie wypoczywały krowy. W pewnym momencie dostrzegłem przede mną jakieś postacie. To nasi bracia zza Odry zdobywali camino.
Zamek w Coca

 Było to małżeństwo w średnim wieku, ale po kilku grzecznościach oderwałem się od nich. Pomiędzy drzewami znowu zauważyłem ludzi. Byli to emeryci także z Niemiec zaliczający kolejne camino. Braci germanów zostawiłem za sobą i rozpędzony w upalnym słońcu wpadłem do Coca. Mając adres szukałem alberghe. Zastałem tu znajomego Hiszpana, który skierował mnie do pani opiekującej się schroniskiem. Była to starsza żywa i pobożna kobieta, która od razu poinformowała mnie o wieczornej mszy. Nocleg kosztował 5€ i wszyscy mieli swoje pokoje, jedyny mankament to jeden prysznic w pomieszczeniu razem z wc. Kościół jest tu gotycki z cenną figurą rycerza Santiago. 
Coca - widok z murów

Miasto to jednak słynie ze znanego zamku wybudowanego w XV wieku przez rzemieślników arabskich. Wykonany jest on w stylu mudejar i swoim kształtem różni się od wszystkich innych zamków jakie przedtem spotkałem. W mieście są również resztki średniowiecznych murów obronnych, z których podziwiałem panoramę miasta. Na ubitym placu mężczyźni i chłopcy ćwiczyli na sucho corridę. Używali do tego celu wózka na kółkach oraz płachty. Było to moje pierwsze tego typu spotkanie, bo do tej pory chłopcy wszędzie grali w piłkę.
21 kwietnia   Coca-Olmedo-Alcazaren
Tego dnia zaplanowałem, aby odbić od camino i zwiedzić Olmedo ze słynnymi zabytkami w stylu mudejar. Opuszczając Coca obok zamku przegapiłem znaki. Na moje szczęście w pobliżu była stacja paliw. Pracownik nie miał pojęcia o co mi chodzi, ale tankowało paliwo pewne małżeństwo. Pani kazała mi za mostkiem skręcić w prawo i wspiąć pod stromą górkę. Tak zrobiłem i po kilkudziesięciu metrach byłem już na szlaku. Prowadził on przez las sosnowy, czasami opierając się o skraj pól. Tak doszedłem do Villeguillo, gdzie w barze skonsumowałem typowe śniadanie. Opuszczając miasteczko spotkałem obwoźnego sklepikarza, który podarował mi trzy pomarańcze. Odtąd szlak prowadzi przez 17km lasami do Alkazaren, a ja udałem się szosą w kierunku Olmedo.
Centrum Olmedo

 Przechodziłem przez dwie senne miejscowości – Liano de Olmedo i Agusal. Do Olmedo zdążyłem przed sjestą. Problemem było przekroczenie ruchliwej szosy, ale znalazłem tunel. W informacji turystycznej zastałem starszą panią, która pracę tę traktowała jako przykry obowiązek. Na mijanych obiektach sakralnych widać zapożyczenia ze sztuki arabskiej. Występują tu również resztki średniowiecznych murów obronnych. Po godzinie 14.00 wszystko było pozamykane, mogłem jedynie wejść do parku, który wedle zamieszczonej tablicy powstał w XVI wieku. Jak sama nazwa Olmedo wskazuje, nazwa miasta pochodzi od wiązów, które tu niegdyś wszędzie rosły, ale doszczętnie wykończyła je holenderska choroba. Obecnie przyjmuje się, że Olmedo należy do krainy Tierra de Pinares i jest to prawda, bo w okolicznych lasach nie spotkałem innego drzewa oprócz sosny. Do Alkazaren miałem blisko, ale ruchliwą szosą nie sposób było iść, a wracać się i błądzić bezsensownie.
Styl mudejar

 Przystanek autobusowy nie posiadał rozkładu i wtedy zjawili się policjanci z drogówki. Wykonali telefon i sprawdzili odjazd oraz pozwolili mi przebiec przez ulicę. Kiedy zalazłem się w Alkazaren to wiedziałem, że alberghe jest na końcu miasteczka, tylko nie wiedziałem na którym końcu. Błądząc uliczkami zauważyłem znajomych Niemców, bo okazało się, że właścicielka baru opiekuje się schroniskiem. Seniora zainkasowała haracz w wysokości 3€ i okazała się sympatyczną osobą, oraz posiadała dwoje dzieci w wieku wczesnoszkolnym. W sklepie otwartym po 17.00 zakupiłem wino, aby umacniać przyjaźń polsko-niemiecką. Nie mogliśmy otworzyć wina i biegałem z nim do baru. Po rozlaniu oni umaczali tylko usta, a mnie świetnie smakowało i jedynie przez savoir vivre nie dokończyłem butelki. 
Santo Cristo del Humallidero w remoncie

Zostałem poczęstowany sałatkami zrobionymi przez panie. Prawdopodobnie Niemcy mają podniebienie z innego tworzywa niż Polacy i inaczej odczuwają przyjemność, albo po prostu to ludzie niezwyczajni. Za alberghe było kilka piwnic, z których unosił się dym. To miejscowi chłopi szykowali wino z ubiegłorocznych zbiorów. Zabytki sakralne w Alkazaren rozpadły się, ponieważ były wykonane z byle jakiego budulca, w którym znaczną rolę odgrywała glina. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spałem na piętrowym łóżku.
22 kwietnia   Alcazaren-Simancas-Cigunuela  
Tego dnia czekał mnie najdłuższy etap w czasie całej wyprawy do Ciganuela liczący 38km. Wcześniejsze schronisko w Simancas byłoby za drogie na moją kieszeń. Wyruszyłem pierwszy na trasę, ponieważ Niemcy poszli do baru zjeść desayuno, czyli śniadanie. Na początku marszu musiałem przeskoczyć ruchliwą szosę i zagłębić się w lesie sosnowym. Droga była szeroka żwirowo-piaszczysta, a wokół rosły okazałe pinie, jak tu nazywają się sosny.
Camino przez piniowy las

 Po kilku kilometrach w lesie przechodziłem przez ukrytą wioskę Brazuelos, składająca się praktycznie z jednej rozbudowanej hacjendy i kilku budynków od niej oddalonych. Po godzinie dalszego marszu dotarłem do niewielkiej rzeczki, przy której na wzgórzu znajdował się odnowiony uroczy Ermita(Kościółek), wokół którego uprawiano zjeżdżanie z górki na motorach crossowych. Nad samą rzeką ławki i stoliki przystosowane są do pikniku. W Valdestillas uwagę zwracał gotycki Kościół, który niestety był zamknięty. Gdy dotarłem do Puente Duero, to zauważyłem tu podmiejskie autobusy z Valladolid, a ze wzniesienia było dokładnie widać blokowiska tego miasta. Jak sama nazwa wskazuje Puente Duero swoją nazwę wzięło od słynnego mostu, ale dzisiejszy most to replika mostu zniszczonego przez wandali francuskich.
Most na rzece Duero

 Goniły mnie ciemne chmury i musiałem szybko zmierzać w kierunku Simancas. Szedłem sosnowym lasem po poszyciu, ponieważ nie chciałem iść szosą. Samo Simancas to przyjemne zabytkowe miasteczko, które niestety przywitało mnie ulewą. Gdyby nie to, to bym je z przyjemnością obszedł, a tak musiałem ukrywać się na przystanku autobusowym. Jest nawet zamek, w którym od pięciuset lat mieści się archiwum królewskie. Za Simancas skończył się piniowy las, a pojawiły się zielone łany zbóż. W Ciganuela znowu padał deszcz, ale przypadkowy przechodzień skierował mnie do starszej pani zajmującej się schroniskiem. Łatwo ją odszukałem, bo mieszkała ona w żółtym domu. 
Królewskie Archiwum w Simancas

Alberghe tutaj to cztery łóżka w pokoiku na górze w domu kultury. Na dole było rozwieszony wiele rysunków wykonanych przez małe dzieci. Miałem pecha, ponieważ w środy jest tu nieczynny sklep. Siłą rzeczy musiałem udać się do miejscowego baru, który na moje szczęście serwował różne dania. Za niewielkie pieniądze zjadłem dziwną pożywną potrawę, coś pomiędzy galaretą, a sosem. Popiłem to oczywiście dwoma lampkami czerwonego wina. Nie spieszyłem się, bo na zewnątrz lało, a moją uwagę kierowałem na walki z bykami, które transmitowała telewizja i były one żywo komentowane przez biesiadników baru. Miasteczko to posiada pochyłe ulice, gdzie w czasie deszczu można łatwo stracić równowagę. Okazały Kościół mogłem tylko obejść, bo żadnego nabożeństwa tego dnia w nim nie było.
23 kwietnia   Cigunuela-Wamba-La Santa Espina-Castromonte
Początkowo miałem zamiar udać się do Valladolid, ale autobus odjeżdżał dopiero o 10.00 i dwie godziny nie chciało mi się czekać, a ponadto wizyty w wielkich miastach mnie stresują. Za Ciganuela rozciąga się szeroka równina, na horyzoncie której dojrzałem dwie postacie. Dopędziłem je w Wamba i okazało się, że są to Włosi, ale jacyś dziwni. Jeden z nich na pewno był chory, bo nic nie mówił i nie wykonywał żadnych czynności. Mógł to być syn z ojcem staruszkiem. Wamba jest to ważne miasto w historii Wizygotów, bo nosi nazwę od jednego z ich króli. 
Wamba - Kościół z IX wieku

Jest tu też bardzo cenny Kościół najstarszy w prowincji Valladolid, który pochodzi z IX wieku. Posiada bardzo cenne wnętrze wykonane przez joannitów oraz została tu pochowana królowa Portugalii. Kościół był zamknięty i mogłem go obejrzeć jedynie z zewnątrz. Dalej maszerowałem otwartym polem do Penaflor de Hornija. Gdy zboczyłem z drogi to moje nogi zaczęły się zapadać, ponieważ ugór zamieszkiwały dzikie króliki lub inne zwierzątka drążące nory w ziemi. Położenie miasta zrobiło na mnie duże wrażenie. Znajduje się ono na wzgórzu otoczonym szeroką doliną, przypominało to mi Kamieniec Podolski tylko w większej skali. W dawnych czasach musiała to być forteca trudna do zdobycia. Do dzisiaj pozostało zaledwie 4m murów obronnych, bo resztę zużyli mieszkańcy na budulec. Aby wejść do Penaflor de Hornija, to najpierw schodzi się w dół, a następnie czeka na nas żmudna wspinaczka.
Obronne walory Penaflor de Hornija

 Gdy ją pokonywałem towarzyszyło mi ujadanie miejscowych psów. Zachowane tu zostały zabytki sakralne, jak Kościół Santa Maria z XIII w., drugi jeszcze starszy Kościół i Ermita z XVI wieku. Panował upał, a ja nie mogłem znaleźć żadnej ławki w cieniu i ani jednego drzewa. Nie znalazłem też czynnego baru i sklepu, dlatego po krótkim spacerze ruszyłem dalej. Przy wyjściu z miasteczka jeden pan naprawiał samochód i spytałem go jak dojść do La Santa Espina. Miałem prostą jak strzała 10km drogę. Teren był równinny i szło się jak po szklance. Słońce grzało, że nawet krowy nie wykazywały zainteresowania moją osobą. Po drodze mijałem kilkanaście wiatraków psujących krajobraz. Przed słynnym cysterskim klasztorem ciągnął się kilometrowy ceglany mur. Początkowo pojawiły się dwie wieże klasztoru, a później cała okazałość opactwa. Tablica informacyjna opisywała, że obecnie mieści się tu szkoła rolnicza, a po cystersach nie ma śladu. Obszedłem klasztor od wewnątrz i podziwiałem szczególnie precyzyjnie wykonane krużganki. Zaglądałem do wszystkich pomieszczeń, gdzie mogłem otworzyć drzwi.

La Santa Espina
  Widać tu kunszt dawnych budowniczych w stylu romańskim. Następnie rzeczną doliną udałem się w kierunku Castromonte. Pola, które niegdyś były zagospodarowane przez zakonników służą obecnym młodym adeptom rolnictwa. Utworzony tu został park, o czym informują tablice. Idąc doliną spotkałem wiele osób, a nawet całe rodziny odpoczywające na łonie natury. Pola uprawne kończą się sztucznym stawem, nad którym przebywało wielu wędkarzy. Następnie przedzierałem się wertepami, a nawet przechodziłem przez rzeczkę, która zaprowadziła mnie do Castromonte. Opactwo cieszy się tu dużym szacunkiem, ponieważ pierwsza spotkana osoba z uznaniem się do mnie odezwała i zadzwoniła. Nadjechał młody chłopak, wsadził mnie do pickupa i zawiózł do alberghe. 
Dziwne figurki przed Castromonte

Schronisko jest nowe i duże z dobrze wyposażoną kuchnią. Wszystko byłoby fajnie, ale nieczynny był sklep, a dwa bary serwowały jedynie napoje, ale nie skorzystałem. Starszy człowiek obsługujący jeden z barów chciał mi nawet pomóc, ale nie miał sił stamtąd się ruszyć. Jest tu potężny Kościół z XVI wieku, który akurat był otwarty, ponieważ pewien pan ćwiczył grę na organach. Głodny, ale zadowolony ułożyłem się do snu.    
24 kwietnia   Castromonte-Medina de Rioceco
Rano po spożyciu kawy ruszyłem w drogę. Miałem do przejścia krótki odcinek, ponieważ zamierzałem zanocować w Medina de Rioseco. Bardzo szybko doszedłem do Velverde de Campos. W tej małej miejscowości funkcjonował sklep, dzięki czemu uzupełniłem braki, szczególnie jeśli chodzi o napój izotoniczny, który w upale musi być pity w dużych ilościach. 
Italianie

Nie zatrzymywałem się tu, ale opuszczając wioskę podeszła do mnie starsza pani i prosiła, abym poszedł prosto drogą asfaltową. Pół kilometra dalej strzałka kazała mi skręcić w prawo i tak postąpiłem. Przechodziłem obok wzgórza mocno zjeżdżonego przez motocyklistów. Dalej znaki zanikły, a ja wspinałem się coraz wyżej i droga zawracała mnie od kierunku marszu. Mogłem stąd bardzo dobrze obejrzeć wioskę, a nawet każdy dom. Słyszałem z daleka samochody, dlatego nie zawracałem już. Początkowo spacerowałem polną drogą wzdłuż ruchliwej szosy, a gdy droga się skończyła to pokonywałem wertepy, na których kwitły maki.
Klasztor Klarysek

 Szosa od razu zaprowadziła mnie do Convento de Santa Clara, gdzie siostry prowadzą tu alberghe. Zamiast 7 zostawiłem 10€, ale za to w kuchni miałem olej i wszystkie potrzebne naczynia. Razem ze mną nocowało dwóch Hiszpanów, którzy pracowali w tym mieście, a schronisko służyło im za hotel. Medina de Rioseko to bardzo sympatyczne miasto, które wspominam z dużą nostalgią. Główna ulica nie zmieniła się chyba od 300 lat. Jest tu stragan przy straganie, a wszystkie filary podtrzymujące zadaszenie są drewniane. W literaturze fachowej takie zabudowanie nazywa się podcieniami.
Tradycyjne podcienia w Medina de Rioseko

 Bardzo tanio zaopatrzyłem się tu w żywność i mogłem wreszcie przyrządzić obiad. W mieście są przynajmniej cztery wielkie Kościoły, a ich bryły świadczą, że powstały w XVI i XVII wieku. W jednym z nich była wieczorna msza święta, a poinformowała mnie o niej pani, która sprzedała mi boczek i trzy jajka. Uczestniczyło w niej nawet sporo wiernych. Miasto posiada nawet coś w rodzaju zamku i resztki murów obronnych, z których podziwiałem okolicę. W parku przesiadywali starsi mężczyźni, którzy w cieniu drzew zażywali chłodu. Są tu banki, supermarket i duża życzliwość ludzi, nawet spotkałem parę czarnych Afrykanów, którzy zaprowadzili mnie do supermarketu. Zabrakło mi czasu, aby dokładnie schodzić uliczki i zachwycać się architekturą i żywą atmosferą urokliwego miasta.
25 kwietnia   Medina de Rioseco-Cuenca de Campos
Ranek przywitał mnie zachmurzonym niebem, które utrzymywało się przez cały dzień, ale deszcz spadł jak już zaszedłem na kolejny nocleg. Wstąpiłem do pierwszego baru, który pomimo soboty był czynny od samego rana. Wypiłem tu tanio kawę i zjadłem tosta. Szlak zaprowadził mnie do miejsca, gdzie bierze początek Kanał Kastylijski. Zakotwiczony tu był statek wycieczkowy oraz znajduje się tu ogromna budowla, która prawdopodobnie kiedyś spełniała rolę spichlerza. Miałem do wyboru dwie drogi marszu, czyli wzdłuż kanału i krótsza opcja iść polami. Wybrałem kanał ze względu na jego atrakcyjność.
Kanał Kastylijski

 Kiedyś to był główny szlak transportu towarów, przede wszystkim zboża, a dzisiaj służy turystom i zwierzętom, znajdującym wśród drzew schronienie. Po obydwu stronach kanału biegnie żwirowa droga, a co jakiś czas nad kanałem przerzucone są mostki. Teren był płaski, dlatego na horyzoncie ciągle ukazywały się wieże Kościołów, a raz nawet ujrzałem wieżę zamkową. W pewnym momencie kanał się rozwidlał i zainstalowane tu były przepusty spiętrzające wodę. Główna odnoga Kanału Kastylijskiego skręcała w prawo, a ja poszedłem prosto wzdłuż kanału, który zarósł trawą i krzewami. Pod pochmurnym niebem doszedłem do wioski Tamariz de Campos. Była sobota i wszystko pozamykane, a ponadto nie miałem ochoty kręcić się po pustych uliczkach.
W maleńkiej wiosce(Tamariz de Campos) Kościół z XII wieku

 Usiadłem na ławce w pobliżu Kościoła i rzuciłem na ruszt puszkę krewetek i ośmiorniczek. Zauważyłem, że kilkaset metrów od miejscowości znajduje się Ermita o nazwie Virgen del Castillo. Zapytałem starszego mężczyznę jak tam dojść, a on mi zabraniał, ale drugi człowiek, że nie ma przeszkód. Poszedłem wałem przeciwpowodziowym, na którym pasione były owce. Od Ermity oddzielało mnie 150m pola i musiałem ten odcinek szybko przebiec, aby uniknąć zauważenia. W Kościółku były prowadzone prace remontowe i wszystko przykrywał budowlany pył oraz panował ogólny bałagan i jedynie z daleka miejsce to wyglądało ładnie. Wałem doszedłem do Villabaruz de Campos, ale nie miałem ochoty tam wstępować, bo nie było widać tam życia. Spotkałem tu pewną ciekawostkę, która powtarzała się w następnych miejscowościach. Był tu niewielki domek, który miał szereg otworów w dachu.
Ptasi hotel

 Prawdopodobnie były to domki dla ptaków, które polowały na gryzonie, bo wszędzie na horyzoncie uprawiano zboże. Musiałem tutaj przekroczyć zarośnięty kanał i udać się w kierunku camino. Bez żadnych oznakowań i błądzenia trafiłem do Cuenca de Campos. Pogoda zaczęła się psuć, dlatego od razu wszedłem do baru, a tu energiczna kobieta dała klucz i spisała dane oraz zadzwoniła i zjawił się człowiek, który zaprowadził mnie do alberghe. Zrobiłem obchód po mieście i zauważyłem, że są tu dwa stare zabytki sakralne mające po około 400- 500 lat. Były zamknięte i nie mogłem zobaczyć ich wnętrza. Natrafiłem również na ruiny jakiegoś większego obiektu, prawdopodobnie to był dawny klasztor, ale zbudowany z nietrwałego budulca. Cuenca ogólnie wyglądała na wyludnioną, tak jak zdecydowana większość osiedli w interiorze, ponieważ ich mieszkańcy przenieśli się do wielkich miast. W sobotę sklep był zamknięty i byłem zmuszony udać się do baru. Pani z baru nie odstępowała mnie na krok i nie pozwoliła, aby stolik był pusty. Spędziłem tu całe popołudnie wychylając 3 lub 4 szklanki wina i do tego przekąski. 
Święte ulice

Na koniec nie dała mi wyjść i na moich oczach przyrządziła tortillę. Zostawiłem w barze 15€, ale nie żałuję tego grosza, bo tej pory camino było dosyć nudne. W międzyczasie wychodziłem na zewnątrz, a tam pracowała ekipa filmowa. Dosiadł się do mnie niski pan z brodą ubrany nieszablonowo i nie zaproponował nawet kawy, i był to mój pierwszy taki przypadek w Hiszpanii. Do tej pory wszyscy Hiszpanie proponowali kawę, a nawet trunki. Z Polaków znał Wajdę i Żuławskiego, być może twórca "Kanału" wywarł na niego negatywny wpływ. Schronisko jest tu dużych rozmiarów, ale jego pustka nie nastrajała mnie pozytywnie do życia.
26 kwietnia   Cuenca de Campos-Santervas de Campos
Była niedziela i rano padała mżawka. Tuż za miasteczkiem wśród zieleni położony jest Ermita. Wokół niego kwitły kwiaty i krzewy, co wprowadzało znakomitą atmosferę do zadumy i modlitwy. Gdyby nie mżawka to spędziłbym tu więcej czasu oddając się rozmyślaniom i marzeniom, oraz modlitwie. Dalej szlak prowadził dawnym torowiskiem kolejki wąskotorowej, o czym informowała tablica. Następna miejscowość to Villalon de Campos. Kiedy do niej doszedłem to intuicyjnie skierowałem się do okazałego Kościoła. Idealnie zdążyłem na niedzielną mszę świętą, która z uwagi na nielicznych wiernych odbywała się w bocznej kaplicy. Miasto to zadziwiło mnie swoją żywotnością. Na głównym placu i bocznych uliczkach panował ożywiony ruch. Zajechało tu kilkudziesięciu motocyklistów, którzy wnieśli ze sobą jakąś nieokreśloną energię i życie.
Villalon de Campos - Plaza Mayor ze słupem hańby

 Po wypiciu kawy i zjedzeniu tosta ruszyłem dalej. Po godzinie marszu zaszedłem do Fontihogela i była to pierwsza miejscowość w Hiszpanii nieposiadająca Kościoła. Przyczyną tego zjawiska była zapewne zbyt mała liczba jego mieszkańców. Spoglądając na zachmurzone niebo doszedłem do wniosku, że nie ma co się forsować. Buty zaczęły zapadać się w lepką glinkę kastylijska, dlatego postanowiłem zanocować w najbliższym alberghe. Szansa ta rychło się pojawiła, gdy doszedłem do Santervas de Campos. Schronisko wraz z barem mieści się tu w zabytkowym budynku odnowionym przez braci masonów.
Moje spotkanie z masonerią

 Co prawda są tylko cztery miejsca noclegowe, ale szlakiem tym chodzi niewiele osób, a ponadto w budynku podłogi wystarczyłoby dla wielu wędrowców. Wioska posiada bardzo cenny Kościół z XII wieku pod wezwaniem Św. Protazego i Gerwazego. Kiedyś był on częścią klasztoru, który uległ czerwonemu kurowi, odnowiono jedynie Kościół. Jego położenie, rozmiary i widoczne zapożyczenia z architektury arabskiej stawiają w gronie czołowych zabytków na Camino de Madrid. Po wiosce kręciło się stado kotów, które budziły mnie nocą. 
Santervas de Campos - resztki X II-wiecznego klasztoru

Żal mi było sympatycznej kotki, która nocą została pogryziona przez niewyżytego kocura. Zmuszony byłem znowu zejść do baru na kolację. Właściciele serwowali współczesne dania, chyba dlatego, że poza dziećmi innych klientów tu nie widziałem.
27 kwietnia   Santervas de Campos-Melgar de Arriba
Tego dnia nie byłem sobą, przeżywałem kryzys, pomimo, że poprzedniego dnia prawie nic nie przeszedłem. Być może to miejsce wybrane przez masonerię tak na mnie oddziaływało. Na schodach leżało mnóstwo sierści, a na kanapie leżała ranna kotka, której zrobiło mi się żal, ale nie mogłem jej pomóc. Zastanawiało mnie jak zwierzęta weszły nocą do zamkniętego budynku. Prawdopodobnie było jakieś ukryte przejście, a koty nadawały się to tajnych rytuałów.
Niebezpieczny zakręt
Kierując się strzałkami ruszyłem polną drogą. Po 4km ścieżka się urywała i rozpoczynało zaorane pole. Wróciłem się i skręciłem w inną drogę, a po 3km sytuacja się powtórzyła. Marsz po grząskim gruncie nie był przyjemnością i dziwnie odeszły ode mnie siły. Poszedłem dziurawą drogą asfaltową, po której rowerem nawet bym nie pojechał. Zniszczona szosa zaprowadziła mnie do Melger de Abajo. Kiedy krążyłem po tym miasteczku, to jakaś starsza pani krzyczała, że źle idę, bo miejscowość leży poza szlakiem camino. Już dobrą drogą ruszyłem dalej i po niecałej godzinie znalazłem się w Melgar de Arriba. Zaraz za mną do miasteczka wjechał bibliobus. Jest to biblioteka na czterech kółkach, która objeżdża zagubione wioski i wypożycza książki.
Biblioteka na czterech kółkach

 W Polsce mężczyźni pod sklepami zamiast pić bełty mogliby czytać prawdziwą literaturę. Pod żadnym sklepem w Hiszpanii nie widziałem mężczyzn pijących alkohol. Do takich celów służą bary, w których bardziej chodzi o możliwość spotkania się z kimś i wymianie myśli. Klucz otrzymałem w ayuntamiento bezpłatnie. Do alberghe zaprowadziła mnie pani aptekarka, która w pobliskiej aptece nie miała żadnych klientów. Razem ze mną, ale w innym pokoju nocował pewien Hiszpan z ADHD do kwadratu. Co kwadrans przestawiał wszystkie meble i nie wiem, czy czasem nie rozwalił całego umeblowania w pomieszczeniu.
Dokąd zmierzasz człowieku?

 Do Melgar zajechał również sklep objazdowy, ale ja nie zdążyłem. Była tu jednak czynna piekarnia i samo pieczywo wystarczyło mi do zaspokojenia głodu, dzięki czemu nie skorzystałem z usług baru. Wioska posiada rozlegle ruiny średniowiecznego Kościoła, z którego ocalała jedynie wieża.
28 kwietnia   Melgar de Arriba-San Pedro de las Duenas-Grajal de Campos-Sahagun
Tego dnia nie miałem innego wyjścia i musiałem dojść do Sahagun. Nie zwracałem uwagi na znaki camino, tylko asfaltem udałem się w kierunku San Pedro de Las Duenas. Już z daleka było widać klasztor Św. Piotra, który zajmował chyba połowę powierzchni miasteczka. W Hiszpanii niemożliwe jest odróżnić wieś od miasta, bo zabudowa jest identyczna. Jedyny wyznacznik to zapewne liczba mieszkańców. Klasztor ten powstał w X wieku, ale wielokrotnie był przebudowywany. Można w nim zobaczyć zarówno elementy architektury i sztuki przedromańskiej, a jednocześnie dziedzictwo baroku, czyli wszystkie style tu występują.
San Pedro de Las Duenas X wiek
Obszedłem ogród i klasztor z zewnątrz, a następnie wcisnąłem dzwonek. Nikt nie wyszedł, a drzwi były otwarte i obejrzałem, co się dało. Kolejnym etapem marszu był Grajal de Campos, w którym chciałem zobaczyć zamek. Dojście do Grajal wymagało nadrobienia kilku kilometrów, bo szosą w niespełna godzinę doszedłbym do Sahagun. Droga była kręta i prowadziła nad kanałem, a później pod tunelem kolejowym. Tutejszy zamek jest jak z filmu. Mury wokół zakończone są blankami, a narożne baszty mają półokrągły kształt. Wejście do wewnątrz było zamknięte, bez żadnej informacji.
Grajal de Campos
 W miejscowości jest też druga budowla, która spełniała rolę zamku. Prowadzony tu był remont, dzięki czemu mogłem kręcić się wewnątrz. Uwagę moją zwróciły wspaniałe arkady przypominające te z Baranowa Sandomierskiego. Na głównym placu znajdował się bar, który był zamknięty, ale pan, który mieszał wapno z cementem i piaskiem prosił mnie abym kwadrans poczekał, bo barman pojechał samochodem po coś. Czekałem pół godziny spacerując po pustych uliczkach i nic. Postanowiłem obrać kurs na Sahagun. Na rogatkach miasteczka spotkałem znajomych Niemców, którzy poznali mnie i przywitali się. Dalej poszedłem nieoznakowana ścieżką obok zaniedbanej winnicy, gdzie cały czas miałem widok na Sahagun. 
W Sahagun

Wstąpiłem do pierwszego baru, który obsługiwała tęga kobieta, ale za to policzyła cienki rachunek. Miasto to jest rozległe w porównaniu z innymi mijanymi na trasie. Posiada ulice, na których jest sklep przy sklepie. Funkcjonują tu banki, hotele i szereg zakładów usługowych. Nawet szybka kolej ma tu swój przystanek. Alberghe robi wrażenie, bo do tego celu przystosowano wnętrze dawnego Kościoła. Jest to jedno z ważniejszych przystanków na trasie Camino Frances, dlatego spotkałem tu wielu pielgrzymów, którzy zapewne w większości byli zwykłymi turystami. Zabytki może nie powalają na kolana, ale można tu poczuć zapach dawnych wieków, szczególne wrażenie robią ruiny klasztoru, pod którymi prowadzi szosa. Moją uwagę zwrócił Monastyr San Benito z XIII wieku, którego surowość pasuje do surowości przyrody tego regionu.
Monastyr San Benito z XIII wieku

 Obchodząc miasto jeszcze raz zaszedłem do tego samego baru i spożyłem kolację. Wieczorem w informacji turystycznej pani spisywała dane i pobierała opłatę. Obok mnie w kolejce stała studentka z Korei, która później zajęła posłanie obok mojego. Była przeziębiona i kasłała, a ja nie miałem żadnych leków, aby jej pomóc.  
29 kwietnia   Sahagun-Burgos
Rano zrobił się głośny harmider i prawie wszyscy opuścili alberghe. Zostałem tylko ja z Koreanką oraz znajome małżeństwo niemieckie, którzy zakończyli w Sahagun swoje camino. Na koniec Niemiec swoje niemieckie buty firmy Meindle wrzucił do kosza i wypowiedział słowa „fisterra mene Schule”. Ja nie mogłem Koreance dalej towarzyszyć na camino, bo miałbym później kłopotliwy dojazd do Madrytu na samolot. Miałem plan, aby udać się autobusem do Corrion de Condes, a stamtąd przejść się do Saldany.
Urocza aleja w Burgos

 Wtedy po drodze mógłbym zwiedzić dwa klasztory oraz odkrytą niedawno willę cesarza Teodozjusza I. Do pokonania miałem zaledwie 40 km, ale to inna prowincja i brak połączeń. Tylko jeden autobus przelotowy łączył te miejscowości. Nikt nie miał pojęcia gdzie on się zatrzymuje. Z kilku opcji wybrałem miejsce przy dworcu kolejowym, ale autobusu tam nie spotkałem. Spotkałem natomiast wysoką zgrabną Murzynkę, która pokonywała camino frances i zachęcała mnie, abym szedł, a ja musiałem wracać. Udałem się na stację kolejową i wykupiłem bilet za 14€ na szybką kolej do Burgos. Na stacji zaciekawiła mnie tablica, która informowała co do minuty o aktualnym opóźnieniu pociągu.
Na przedmieściu

 Informacje te cały czas zmieniały się, raz opóźnienie wzrastało, a następnie malało itp. Pociąg mknął tak szybko, że obiekty w pobliżu kolei rozmywały się w oczach. Po drodze pociąg zatrzymał się jedynie w Palencii i w tej miejscowości przez szybę mogłem podziwiać ogromną figurę Chrystusa, coś na wzór naszego Świebodzina. W Burgos jest nowoczesny, wielki dworzec oddalony niestety od miasta. Była ładna słoneczna pogoda, a ja miałem czas i ruszyłem pieszo. Szedłem przez nowe osiedla, zahaczyłem o bar osiedlowy i dopiero bliżej centrum zaczęły pojawiać się stare Kościoły. Miasto to niegdyś pełniło rolę stolicy i w jego klasztorach jest pochowanych wielu średniowiecznych władców. Gotycka katedra to unikat skali światowej. 

 
Katedra w Burgos

Alberghe jest tu bodajże pięciopiętrowe. Mnie przypadł nocleg pośród gromady niewyżytych Koreańczyków. Pod prysznicem wydawali takie nieludzkie dźwięki, że nie dziwię się ich rodaczce, że z nimi nie szła. W centrum spotkałem polską wycieczkę, a może pielgrzymkę z Poznania. Udawali się autobusem do Santiago, a tu zatrzymali się, aby podziwiać katedrę. Tego dnia wypisałem kartki, a dla inwencji twórczej popijałem wino Tinto. Wieczorem szedłem na mszę do katedry, ale po drodze wstąpiłem do innego Kościoła, gdzie rozpoczynało się nabożeństwo i już zostałem.
30 kwietnia   Burgos-Las Huelgas
    Musiałem w Burgos zostać jeszcze jeden dzień, ponieważ samolot miałem następnego dnia po południu, a stąd są doskonałe połączenia ze stolicą. Ceny hosteli rozpoczynały się od 28€, co nie wchodziło w rachubę, a szukanie noclegu w Madrycie mogło być równie kłopotliwe. Pięć lat wcześniej spotkałem tu Koreańczyków, którzy spędzili tu dwie noce. Kiedy nocowałem w Salamance również nie miałem z tym problemu. Wszystko zależało od osoby odpowiedzialnej za schronisko, ale niestety natrafiłem na nieczułego faceta i musiałem sobie poradzić.
Pieta w murze

 Z całym bagażem najpierw poszedłem do nowoczesnego baru nad brzegiem Rio Ariazon, gdzie wzmocniłem siły fizyczne i mogłem z innej perspektywy spojrzeć na problem. Najpierw udałem się do słynnej katedry. W bocznej kaplicy natrafiłem na podniosłe nabożeństwo. Było ono śpiewane, a prowadziło je wielu księży i zakonników z biskupem na czele. Nieliczni wierni wtórowali im ze śpiewników, ale ja słuchałem, a później wszedłem w ich rytm. Następnie postanowiłem zwiedzić słynne opactwo Las Huelgas z grobami władców Kastylii. Do pokonania miałem 3 km i nie miałem zamiaru jechać autobusem. 
Brama do Burgos

Po drodze zwiedziłem trzy Kościoły, w tym jeden bardzo nowoczesny, w którym bogobojne kobiety prowadziły modlitwy. Ten XII-wieczny klasztor dla Hiszpanów ma takie znaczenie jak dla nas Wawel. Przeorysza klasztoru bezpośrednio podlegała królowi i żaden biskup nie miał tu nic do powiedzenia. Liczne przywileje obowiązywały prawie do końca XIX wieku. Na temat Las Huelgas bronił doktorat sam założyciel Opus Dei Josemaria Escriva de Balaguer. Z zewnątrz troszeczkę przypomina nasz Wąchock, bo to ten sam zakon i czas budowy. Wewnątrz nie mogłem robić zdjęć i byłem przejęty wielkością tego miejsca, że nawet nie zapamiętałem żadnych szczegółów. W pamięci utkwiły mi jedynie groby królów i ich rodzin. Kupiłem bilet wstępu za 7€, a następnie mój plecak zamknięto w sejfie i przeszedłem procedurę jak na lotnisku, co świadczy o znaczeniu tego miejsca dla Hiszpanów. Razem ze mną zwiedzali to miejsce turyści z całego świata, ale caminowiczów raczej tu nie było.
Królewski Klasztor Cysterek - Las Huelgas

 Miałem zamiar dotrzeć również do Monasterio de San Pedro de Cardenia, ale żadne autobusy tam nie dojeżdżały, a pieszo zajęłoby to zbyt dużo czasu. Klasztor ten powstał na początku X wieku w miejscu męczeńskiej śmierci zakonników z rąk muzułmanów. W dawnych wiekach, gdy wiara Hiszpanów była żywa, miejsce to w rocznice śmierci przybierało kolor krwi. Nocleg spędzał mi sen z powiek i musiałem ryzykować. Udałem się do drugiego schroniska. Na spotkanie wyszła mila pani wolontariuszka i bez problemu przyjęła mnie na nocleg. Jest to niewielkie alberghe dla kilkunastu osób mieszczące się nad kaplicą żeńskiego zakonu. Czasami słyszałem śpiew sióstr zakonnych. Zakonnice dzięki temu mają niewielki dochód na swoje utrzymanie. Razem ze mną nocowali Włosi, Niemcy, Francuzi i Bóg wie kto. Wieczorem w kaplicy uczestniczyłem we mszy świętej, gdzie wszystkie czytania miała wolontariuszka. 
Miejsce ostatniego noclegu


Nocą niestety dobiegały z ulicy nieludzkie wrzaski przypominające nocne orgie. W Burgos czuć oddech historii, szczególnie wspaniale Kościoły, klasztory, mury obronne i zamek, w którym nie byłem. Na ulicach można spotkać ludzi z całego świata. Miasto to słynie ze swoich konserwatywnych przekonań, może dlatego, że kiedyś tu biło serce narodu. Stąd ruszała rekonkwista, aby wyzwolić Ojczyznę z rak islamistów.
1 maja – powrót   Burgos-Madryt-Modlin
Bilet do Madrytu wykupiłem na 7.15. Prawie w środku nocy wstała para Anglików lub Niemców i ruszyli na trasę. Dwie godziny za nimi wstałem ja, a reszta smacznie spała. Po drodze w zaułku bankowych drzwi spał bezdomny, bo było jeszcze ciemno. Dworzec autobusowy nie jest tu może okazały, ale spełnia wszystkie funkcje. Po drodze autobus zajechał jedynie do Aranda de Duero, czyli miejsca śmiertelnej walki Hiszpanów ze znienawidzonymi Francuzami. Przejeżdżałem również przez wąwóz Somosierra, ale w niczym on nie przypomina tego z podręczników historii. Jest to szeroka dolina na jakieś 3 km, a nie wąskie gardło jak wpajano w szkole przez lata. Wysiadłem na przystanku, a nie na dworcu. Wszedłem do baru na desayuno, gdzie zamówiłem także kanapkę do samolotu. Oskubano mnie na 10€, ale cóż stolica rządzi się swoimi prawami. Wykupiłem bilet na metro, który miał mnie doprowadzić na lotnisko. Po drodze w czasie przesiadki przez przypadek przeszedłem bramkę i nie mogłem wejść z powrotem. Okazałem jednak bilet miłej pracownicy i ona kluczykiem otworzyła mi bramkę do metra. Samolot tanich linii oczywiście się opóźnił oraz zmienił stanowisko odlotu. Dzięki temu kilkadziesiąt osób musiało uprawiać biegi po terminalu lotniska. Razem ze mną wracała tym lotem szkółka piłkarska z Polski. Gromada dzieci wykupiła wszystkie posiłki i smakołyki, jakie oferowała obsługa. Obok mnie siedział chłopiec, który czytał Orwella, co wzbudziło mój podziw, ponieważ obowiązuje dzisiaj inny kanon literatury. Z lotniska w Modlinie zabrał mnie Łukasz.