poniedziałek, 18 września 2017

Camino Santander - Santo Toribio de Liebana - Cavadonga - Oviedo - Leon

20 kwietnia Anno Domini 2017   Warszawa-Madryt
Po długich przygotowaniach, ale niewielkich emocjach wyruszyłem na kolejne Camino. Samolot z Okęcia miałem o 13.30 dlatego nie musiałem się śpieszyć. Jedynym zmartwieniem były ubiegłoroczne problemy z lądowaniem linii Norwegian. Latając Iberią nie odczuwałem najmniejszego stresu, ale ta linia ma widocznie gorsze samoloty lub pilotów. Samochód zostawiłem w Mniszewie u znajomych w sadzie pomiędzy wiśniami, a brzoskwiniami. Wsiadłem do busa, który dowiózł mnie na Dworzec Zachodni. Tutaj zrezygnowałem z autobusu, ponieważ postanowiłem wypróbować dojazd koleją. Miałem problem z zakupem biletu, bo kasę blokowali Ukraińcy wymyślając kosmiczne problemy, a ja nie wiedziałem, że wystarczy zwykły bilet z kiosku. Na lotnisku wydałem monety na zakup bułki, której cena osiągnęła gigantyczne rozmiary z nieznanych mi powodów. Udałem się do bramki obsługiwanej przez wesołego celnika, który żartował sobie z podróżnych. Przede mną wtargnęła śpiesząca się kobieta, która pomieszała walizki podróżnych powodując duże zamieszanie. Odprawę przeszedłem bez najmniejszych problemów.Czekając na samolot udałem się do kaplicy, licząc na możliwość spowiedzi. Księdza tam nie było, ale modlitwa przed podróżą była potrzebna. Dalej krążyłem wokół drogich sklepików i spotkałem tu starszego Pana z Łodzi, który leciał do dwóch swoich córek do Madrytu. Co roku fundują mu wakacje w jakiejś części Hiszpanii. W tym roku miała to być Majorka. Chciał zobaczyć tą wyspę, gdzie narkotyki można nabyć w sklepie z powidłami. Był również ciekaw różnych dziwaków, którzy przybywają tam jak pszczoły do miodu. W trakcie rozmowy zauważyliśmy księdza zmierzającego do kaplicy i udaliśmy się za nim. Starszy Pan również przystąpił do spowiedzi i był mi wdzięczny, ponieważ umożliwiłem mu jeszcze wypełnienie pokuty. Przed wejściem na pokład nasze drogi się rozeszły.
 Przedstawiciel miejscowej fauny
Bagaż miałem przy sobie i w ten sposób nie musiałem tracić czasu w Madrycie po odbiór plecaka. Siedziałem w ogonie samolotu na siedzeniu 28b, dlatego po obu stronach miałem gości. Mężczyzny przy oknie w ogóle nie pamiętam, bo na uszach miał słuchawki i nie zwracał na nikogo uwagi, jedynie, gdy wyjąłem czekoladę to złapał go głód i zamówił posiłek za 15eu. Dziewczyna po prawej ręce wyglądała na gimnazjalistkę, ale czytała poważną literaturę naukową po angielsku na temat architektury krajobrazu wymaganą na studiach. Była ubrana w czarną skórę, a spodnie posiadały skomplikowany system osznurowań. Założenie tego ekwipunku wymagało niemałego wysiłku. Był
a bardzo miła i odpowiadała na zadawane pytania, a później uśmiechała się po opuszczeniu już samolotu. Razem z nią leciało kilkoro jej znajomych, ale na studentów to raczej nie wyglądali, byli za młodzi na mój gust. W Madrycie automat wydrukował mi bilet za 4,80€ na dojazd do Estacion de Autobuses. Tutaj zszokowała mnie cena biletu do Santander, bo 38€ to o 6€ więcej niż przed rokiem. Aby nieco zaoszczędzić, wydatki tego dnia ograniczyłem do wody mineralnej i bułki, przy której zagryzałem swojską kiełbasę prosto z Polski. Czekanie do godziny pierwszej w nocy na autobus było męczące. Ciągle wychodziłem na świeże powietrze, aby odpędzić sen.
Nietypowy pielgrzym w drodze do Compostela
Kierowcą autobusu była kobieta, którą w Burgos zastąpił mężczyzna. W czasie jazdy sen łapał mnie na kilkanaście minut, później puszczał i tak do samego Santander. Podróż była uciążliwa i męcząca, ale perspektywa wyruszenia na trasę z plecakiem dodawała sił i entuzjazmu, ponieważ nie ma w życiu nic cenniejszego, niż poczucie wolności.
21 kwietnia   Madryt-Santander-Queveda
Autobus dotarł na miejsce o 5.30, aż pół godziny przed czasem. O tej godzinie wszystko jest zamknięte, dlatego nie spieszyłem się. Usiadłem na ławce w holu i przyglądałem się jak pasażerowie znęcają się nad swoim bagażem. Szczególnie jedna Pani mocowała się z pięcioma walizkami i nie mogła zmieścić się z nimi do windy. Tylko, po co człowiekowi tyle bagażu. Gdy wzeszło słońce nad Zatoką Santander, to udałem się do katedry, aby uczestniczyć we mszy świętej i wyrobić paszport pielgrzyma. Źle zinterpretowałem napis na drzwiach, bo 7.30 to chodziło o wieczór, a nie o poranek, chociaż zarówno w katedrze w Sevilli jak i w Granadzie pierwsze nabożeństwo było już o szóstej rano. Chodziłem w kółko do godziny 9.00, wtedy otwarto Oficine de Turismo, gdzie zapytałem się o credencial, a miła starsza Pani przybiła mi seyos do ubiegłorocznego paszportu i to wystarczyło na dalszą podróż. O 10.00 była msza w dolnej kaplicy katedry, prawdopodobnie to jej najstarsza część.
Dolna kaplica katedry w Santander
Posilony duchowo udałem się na stację kolejki atlantyckiej, aby opuścić granice metropolii i nie tracić czasu na błądzenie. Obsługa była bardzo miła, bo starszy uzbrojony Pan zaprowadził mnie na właściwy peron i w ten sposób uniknąłem niepotrzebnych nerwów. Wysiadłem na stacji Boo de Pielagos, gdzie minąłem się z gościem z plecakiem, który gadał coś bezsensu, ale w trakcie marszu jego słowa nabrały znaczenia. Od razu rozpoczęły się zejścia i podejścia, ale mijane miejscowości miały współczesną zabudowę i żadnych zabytków. Dłuższy czas szedłem wzdłuż rzeki, gdzie mijałem spacerowiczów w starszym wieku i biegającą dojrzałą młodzież. Nawet, co jest bardzo dziwne, ale spotkałem w południe wędkarzy, prawdopodobnie ryby mają tu inne potrzeby żołądkowe niż w Polsce. W pewnym momencie zauważyłem mostek, a na nim tory kolejowe, było to miejsce, o którym mówił nieznajomy podróżnik. Wysiadając stację dalej mogłem zaoszczędzić dwie zegarowe godziny, ale za to straciłbym pewnie pieniądze w barze, aby zabić nadmiar zyskanego czasu.
Wiejska zabudowa Kantabrii
Według przewodnika miał tu być długi most, gdzie spodziewałem się szerokiej zatoki morskiej, a tu była niewinna kładka nad rzeczką, którą przekroczyłem kilka kilometrów dalej zabytkowym mostem. Zatoczyłem vuelte jak to określił spotkany Hiszpan, którego spytałem o drogę. Przede mną w odległości ok. 300m ktoś podążał z plecakiem. Nie mogłem go dojść, bo szedł raźno. Sylwetka była niby męska, ale ruchy kobiece. Był to Francuz z Bordeaux, z którym nocowałem w pokoju i okazał się sympatycznym gościem. Później poczułem dreszczyk emocji, bo spotkałem dwa potężne psy, ale ich właściciel w porę nad nimi zapanował. Miałem zaplanowany nocleg w alberghe w Queveda. Kręciłem się bezsensownie po miejscowości w poszukiwaniu noclegu i spotkałem sympatyczną zgrabną Dunkę o imieniu Emma, która z chęcią zaprowadziła mnie do schroniska. W pierwszy dzień zrezygnowałem z baru, tylko spożyłem najtańsze jedzenie z miejscowego sklepu. Różaniec odmówiłem obok miejscowego Kościoła, który w tym momencie był zamknięty. W schronisku nocowało nas pięcioro, ja Francuz i Holender w jednym pokoju, a Dunka i wysoka Niemka w drugim pomieszczeniu. Holender przyszedł na nocleg w połowie nocy.
22 kwietnia   Queveda-Cobreces
Rano, gdy były jeszcze ciemności, pierwszy oczywiście wstał Holender, który chyba funkcjonował na prochach. Zaraz za nim szykowała się do wyjścia zgrabna Dunka o miłym głosie. Po ich wyjściu podniosła się wysoka Niemka, a ponieważ to kobieta to szykowanie zajęło jej wiele czasu. My natomiast z Francuzem spokojnie spaliśmy. Gdy zza zasłonki ukazały się  pierwsze promienie słońca, to również i ja wstałem. Po pięciu minutach już wyszedłem, a Niemka jeszcze, natomiast Francuz spał w najlepsze, widocznie bierze z życia to, co najsmakowitsze.
Kapliczka zabezpieczona przed wandalami
Na śniadanie wstąpiłem do baru naprzeciwko i za 2.30€ zjadłem śniadanie w postaci kawy z ciasteczkiem i tostados, gdzie zamiast masła i dżemu poprosiłem o oceite. Poranne słońce wprowadziło mnie w błogi nastrój i naprzeciwko mijanego Kościoła odmówiłem, przy tym nieco śpiewając Godzinki. Następnie przechodziłem obok zakładów azotowych, bo takie same budowle widziałem w Grodnie i prywatnym mieście Czartoryskich, czyli w Puławach. Z czasem krajobraz stawał się coraz bardziej swojski i zaczęły pojawiać się zwierzęta hodowlane. Mijałem również drogowskaz kierujący do Altamiry, ale prawdziwa jaskinia jest niedostępna dla turystów, a podziwiać plastikowy zamiennik to nie dla mnie. Po prawej stronie na wzgórzu ujrzałem ładnie położoną miejscowość i sądziłem, że jest to już słynna Santillana del Mar, dlatego bezzwłocznie skręciłem w tym kierunku. Na moje szczęście spotkałem miejscowego rolnika, który wyprowadził mnie z błędu. Obok drogi znajdowała się łąka z kilkoma krzakami i ławkami. Całość była skromnie ogrodzona i dumnie nazwana parkiem. Santillana del Mar pojawiła się niespodziewanie i od razu pierwsze spojrzenie było na Kolegiatę św. Juliany.

Kolegiata Św. Juliany
Ten zabytek to perła architektury romańskiej. Dalej były brukowane ulice i średniowieczne kamienice, żadnego współczesnego elementu. Dzięki niesamowitej atmosferze przenoszącej nas kilkaset lat wstecz, miasteczko to wygrało konkurs na najpiękniejszą miejscowość Hiszpanii. Zachwycało się nim wielu pisarzy, od oświeceniowego Alain-Rene Lesage po dekadenckiego Jean Paul Sartre, który usprawiedliwiał zbrodnie komunistów, a jednocześnie zachwycał się perłą architektury chrześcijańskiej. Stragany z pamiątkami i znudzeni turyści spowodowały, że postanowiłem szybko opuścić to miejsce. Spotkałem znajomą Niemką, z którą zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia.


Santillana del Mar
Wznoszące się słońce dawało się we znaki, dlatego postanowiłem odpiąć nogawki od spodni. Rozwiązywanie i zawiązywanie górskich butów pochłania wiele czasu i w czasie tej czynności minęła mnie Dunka, z którą tego dnia spotykałem się jeszcze trzykrotnie. Dziewczyna ta pracuje jako stewardesa i do tej pory oglądała Hiszpanię z okien samolotu. Postanowiła zobaczyć jak wyglądają turbulencje z poziomu ziemi. Na łące obok drogi ktoś siedział z niezłym majdanem. Początkowo sądziłem, że to bezdomny, ale po spotkaniu sprawa się wyjaśniła. Był to Cornelio pasterz z Bolzano, który podróżował ze swoim wiernym psem również dźwigającym bagaż. Spali obaj na łonie natury, a Cornelio nosił ze sobą wszystko, co niezbędne do życia, nawet kuchnie. Z grzeczności chciał mnie też poczęstować, widocznie obcowanie z naturą wyrabia w ludziach ludzkie cechy jak dobro, gościnność i otwartość na innych.
Cornelio - ubogi pasterz z Alp
W następnej wiosce spotkałem chłopa hiszpańskiego z kosą, której używał nie do koszenia powierzchni poziomych, a do żywopłotu, kosząc pionowo, co mnie mieszkańca wsi zdumiało. Miałem do niego podejść, ale na drodze stał wielki szczekający pies. Dalej przechodziłem przez wzgórza, gdzie zadziwiły mnie dwie budowle kościelne. Pierwszą było Santuario de Moruson bardziej przypominające nasz przystanek autobusowy niż miejsce kultu. Widocznie jakiemuś podróżnikowi w tym miejscu przydarzył się cud, być może odzyskał wiarę. Kilometr dalej znajdował się maleńki Kościółek, ale jego wiek budzi szacunek, ponieważ w naszym kraju nie ma budowli z IX wieku.
Przydrożny Kościółek liczący 1200 lat
W dolinie znajdowały się stare hacjendy, wszystkie szesnastowieczne i zamieszkiwane przez te same rodziny od pokoleń. Ich właściciele szczycili się tak długą ciągłością historyczną, że nawet poumieszczali tablice informujące o posiadanym rodowodzie. Mijając miejscowy Kościół zauważyłem zgromadzenie ludzi. Wszedłem tam i byłem świadkiem odnowienia ślubów starszej pary. Zasmuciło mnie, że wielu członków rodziny nie towarzyszyło swoim rodzicom, dziadkom, czy pradziadkom, a kręcili się bezsensownie po kościelnym placu. Moim celem marszu było Cobrecos, miejscowość u brzegu Atlantyku. Minąłem dwa schroniska, bo chciałem zanocować w klasztorze, który jak się okazało był na końcu tego rozciągniętego miasteczka. Ze względu na sjestę czekałem godzinę u klasztornej furty, aż zjawił się cysters i za 5€ dał mi klucze. Zaraz za mną zjawiła się jakaś kobieta, której usta się nie zamykały i miała ze sobą pięć tobołków. Prawdopodobnie była to bezdomna, a na dodatek gadała do siebie. Nocowała za darmo nieco sprzątając w zamian. Po kolejnej godzinie zjawiło się starsze małżeństwo z Niemiec, bardzo kulturalni i grzeczni ludzie, których jeszcze spotkałem na kolejnym noclegu. Skład uzupełniło trzech Hiszpanów w średnim wieku, natomiast młodzież wybrała inne alberghe. Po odpoczynku ruszyłem nad ocean. Po drodze znajdował się ponad tysiącletni Kościół służący obecnie za miejsce pochówku zmarłych i to zapewne nie dla wszystkich ze względu na ograniczone rozmiary budowli.
Typowe wybrzeże Atlantyku
Dojście nad Atlantyk okazało się bardzo trudne, ponieważ teren należał do krów i to pewnie morskich, bo pastwisko dochodziło do samego klifu. Licznymi dróżkami dotarłem do niewielkiej zatłoczonej plaży z drogimi lokalami wokół. Później uczestniczyłem w śpiewaniu psalmów, które Cystersi prowadzili w porze popołudniowej i nocnej. Zmartwiło mnie, że wszyscy zakonnicy byli w zaawansowanym wieku, a niektórzy potrzebowali pomocy, aby się przemieszczać. Kryzys wiary narodu hiszpańskiego w postaci powołań był tu szczególnie widoczny.
23 kwietnia   Cobreces-San Vicente de la Barquera
Pierwsi na szlak ruszyli trzej Hiszpanie, a w kilkanaście minut za nimi wyszedłem i ja. Zależało mi, aby jak najszybciej dotrzeć do Comillas, i zdążyć na pierwszą mszę, ponieważ była niedziela. Po pół godzinie marszu przegoniłem Hiszpanów, którym nawet kijki nic nie pomogły. Kilkaset metrów od drogi na wzgórzu znajdował się okazały Kościół i niezwłocznie skręciłem w tym kierunku. Była to wspaniała barokowa budowla, ale dlaczego wzniesiona w terenie niezamieszkanym, tego nie wiem. Obok znajdowała się jedynie restauracja, ale powstała raczej we współczesnych czasach. W jarze u podnóża Kościoła stał camper, gdzie oszczędna rodzina spędziła noc, a obok brykało dwoje nagich dzieci. Po raz drugi przegoniłem Hiszpanów, którzy nieco się sfrustrowali, ponieważ byli to trzej zdrowi mężczyźni w średnim wieku, a tempo ich marszu takie sobie. Wejście to miasta zaskoczyło mnie, ponieważ było słychać wycie głośników, a rankiem zawsze witała mnie cisza. Okazało się, że odbywał się start do biegów terenowych i to nawet na dużych dystansach, ponieważ zawodnicy dobiegali do mety po kilku godzinach. Comillas to ładne miasteczko nadmorskie z ciekawą architekturą i brukowanymi ulicami.
Urocza zabudowa Comillas
Jest tu nawet prywatny pałacyk projektu samego Gaudiego. Msza święta była dopiero o 13.00 i musiałem spędzić tu aż cztery godziny. Obszedłem miasteczko, gdzie na wzgórzu znajdują się dziwne jaskinie, ale do nich sam nie wszedłem. Sporo czasu spędziłem na wybrzeżu wpatrując się w toń oceanu. Spotkałem tu starszego człowieka, który z nostalgią wspominał czasy, gdy pluskały tu wieloryby, tzw. wale biskajskie. Opowiadał, że jego dziadek na prostych łódkach z harpunem w ręku wyprawiał się na wieloryby. Wielu tutejszych mężczyzn zginęło chcąc zapewnić byt swojej rodzinie. Kościół parafialny pokaźnych rozmiarów położony jest w samym centrum Comillas i posiada dwoje obszernych drzwi, które były otwarte, a mieszkańcy przechodzili tędy skracając sobie drogę i w ten sposób przez świątynia prowadziła ścieżka. Na czas nabożeństwa drzwi zostały zamknięte, ale frekwencja wiernych była mała, co świadczy o upadku wiary w tej części Hiszpanii, chociaż ksiądz był stosunkowo młody i wyglądał na energicznego człowieka.
Pastwisko
Po południu słońce mocno grzało i szedłem już znacznie wolniej niż rano. Często się zatrzymywałem by podziwiać błękitną toń morską. W pewnym momencie w trakcie posiłku dogonił mnie Cornelio ze swoim wiernym psem. Zwyczajem pasterza wyciągnął fajkę i powoli ją zaciągał. Ten sympatyczny młody człowiek życie spędzający na łonie natury unikał skupisk ludzkich, a obcował jedynie z przyrodą. Urodził się i wychował w Bolonii. Jego ojciec był bogatym adwokatem i jak przystało na człowieka włoskiej lewicy hucznie w domu obchodził urodziny Marksa i Lenina. W ich domu gościł nieraz sam Enrico Berlinguer w ramach czujności klasowej. Cornelio był na to obojętny, ale nie lubił zakazów i pouczeń, bo kochał wolność. W domu, czy na ulicy nie mógł nic zapalić, aż w końcu się zbuntował i wyjechał w góry najmując się do pracy, jako pasterz. Odtąd na halach mógł palić, co mu się tylko podobało. Szlak camino omijał San Vicente de Barquera, dlatego musiałem zawrócić, aby wejść do miasteczka i odszukać alberghe.

Średniowieczne mury San Vicente de Barquera
Schronisko znajdowało się w samej zabytkowej twierdzy i było obsługiwane przez czwórkę wolontariuszy, prawdopodobnie rodzinę. Kosztowało 10€, ale ze śniadaniem, co obniża koszty. Niepokoiły mnie tylko dwa wielkie psy, które jednak były przyzwyczajone do obecności obcych osób. Nocowało tu wielu pielgrzymów, w tym znajomi emeryci z Niemiec.
Port rybacki w San Vicente de Barquera
Średniowieczne mury, wieża i Kościół przyciągają tutaj turystów. Ponadto jest tu długi most przez zatokę i główny port rybacki Kantabrii, który akurat w niedzielę jest nieczynny. Miasteczko to jest godne polecenia ze względu na swoje walory turystyczne.
24 kwietnia   San Vicente de la Barquera-Bielba-Cades
Tego dnia miałem zaplanowane odłączenie się od głównego szlaku Camino, bo w Sanktuarium Krzyża Chrystusa rozpoczął się Rok Święty i postanowiłem tam się udać. Rano zszedłem na śniadanie, gdzie już było starsze małżeństwo z Niemiec. Po kilku minutach przysiadła się Klaudia, miła blondynka z Monachium. Jej rodzice pracują w magistracie i są gorliwymi katolikami. W ich środowisku pracy nie jest to mile widziane, dlatego do Kościoła co niedziela udają się na dalekie przedmieścia. Chciałem umyć naczynia po sobie, ale wolontariusze oznajmili, że sami się tym zajmą. Po śniadaniu byłem w dobrym nastroju i zaraz po opuszczeniu alberghe odmówiłem Godzinki.
Oznaczenia szlaków Camino
Niebawem natrafiłem na Cornelio, który czekał na Klaudię, wyraźnie będąc w niej zakochanym, bo pytał się czy już wstała i wyszła na trasę. Ciekawe czy dziewczyna z wielkiego miasta może polubić alpejskie hale, na których dzwonią dzwoneczki uwieszone u szyi zwierząt, a nad horyzontem szybują orły. Czy Cornelio jest w stanie uwięzić się w czterech ścianach wielkiej metropolii i w każdy dzień na balkonie wsłuchiwać się w nawoływanie muezzina z minaretów, które oplatają niemieckie miasta, i wzywają do modlitwy braci muzułmanów. Nigdy pewnie już nie dowiem się jak potoczą się ich losy. Szedłem żywo, dlatego dogoniłem Niemkę Agnes, z którą wstąpiłem do napotkanego po drodze baru, który swoim położeniem zachęcał do wejścia. Następna kawa jest w Hiszpanii w dobrym guście, a unikanie ludzi to grzech. W Munorrodero szlaki rozdzielały się i tutaj musiałem skręcić na południe. Na rozstaju dróg natrafiłem na sklep objazdowy, gdzie zaopatrzyłem się w niezbędne wiktualia na cały dzień, przede wszystkim ser, pomarańcze, pieczywo i wodę.
Krajobraz towarzyszący Camino 
Obok znajdował się Kościół, a za nim siedział Francuz poznany pierwszego dnia. Pomimo dzielących różnic językowych jakimś cudem ucięliśmy rozmowę w miłej atmosferze. Odtąd szedłem zupełnie sam asfaltową drogą, po której z rzadka przejeżdżał samochód, ponieważ obszar ten liczy niewielu mieszkańców. Mogłem teraz podziwiać górskie krajobrazy, gdzie na horyzoncie bieliły się szczyty Gór Kantabryjskich. Po dwóch godzinach samotnej wędrówki doszedłem do górskiej polany, gdzie rozchodziły się drogi i znajdowała się tu zadaszona kaplica z ławkami do siedzenia, można tu było schronić się przed deszczem lub słońcem, a nawet przenocować. Postanowiłem nadrobić drogi i pójść przez Bielvę, która to miejscowość zaznaczona była na mapie jako zabytkowa. Czekało mnie tu kilometrowe ostre podejście pod górę. Bielva to typowa wioska górska o kamiennej zabudowie, a na terenie jednej z posesji znajdowały się resztki murów obronnych, ponadto zaparkowany tu był niewielki zabytkowy samochód marki prawdopodobnie Man, chociaż firma ta słynie z ciężarówek. Wszedłem do pierwszego baru, aby nawiązać kontakt z miejscowymi, ale starsza barmanka odmówiła mi seyos. Na szczęście podszedł do mnie starszy kulejący mężczyzna i zaprowadził do restaurana, gdzie pan właściciel bez problemu przybił pieczątkę, a ja w ramach wdzięczności zamówiłem tapas i wino. Z wioski schodziłem po serpentynach i mijał mnie jedynie samotny rowerzysta. Na samym dole spostrzegłem schody, które prowadziły prosto pod górę, a ich końca niebyło widać. Pomyślałem, że jest to droga prosto do nieba i ruszyłem, aby przekonać się, dokąd prowadzą. 

Schody do nieba koło Bielva
Na końcu wspinaczki stał wspaniały samotny Kościół zbudowany na miejscu dawniejszej budowli. Jest on pod wezwaniem Krzyża Chrystusa na pamiątkę uschnięcia ręki żołdakowi napoleońskiemu, który w Kantabrii chciał zerwać drogocenny Krucyfiks, ale dzięki cudowi zabytki sakralne w północnej Hiszpanii ocalały. Podobne wydarzenie miało miejsce w Ostrej Bramie, gdzie został roztrzaskany o ścianę bolszewik i później bolszewicy unikali wszelkich miejsc uświeconych. Spotkałem tutaj znajomego rowerzystę ucinającego sobie odpoczynek, który dotarł na miejsce inną drogą. Do Cades było stąd tylko 2km, które pokonałem niezauważalnie. Sama miejscowość jest rozrzucona na dużym obszarze. Zwraca tutaj uwagę ayuntamiento, jako najbardziej okazały budynek, natomiast Kościół znajduje się na wzgórzu. Boisko piłkarskie jest ogrodzone takimi samymi żerdziami jak pastwisko i widać tu, że poza krowami i owcami nikt inny po nim nie biega, a bramki służą do ocierania się bydłu. Widocznie piłka nożna nie w każdym miejscu Hiszpanii traktowana jest jak religia. Obok alberghe siedziały dwie miejscowe babcie, które kazały mi zadzwonić i po raz pierwszy w Hiszpanii dogadałem się przez telefon. Przyjechał nieduży sprytny gość i zaczął proponować wiele rzeczy. Wskazałem mu na moje zaopatrzenie, ale śniadanie, mineralną i aquarius musiałem zamówić. Dałem nabrać się na aquarius, bo spodziewałem się 1,5 litra, a tu za małą puszkę zapłaciłem 1,5€. Po pół godzinie dotarł do alberghe typowy Hiszpan z charakterystyczna bródką, a niebawem po nim małżeństwo w średnim wieku. Wtedy ze sprytnym gościem zjawiła się pewna dziewczyna i wszyscy gdzieś zniknęli zostawiając mnie samego w schronisku.
Alberghe w Cades
W Cades poza górską rzeką nie ma nic ciekawego, dlatego wcześnie położyłem się spać. Tuż przed północą ze snu wyrwało mnie czyjeś zmaganie z drzwiami wejściowymi. Po otwarciu drzwi wyłoniła się z nich młoda dziewczyna i oznajmiła, że przyszła się wykąpać oraz miała pretensje, dlaczego u niej nie śpię. Skąd mogłem wiedzieć, że obowiązkiem pielgrzyma w górach Kantabrii jest spanie u miejscowej dziewczyny. Zostawiła przybory i pobiegła po ręcznik, po czym jednym ruchem zdarła z siebie ubranie i niby grecka bogini albo słowiańska rusałka wskoczyła pod prysznic. Musiałem odwrócić głowę, ponieważ za słabo znam hiszpański, aby przystąpić do spowiedzi, a nazajutrz miałem być w Sanktuarium Krzyża Świętego, jednego z czterech najważniejszych miejsc na Ziemi dla katolika. Po takim wydarzeniu już zasnąć nie mogłem, a tu o 2.00 otworzyły się drzwi schroniska i weszli dwaj mężczyźni, którzy nie świecąc światła położyli się spać. Byłem przekonany, ze to bezdomni, którzy wiedzieli gdzie chowany jest klucz.
Współczesna wiejska sztuka
25 kwietnia   Cades-San Sebastian de Garabandal-Lafuente
Rankiem okazało się, że dwaj nieznajomi to robotnicy w delegacji, którzy skorzystali z taniego noclegu i skoro świt odjechali samochodem terenowym. Zgodnie z zamówieniem sprytny gość o 7.30 poprosił mnie na śniadanie do sąsiedniego budynku, gdzie w stylowym starym wnętrzu spałaszowałem typowe desayuno. Tego dnia postanowiłem, że zaryzykuję i odwiedzę Garabandal, miejsce, które nie dawało mi spokoju od kilku lat. W San Sebastian de Garabandal przed ponad 50-ciu laty miały miejsce dziwne zjawiska, które mają na świecie licznych zwolenników, jak i przeciwników, którzy uważają je za objawienia szatańskie. Do tej górskiej wioski na końcu świata przybywało miliony pielgrzymów jak i zwykłych gapiów, aby podziwiać nadprzyrodzone moce miejscowych czterech dziewczynek. Do Garabandal miałem do przejścia 18km, ale stamtąd do kolejnego alberghe aż 23km. Podążałem szosą nr183 wzdłuż strumienia. Przez pierwsze dwie godziny cały czas padała mżawka, a na drodze leżały kamienie, które odpadły od skał. 
Zabytkowy dom w Cosio
W ten sposób dotarłem do Puentenansa, gdzie dokonałem zakupów, w tym parasolki. Cukiernia oprócz wypieków oferowała także kawę, co niezwłocznie wykorzystałem. Na moje nieszczęście rozszalał się deszcz. Pomyliłem drogi i przez to straciłem ponad 20minut. Po drodze przechodziłem przez Cosio, w którym było wiele ciekawych budowli z herbami rodowymi. Lejący deszcz uniemożliwił podziwianie zabytkowej architektury. Dalej droga wiodła ostro pod górę. W pewnym momencie chciałem poprawić bagaż i odłożyłem parasolkę, a tu zawiał ostry wiatr i ją połamał. Wydane 9€ służyło mi tylko przez godzinę. Na moje szczęście niebawem przejeżdżała miejscowa kobieta. Podwiozła mnie oczywiście pod restaurację, a ja grzecznie odmówiłem sugerując, że najpierw modlitwa. Padający deszcz zniechęcił mnie do rozglądania się po wiosce i od razu udałem się na miejsce objawień. Szedłem ścieżką, wokół której rozciągało się świeże pogorzelisko, a wszechobecna mgła pogłębiała wewnętrzny niepokój. Po drodze minąłem młodego księdza z osobą świecką, aż doszedłem do ogrodzenia z napisem „Miejsce kultu religijnego”. Tutaj kończyły się stacje Drogi Krzyżowej i z mgły niczym z jakiejś starej legendy wyłonił się słynny piniowy(sosnowy) las. Jest tu siedem sosen i resztki pnia po ósmej sośnie.



Miejsce objawień w San Sebastian de Garabandal
W tym miejscu cztery jedenasto i dwunastoletnie dziewczynki: Conchita, Jacinta, Maria Cruz i Maria Mazon miały widzenia Matki Bożej z Góry Carmel i św. Michała Archanioła. Głównym przesłaniem orędzia trwającego pięć lat było to, że jeśli ludzkość nie zmieni swego postępowania, to spadnie na nią wielka kara. Przeciwnicy tych objawień uważają, że jest to zapowiedź zniszczenia Fatimy, chociaż wielu ludzi uważa, że Fatima wypełnia się na naszych oczach i komunizm opanował Kraje Zachodu, a nawet cały Glob. Lasek ten spowity mgłą budził we mnie lęk, ale zarazem i spokój ducha. Chciałem na pamiątkę znaleźć szyszkę, a tu jak na złość pomimo deszczu żadna nie chciała spaść. Modliłem się w zupełnej ciszy, żadnego ćwierkania ptaków. Atmosfera przypominająca wymarłe lasy Nowej Zelandii. Sosny dziwnie powykręcane, tak jakby nie pochodziły z tego świata. Do wioski zszedłem inną ścieżką, czyli tą, którą powinienem wejść. Po drodze w miejscu pierwszego widzenia stoi kaplica, przy której mogłem schronić się przed deszczem i zjeść kanapkę. Obok Kościoła było stoisko z pamiątkami religijnymi, ale przeszedłem nie zatrzymując się. Kościół był otwarty, a w nim prawie całkowita ciemność. Na szczęście oświetlony był ołtarz, bo inaczej poruszałbym się po omacku.
Kościół w Garabandal
Przede mną było do przejścia 23km w strugach deszczu, dlatego ostro ruszyłem z kopyta. Do Cosio miałem 7km z górki, później 2km wypłaszczenia i znowu wspinaczka, i zejścia na przemian. W Puentanansa wstąpiłem do baru, aby napić się gorącej kawy i usłyszałem smutną wiadomość, że nic nie kursuje w kierunku Lafuente. Po trzech kwadransach dalszego marszu zatrzymałem się na przystanku autobusowym, który akurat przytrafił się. Obok przechodził miejscowy góral w gumo filcach, baranim kożuszku i towarzyszył mu pasterski pies. Czekał na mnie później przed serpentyną i wskazał skrót na przełaj, z czego skorzystałem pomimo ostrego podejścia w rzęsistym deszczu. Trasa ta jest rzadko uczęszczana, żadnych samochodów osobowych. Tu przydarzył się prawdziwy cud, bo z tyłu nadjeżdżał jakiś pojazd i sam się zatrzymał. Był to autobus szkolny, a kierowca wziął mnie, pomimo, że zapaskudziłem miejsce gdzie usiadłem, ponieważ lała się ze mnie deszczówka. Zajeżdżaliśmy do kilku wiosek górskich i z autobusu wysiadało po jednym dziecku. W pewnym momencie dogoniliśmy biegnącego znajomego psa pasterskiego, a po kolejnych 5 minutach jazdy czekał na niego znajomy góral, który musiał posiadać chyba zdolność bilokacji, bo nie mógł przecież szybciej iść od jadącego autobusu, a ponadto, w jakim niby celu pokonywałby w deszczu długie dystanse. Ostatnia z autobusu wysiadła pani opiekun, a kierowca dobry człowiek dowiózł mnie do samego Lafuente i zawrócił do domu. Do alberghe musiałem krążyć pomiędzy kamiennymi domami, gdzie na progu czekał na mnie wolontariusz Polak, ale niestety zapomniałem jego imienia.
Górska wioska
Mieszka on tu, a przedtem w Potes od 10-ciu lat i uczy w szkole języka angielskiego. Nie ogląda telewizji, nie posiada internetu i nie ma samochodu osobowego, czyli prowadzi życie mnicha w bajkowym krajobrazie. Wyświadczył mi przysługę i zorientował się, o której godzinie jest msza w Santo Toribo de Liebana oraz podał godziny odjazdu autobusu z Potes. Śniadanie zamówiłem na 7.30 i razem zjedliśmy obiad. Otrzymał on ostrzeżenie od służb, że następnego dnia w górach będzie padał śnieg. Przed zapadnięciem zmroku do schroniska przybyło dwóch pielgrzymów rowerzystów bardzo uczynnych i grzecznych ludzi. W nocy dobiegały mnie jakieś kopania czy uderzenia pięścią w worek treningowy, tak jakby z piwnicy, ale pewności nie mam.
26 kwietnia   Lafuente-Cicera-Liebana-Potes
Ze względu na deszcz miałem twardy sen, ale i tak obudziłem się przed godziną 7.00. Ubrałem się i poszedłem na górę na śniadanie, a hiszpańscy rowerzyści smacznie spali. Były przygotowane płatki z orzechami oraz mleko sojowe, a na deser po bananie i jabłku. Wszystko było elegancko ułożone. Przy wyjściu pozdrowiłem śpiących Hiszpanów z wzajemnością. Po sąsiedzku wcześnie rano ktoś już pracował budując dom. Udałem się do Kościoła z IXw. pod wezwaniem Santa Juliana, by podziwiać tą wspaniało wczesno romańską budowlę w miejscowości liczącej zaledwie 80 mieszkańców. Wikipedia odmładza ten zabytek o 300 lat, a ja muszę zachować bezstronność i nie rozstrzygam, czy racja jest po stronie mieszkańców Lafuente, czy po stronie internetu.
Romański (przedromański) Kościół w Lafuente
Padająca mżawka uniemożliwiła pełen zachwyt, ponieważ nie mogłem zdjąć peleryny, a robienie zdjęć nastręczało trudności. Pytając o drogę spotkanego mieszkańca wyruszyłem na trasę. Betonową ścieżką wspiąłem się do szosy A-282 przy wzmagającym się deszczu. Po przejściu kilometra tą drogą, strzałki skierowały mnie na ścieżkę. Idąc pod peleryną pociłem się i zmęczony dotarłem do wioski Cires. Bar w godzinach rannych był nieczynny i miejscowość wyglądała na wymarłą. Spotkałem tylko jedną żywą duszę, która wskazała mi kierunek marszu po górskiej ścieżce. Chmury wisiały nisko przysłaniając wierzchołki gór, a lejący z nich deszcz powodował smutek u pasących się zwierząt. Szedłem po kamieniach i grząskim gruncie, a w pewnym momencie mój prawy but zapadł się w błocie i od tej pory miałem poczucie dyskomfortu. Musiałem uważać na każdy stawiany krok, bo skały były śliskie i mogłem stoczyć się w przepaść, a później paść łupem sępa iberyjskiego lub skundlonego wilka, czy nawet niedźwiedzia, które przecież nie gardzą padliną.
Górska pielgrzymia ścieżka
Zgodnie z zapowiedziami na wyższych wysokościach zaczął padać śnieg, najpierw mokry, a czym wyżej to już same białe płaty. Zacząłem bać się, bo teraz z uślizgiem nie było problemu i zostałem zmuszony do trzymania się ciernistych krzewów. Widoczność zmalała praktycznie do zera, a śnieg przykrył znaki, że nie było wiadomo gdzie jest ścieżka. W pewnym momencie, gdy byłem pewny, że znalazłem się na przełęczy, to strzałka skierowała mnie na błędną drogę. Dreszczyk emocji podnosiły we mnie leżące tu kości, być może po tych co próbowali przede mną tędy pokonać góry. W normalnych warunkach widziałbym już wspaniałą dolinę ze słynnym Kościołem w Liebana, a tak musiałem błąkać się w zawiei śnieżnej. Ścieżka była trudna, a gdy ją pokonałem to hala była cała w bieli i nie mogłem dojrzeć żadnego znaku, zero widoczności. Słup z wskazówkami obracał się w każdym kierunku niczym wiatrak. Postanowiłem iść w dół skręcając na prawo.
Bajkowa Dolina Liebana
Po godzinie bezsensownego marszu spotkałem stado koni i się z nimi ścigałem. Minąłem dwie posesje opuszczone jeszcze za generała Franco. Droga prowadziła do nikąd i musiałem zawrócić. Miałem na tyle sił, że bez trudu wspiąłem się na przełęcz. Poszedłem w przeciwna stronę mając nadzieje, ze dojdę do cywilizacji. Droga ta sprawiała wrażenie, ze jeździły po niej pojazdy. Z niższej wysokości ujrzałem odległą wioskę, licząc, że tam uzyskam pomoc. W pewnym momencie zza zakrętu wyłonili się dwaj piechurzy z plecakami i oznajmili mi, ze idą z Cires. Byłem załamany, bo w tej wiosce przebywałem pięć godzin wcześniej i szedłem z niej wąską ścieżką, a nie szeroką żwirówką.  Zawróciłem z nimi z powrotem, chociaż brakowało mi sił, bo skończyły się wszelkie zapasy. Co parę minut sięgałem po śnieg i go jadłem, bo inaczej bym ustał. Oni również na przełęczy nie zauważyli znaków i gdybym ich nie zawrócił, to również by doszli do stada koni.  Musieliśmy iść ścieżką, którą pokonywałem ponad dwie godziny temu, ale tym razem w przeciwnym kierunku.

Na przełęczy w drodze do Santo Toribio de Liebana
W ten sposób doszliśmy do miejsca z błędną strzałką, ale teraz widoczność się poprawiła i było widać Liebanę i Cabanies.  Widząc cel wstąpiły we mnie nowe siły i zostawiłem ich z tyłu, pomimo, że wcześniej to ja nie nadążałem za nimi. Przy najlepiej zachowanym kościele romańskim w Hiszpanii była Pani przewodnik, która zapytała, czy chcę pieczątkę. Przystałem na to i tak bez biletu znalazłem się wewnątrz tej świątyni. Seniora powiedziała mi, że po szlaku mam do Potes 15km, a szosą tylko 8km.
Najlepiej zachowany Kościół romański w Hiszpanii
Nie miałem już sił, aby od nowa się wspinać, dlatego zaryzykowałem iść drogą nr 621. Szosa wzdłuż Rio Deva była wąska na tyle, że miejscami nie mogły minąć się dwa samochody. Przez 4km jest tu kanion z wiszącymi pionowo skałami, które miejscami zachodzą nad drogę na tyle, że wyższe samochody mogą zerwać dach. Dużo ryzykowałem i przy każdym samochodzie z naprzeciwka przylegałem do skały. Na moje szczęście nie było żadnego patrolu policji, który by mnie zwinął. Po wyjściu z wąwozu przy jakimś zakładzie był bufet i miła Pani podawała do spróbowania jakieś trunki. Zapytałem ile kosztuje 50-ka, a po usłyszeniu 14,50€ od razu ugasiłem swoje pragnienie. Była to fabryka orujo wykwintnego trunku, jednego z symboli Hiszpanii. Dalej przechodziłem przez Tama, gdzie mieści się Centrum Turystyki Picos de Europa, ale przed sezonem było tu pusto. W Potes informacja turystyczna znajduje się naprzeciwko Kościoła i dwie urzędujące tu Panie zainkasowały zaledwie 5€ i wręczyły mi klucz do alberghe.
Widok z Potes na Picos de Europa
Pomimo tłumaczenia drogi za nic nie mogłem tam trafić, ale spotkałem znajomych rowerzystów, którzy zauważyli mnie i zaprowadzili na nocleg. Potes to przepiękne miasteczko górskie z widokiem na najwyższe szczyty Gór Kantabryjskich.  Są tu urocze wąskie uliczki oraz liczne bary i restauracje. Oprócz mnie w pokoju nocowali obaj rowerzyści i starszy ksiądz z Lourdes we Francji. Resztę schroniska zajmowała wycieczka szkolna robiąca niezłe zamieszanie, chociaż ta młodzież zachowywała się stosunkowa grzecznie.
27 kwietnia   Potes-Santo Toribio de Liebana-Unguera-Llanes
Obudziłem się przed wschodem słońca i ruszyłem do łazienki. Na korytarzu kręcił się już ksiądz z Lourdes, który czekał na autobus do Santander o 7.00. Położyłem się z powrotem spać i obudziłem się znowu o 8.38. Jeden z Hiszpanów również się przebudził. Korytarz całkowicie był zastawiony przez bagaże młodzieży. Ubierałem się powoli, ponieważ msza święta w Santo Toribo de Liebana była dopiero o 12.00, a do przejścia miałem tylko 3km. Hiszpanie byli bardzo pozytywnie nastawieni do mnie i do otaczającej ich rzeczywistości, biła od nich jakaś emanacja dobra. W Oficina de Turismo drzwi były zamknięte, ale podbiegła smukła dziewczyna i po wielu trudnościach otworzyła drzwi od wewnątrz. Oddałem jej klucz i podziękowałem za gościnę, bo nie ma chyba drugiego takiego miejsca w Europie, aby w sercu gór nocleg kosztował 5€.
Picos de Europa-najwyższe pasmo Gór Kantabryjskich
Droga do Santo Toribo cały czas prowadziła pod górę. Szedłem świeżo zrobioną na Rok Święty ścieżką dla pieszych. Początkowo padała mżawka, która przemieniła się w śnieg. Po prawo rozciągały się wspaniałe widoki na Picos de Europa najwyższe pasmo Gór Kantabryjskich. Na mijanym kempingu stało wiele samochodów, choć miejsca na namioty i campery były puste. Przed Sanktuarium prowadzone były prace związane z instalacją wielkiej sceny i namiotów, widocznie szykowano się do święta. W Oficynie de Turismo Pani przybiła pieczątkę i wypisała dokument potwierdzający odbycie pielgrzymki, do którego zaproponowała solidne opakowanie. Za wszystko zapłaciłem 2€. Zaraz po wyjściu pozdrowili mnie jacyś Hiszpanie, których widocznie spotkałem gdzieś po drodze. Wyszło słońce i zrobiła się wspaniała pogoda dając radość życia. Przed kaplicą Krzyża Świętego odmówiłem różaniec za bliskich.
Kaplica spoczynku Krzyża Świętego
Pątnicy czy też turyści wchodzili do miejsca uświęconego z rękami w kieszeni, nie przyklękali i nie zwracali uwagi na świętość miejsca. Przybyła też wielka grupa niemówiących. Zakonnik, który wcześniej poklepał mnie po ramieniu odprawił krótkie nabożeństwo oraz przyniósł do pocałowania relikwie Krzyża Świętego. Niektórzy z uczestników czynili na relikwii znak krzyża. Drugi zakonnik rozdawał obrazki z tekstem modlitwy. Po wyjściu z Sanktuarium spotkałem wszystkich Hiszpanów wędrujących do Santo Toribio, z którymi zetknąłem się na trasie. Zrobiliśmy wspólne zdjęcie i panowała miła atmosfera.
Pielgrzymi przed Sanktuarium Krzyża Św.
Czekając na Mszę Świętą suszyłem buty i ubrania, ponieważ zza chmur wyszło słońce. Kościół całkowicie był wypełniony, ponieważ zajechały autobusy z dziećmi. Zaskoczyło mnie, że podczas Przeistoczenia ludzie stali, jedynie poznane wcześniej małżeństwo gorąco się modliło. Po mszy pożegnałem się z poznanymi wcześniej Hiszpanami i ruszyłem do Potes. Obaj sympatyczni rowerzyści planowali dojechać tego dnia do Aguilar del Campoo na południe od Gór Kantabryjskich i tak nasze drogi się rozeszły. W Potes zakupiłem pocztówki, które wypisałem w miejscowym barze popijając wino. Czekałem na autobus do Unguera i wtedy znowu naszli mnie dwaj piesi dziwacy, z którymi znajomość okazała się dość uciążliwa. Wsiadłem z innymi pasażerami do busa i jechaliśmy cały czas wśród skał i urwisk. Droga była bardzo trudna, ale niezwykle widowiskowa. Po minięciu skał czekał na nas autobus, którego kierowca wydał bilety. Wysiadłem w centrum miasta i ruszyłem na trasę, gdzie okazało się, że gdybym wcześniej wysiadł, to bym zyskał jakieś 2-3km, ale nie mogłem tego przewidzieć. W pewnym momencie przy plaży ze wspaniałym widokiem na ocean znajdowała się ławka, na którą przysiadłem na dłuższy czas.

Dosiadł się do mnie autochton w podeszłym wieku i wspominał czasy, kiedy pływał po tym akwenie. Planowałem nocleg w Pendueles, ale natrafiłem na alberghe, które było zamknięte. Zadzwoniłem pod numer, który był na drzwiach i głos starszego mężczyzny oznajmił 12€. Miałem ochotę iść dalej, dlatego zrezygnowałem. Okazało się, że było to ostatnie schronisko przed Llanes, czyli około 20km do przejścia przy zachodzącym słońcu. Porzuciłem szlak i wszedłem na drogę, po której często jeździły samochody. Wspomagałem się latarką, gdy nadjeżdżało coś z naprzeciwka. Ucieszył mnie napis, Llanes 6km, ale po pół godzinie marszu napis się powtórzył. Po dalszych 30min wszedłem do niewielkiego miasteczka sprawiającego wrażenie wymarłego, a po jego opuszczeniu był napis 5km, co dało mi nieco ulgi. Dalej szedłem raźno i po kolejnej pół godzinie widzę napis Llanes 6km, myślałem, ze to jakiś horror. W końcu przy całkowitych ciemnościach dotarłem do Llanes. W normalnych warunkach przejście 6km trwało by godzinę, a tu zajęło ponad dwie i pół godziny. Służby odpowiedzialne za znaki drogowe pracują chyba po pijaku.
Zabytkowa łódź k/Unguera
Spotkani młodzi ludzie naprowadzili mnie na alberghe. Starszy mężczyzna z bródką i w kolczykach oświadczył, że turystów jest ful i grzecznie wytłumaczył drogę do kolejnego schroniska. Szedłem w ciemnościach przy pustych ulicach, gdzie musiałem się zgubić. Na szczęście spotkałem starsze małżeństwo i starszy pan zaprowadził mnie pod wskazany adres. Portier bardzo się zdziwił, ponieważ hostal o tej porze jest już zamknięty, ale zainkasował 15€ i zaprowadził do pokoju. Kwatera była w starym stylu z drewnianą podłogą i oknami. W pokoju był zlew, a łazienka na korytarzu.
28 kwietnia   Llanes-Pinares
Wstałem tak, aby wstrzelić się w śniadanie, które było w cenie noclegu. Po zejściu spożywał już desayuno młody Anglik i dwie mocno wychudzone Niemki. Oprócz kawy, mleka, tostów, trzech dżemów i masła, do wyboru był także sok pomarańczowy. Alberghe to mieści się tuż przy starówce, która jest w większości zniszczona poprzez barbarzyństwo wojsk francuskich, którzy w XIX wieku kilka razy napadali na to miasto w imię postępu, a wbrew woli mieszkańców. Zastałem tu prace rekonstrukcyjne, ale przy niewielkich środkach efekt jest mizerny.  Ze zgliszcz ocalała jedynie XII-wieczna kaplica Św. Anny oraz kilka eklektycznych kamienic. Odbudowano fragment murów, co świadczy, że Llanes było kiedyś fortecą morską, na których umieszczono starą armatę pamiętającą jeszcze czasy Franciszka Ksawerego. W centrum miasteczka jest niewielka zatoczka, która pełni rolę przystani dla jachtów, a nad nią przebiega żelazny mostek, z którego i można podziwiać pojazdy morskie. Obszedłem centrum dokonując po drodze obfitych zakupów.
Przystań dla jachtów w Llanes
Po opuszczeniu Llanes ścieżka zaprowadziła mnie nad morską przepaść, gdzie spożyłem część zakupionych zapasów. Podążając dalej, droga raz oddalała, a raz przybliżała się do oceanu, nad którym pasły się krowy, prawdopodobnie morskie, bo u nas na wydmach nie ma krów. Na lewo rozciągały się góry, wydawałoby się na wyciągnięcie ręki, ale zapewne oddzielało mnie od nich kilka kilometrów. Teren mało ciekawy bez żadnych zabytków, a co ważniejsze nie spotkałem na szlaku żadnego caminowicza. Jedyny zabytek po drodze to Monasterio de San Salvador de Celorio z XI wieku, które było otoczone murem, a wszystkie drzwi były zamknięte pomimo mojego kołatania. Z pewnej odległości na ścieżce ujrzałem delikwenta uzależnionego od komórki, bo cały czas do niej gadał, a gdy podszedłem bliżej usłyszałem mowę polską i jedyne słowa, które zapamiętałem to „4tys. km”, ale nie znam ich kontekstu. Pozdrowiłem go po polsku, ale bez zwrotnej reakcji, dlatego poszedłem dalej.
Eklektyczny budynek w Llanes
Nie wyglądał na pielgrzyma, bo nie miał bagażu i był w zwykłych wiatrówkach, które również wykluczają dłuższe marsze. Występują tu pływy morskie, ponieważ w wąskiej zatoczce na piasku stało wiele łodzi przymocowanych do cum. Z obiektów sakralnych spotkanych tego dnia zwraca uwagę samotny Kościół wcinający się w plażę oraz kaplice czy Ermita świadczące o dawnej świetności tej krainy. Ze świeckich obiektów zwraca uwagę dawny młyn wodny i kamienny wodopój dla koni lub krów. Miałem również przyjemność przechodzić wiaduktem nad torami kolejki atlantyckiej, która przecinała szlak camino wiele razy. Zaczęły również pojawiać się zawieszone w powietrzu na palach drewniane spichlerze typowe dla krajobrazu Galicji, które chronią plony przed gryzoniami. W przydrożnym barze cała dekoracja poświęcona była klubowi Racing Gijon, widocznie młoda właścicielka była fanem tego klubu.
Bar dla fanów Sportingu Gijon
Moje buty Asolo po trzech latach zaczęły tracić oddychalność i musiałem co jakiś czas je zdejmować z nóg. Siedziałem raz przy tej czynności obok niewielkiego Ermity i nadszedł wtedy wysoki Niemiec z trzydniowym zarostem i zapytał o key, po czym poszedł dalej. W następnych dniach spotkałem go jeszcze trzy razy i jedyne usłyszane od niego słowa za każdym razem to właśnie o key. Bliżej poznałem go podczas noclegu w Pola de Siero i jest to Helmut Ocipka lub Oczipka, inżynier technologii mebli biurowych, który obecnie mieszka w Baden-Baden i projektuje meble dla uzdrowiska. Pracował w firmie Steffen AG, ale gdy zakład przeniesiono w lasy do centralnej Polski, to Polnische Winschaft śnił mu się po nocach i wolał zostać w domu.
Ścieżka nad Oceanem
Jego dziadkowie w Generalnej Guberni elektryfikowali wsie i miasteczka, budowali betonowe drogi, wprowadzili sztuczną inseminacje bydła i sztuczne wylęgarnie kurcząt. Wydobywali kraj z mroków średniowiecza w XX wiek, a zamiast wdzięczności spotykały ich tylko bandyckie napady. Po utracie pracy początkowo był konserwatorem kolejki gondolowej, ale nie mógł przezwyciężyć lęku wysokości i powrócił do swojego zawodu. Przechodząc przez Nueva miałem w planach skręcić na Cavadonge, ale było zbyt późno, a do przejścia dzień marszu bez perspektyw noclegu. Po dotarciu do Pinares źle zinterpretowałem napis i skierowałem się do niewłaściwego obejścia na nocleg. Po pięciu minutach czekania i ujadania psów wyszła sroga malowana blondynka i skierowała mnie na właściwe ścieżki. Dojście do schroniska prowadziło przez pastwisko. Ku mojemu zdziwieniu pan zainkasował jedynie 6€ i jeszcze zaprosił na tortillę. Na warunki Asturii to darmowy nocleg, a na dodatek z okien rozpościerał się jeszcze wspaniały widok na Atlantyk. Oprócz hospitalero przebywał tu starszy jegomość w gipsie i kobieta w średnim wieku ciągle paląca papierosy.
Byczek Fernando
W trakcie odpoczynku po godzinie ktoś wszedł. Była to szczupła Francuska po paraliżu lub upośledzeniu od urodzenia, która mówiła z trudem, a mówiła dużo. Była bardzo pozytywnie nastawiona do życia niczym dziecko. Starszy pan w gipsie okazał się pielgrzymem z Leon, który uległ wypadkowi i w alberghe dochodził do siebie. Nocował z nim hospitalero i kobieta trudniąca się gotowaniem i pewnie opierunkiem. Schronisko to mieści się w starym domu przy Kościele i cmentarzu, być może to dawna plebania. Potężne stare drzwi pamiętają być może czasy wojen karlistowskich, bo dawne kule by się ich nie imały. Posiada całkowicie nowy sanitariat i kuchnię. Bliskość oceanu podnosi jego walory.
29 kwietnia   Pinares-Ribadesella-Colunga-Serdio
W alberghe w ciągu nocy było słychać szum fal oceanicznych, dlatego miałem dobry sen. Obsługa schroniska wstała wcześnie rano, ale ja z Francuską spaliśmy do 8.30. Przy wyjściu starszy jegomość w gipsie poprosił nas na kawę i poczęstował ciasteczkami. Ucięliśmy miłą rozmowę na temat szlaków camino i pielgrzymowania. Francuska rozgościła się na dobre, dlatego nie czekałem na nią, tylko wyszedłem. Przy Kościele odmówiłem Godzinki i ruszyłem w kierunku Ribadeseya. Zaraz na początku wędrówki natrafiłem na fantastycznie pomalowane pojemniki na śmiecie oraz przydrożne kamienie, natomiast na beczce były wymalowane flaki państw, z których pochodzili pielgrzymi zmierzający do Composteli.
Śmietnisko za Nueva
Nieco dalej przechodziłem obok miejsca historycznego sięgającego IX wieku, które związane jest z camino, bo wtedy pobudowano tu most, chociaż dzisiaj po rzece nie ma śladu. Droga do Ribadeseya wiła się wokół kolejki atlantyckiej. Zaszedłem na stację kolejowa, aby spisać rozkład jazdy w kontekście odwiedzin Cavadongi, ważnego sanktuarium hiszpańskiego. Spotkałem tu dwie zgrabne dziewczyny z plecakami, które na pewno nie były Hiszpankami. W Oficynie de Turismo pani sprezentowała mi porządną mapę Asturii, po czym udałem się do baru. Popijając wino wykonałem kilka telefonów do Polski, co nie u wszystkich wzbudzało radość.
Ribadesella
Zajrzałem na bazar rybny, podziwiając różnorodność okazów, ale ze względów praktycznych nic tu nie zakupiłem. Przechodząc mostem przez Rio Sella w przezroczystych wodach mogłem podziwiać naprawdę duże okazy ryb. Ribadesella jest to sympatyczne miasto, chociaż nie posiada typowej starówki z rynkiem. W południe zaczęło robić się duszno i zbierało się na burzę. Zaczęły oblewać mnie poty, dlatego wstąpiłem do pierwszego spotkanego sklepu, aby zakupić napoje i pomarańcze. Następnie ujrzałem rozległą plażę i oczywiście zdjąłem buty w celu zmoczenia nóg w toni oceanicznej. Sądziłem, że w ten sposób skrócę drogę, a tu przez czarne skały nie prowadziła żadna ścieżka, natomiast pastwiska były prywatne i ogrodzone. W ten sposób nadrobiłem 2km, ale co przeżyłem to moje. Maszerując dalej spotkałem dziewięcioosobową grupę pielgrzymów, w tym Murzynkę, którzy poruszali się powoli. Na ich przykładzie można stwierdzić, że chodzenie w grupie to męki. Zaraz po nich spotkałem dwie mocno wychudzone Niemki, z którymi spałem w Llanes. Zacząłem bać się, że w La Isla zabraknie miejsc noclegowych, dlatego przyspieszyłem. Szczęśliwie dotarłem do alberghe tuż przy plaży i młody chłopak zaśpiewał 20€, aż zaniemówiłem, bo spodziewałem się trzy razy mniej. Schronisko przy plaży musiało podnieść ceny, aby przepłoszyć cwaniaków, ale u mnie pomimo zmęczenia naszła ochota do dalszego marszu. W miejscowości tej znajduje się Kościół z X wieku, ale mnie udało się odszukać jedynie Kościół XIX-wieczny, a musiałem sie spieszyć, bo następne alberghe miałem za 20km.
Nowy Kościół w Ribadesella
Z wrażenia zostawiłem bagaż podręczny i ruszyłem mocno z buta. Nadciągały czarne chmury i zanosiło się na burzę, dlatego ogarnęły mnie czarne myśli. Zagadnąłem jeszcze starsze małżeństwo o możliwość noclegu, którzy upewnili mnie, że w Segrayo schronisko kosztuje 4€, a La Isla to kurort i wszystko musi mieć swoją cenę. Po drodze przechodziłem przez Colungę, największe miasteczko w tym rejonie, ale bez zabytków. W miejscowym barze wypiłem kawę jak każe zwyczaj, ale ceny tu  wysokie jak wzdłuż całego wybrzeża Asturii. Zacząłem oddalać się od Atlantyku i przechodziłem głębokimi wąwozami, które oplatała roślinność niczym z tropików, z przewagą eukaliptusów. Prawie u kresu drogi przy romańskim Kościele w Priesca był nocleg za, 12€, ale grzecznie odmówiłem. Do Sebrayo dotarłem około 20.20 mając w nogach przynajmniej 40km. Energiczna Pani za bezcen udzieliła mi schronienia i przekazała trochę makaronu, oleju i octu. Zagadnąłem ją o poranną mszę w Villaviciosa, to poszła do praktykującej katoliczki po informację. Na elektrycznej kuchence ugotowałem makaron, który polałem oliwą z oliwek oraz octem winnym i to zaspokoiło moje naturalne potrzeby, po czym spokojnie zasnąłem sam w wielkim alberghe.
Niewielka zatoka w czasie odpływu
30 kwietnia   Serdio-Villaviciosa-Monasterio de Valdedios
W nocy śniły mi się różne dziwne rzeczy, a że byłem sam to nie mogłem spać. Z letargu wyrwał mnie budzik o 7.15(w Polsce 5.30). Bardzo powoli ubierałem się i pakowałem, ale ciągle o czymś zapominałem. Zatrzasnąłem drzwi i ruszyłem, aby dotrzeć przed 10.00 do Villaviciosa na Mszę Świętą. Niebo było całkowicie zachmurzone i spadały pojedyncze krople deszczu. Nie było w ten niedzielny poranek żadnego ruchu samochodów. Krowy spokojnie drzemały na pastwiskach, a jedynie dwa osły niemrawo się poruszały. Nagle wzmógł się wiatr i zaczęło ostrzej padać. Zarzucenie peleryny na plecak w takich warunkach było niemożliwe. Po drodze spotkałem jedynie starszego piechura podążającego w kierunku Villaviciosa. Podejście do miasteczka było trochę okrężne i po stromej drodze. Nie znałem nazwy ani adresu Kościoła, dlatego o mszę zapytałem młodego chłopaka chroniącego się przed deszczem w miejskiej bramie. Przy pomocy smartfona starał się mi pomóc, ale był zupełnie niezorientowany w temacie, widocznie był zagubiony i niepraktykujący. Dopiero starszy Pan w kapeluszu zaprowadził mnie na miejsce. Przed mszą byłem przemoczony i zmarznięty, dlatego w barze naprzeciwko wypiłem gorącą kawę z mlekiem. Kościół Santa Maria de la Oliva jest znakomicie zachowanym rodzynkiem sztuki romańskiej z XII wieku.
 Kościół Santa Maria de la Oliva z XIIw.
Zarówno portal jak i jego wnętrze wydają się niezmienione od 800-set lat. Ksiądz bardzo starannie przeprowadził nabożeństwo niczym w Polsce, co jest rzadkością w zagubionej duchowo Hiszpanii. Czytania prowadziły miejscowe pobożne kobiety. We mszy uczestniczyło kilkudziesięciu wiernych, a szczególnie wyróżniał się drugi pielgrzym, który intensywnie się modlił, większość nabożeństwa klęczał i odmawiał brewiarz. W czasie udzielania komunii podszedł do kapłana omijając kobietę szafarza eucharystii i przyjął najświętszy sakrament na klęcząco. Byłem pewien, że to Polak, młody ksiądz po seminarium w drodze do Composteli. Po kościele, gdy zaświeciło słońce porozmawialiśmy ok. 5minut, ale nie przedstawił się, jedynie co się dowiedziałem to, że dwa dni po mnie był w Garabandal, a teraz szedł na nocleg do Gijon. Twarz wydała mi się znajoma z mediów, ale pewności nie mam, że to był najsłynniejszy młody zakonnik w Polsce.
Stary spichlerz chroniący zbiory przed gryzoniami
W Oficynie de Turismo Pani wręczyła mi mapę miasta i upewniła, że w Valdedios jest alberghe. Zaszedłem do niedużego sklepiku i zakupiłem na drogę pomarańcze, dwie kiełbaski z surowego mięsa, makaron, sos pomidorowy, dwie bułki i vino Tinto, którego do tej pory nie kupowałem. Droga początkowo prowadziła przez park, w którym błąkał się mały piesek oraz dwie samotne kobiety z psami na smyczy. Później przechodziłem przez liczne mostki na wijącej się rzeczce, następnie maszerowałem przez pola i wioski. Po drodze w pewnej odległości mijałem trzy Kościoły. Zaszedłem jedynie do świętego Antoniego, który stał pół kilometra od ścieżki camino. Wtedy zaczęło znowu padać, ale w zaciszu Kościoła bez trudu zarzuciłem pelerynę. Krajobraz był typowo wiejski z pojedynczymi obejściami i z wypielęgnowanymi ogródkami, a na poboczu hasały krowy. Mieszkańcy byli gdzieś pochowani, bo minąłem jedynie 4-ro osobową rodzinę na spacerze i młodą bawiącą się w klasy dziewczynkę o grubym głosie. Monastyr Cysterek w Valdedios pochodzi z XIII wieku,  posiada Kościół wizygocki z IX wieku nieźle zachowany, jeden z 20-tu, które przetrwały w Asturii.
Preromański Kościółek San Salvador w Valdedios
Miła siostra zaprowadziła mnie na pokoje, gdzie po pół godzinie dołączył Wietnamczyk z Chicago. Poczęstowałem pielgrzyma makaronem z sosem pomidorowym, a on odwdzięczył się chemiczną chińską zupką. Przyjaźń międzynarodową utrwaliłem czerwonym winem deserowym. Wino rozwiązało język i okazało się, że Amerykanin biegle mówił po hiszpańsku. Nazywał się Phan-Ngoc-Long i zajmował się liczeniem pieniędzy, a ponieważ wyglądał na uczciwego człowieka, który przystępował do komunii, to nie mógł być bankowcem, być może służył mafii. Mówił coś o jakichś amigos w Medellin, a jego dawny patron Pablo Escobar był największym filantropem w historii, bo budował szkoły, szpitale, boiska, nawet całe osiedla ludzkie oraz Kościoły.
Klasztor Cysterek w Valdedios
Cieszył się w swoim regionie 80% poparciem, gdy startował na senatora. Na taki wynik wyborczy nie może liczyć żaden skorumpowany polityk. Dawał utrzymanie dziesiątkom tysięcy rodzin, co prawda jego towar zabijał, ale czy handel bronią w pakiecie z liberalną demokracją nie jest bardziej śmiercionośny. Wesołe ziółka dzisiaj wyglądają niewinnie wobec specyfików produkowanych w laboratoriach. Wściekłym psom, którzy go zdradzali osobiście wyrywał języki. Międzynarodowe organizacje pomocowe przejadają 3/4 środków pomocowych. Ojciec Wietnamczyka służył w stopniu kapitana w armii Południa i oddał życie za Ojczyznę. Na skutek zdrady Amerykanów, gdy wojska Północy zajęły kraj musiał wraz z matką i siostrą ewakuować się do Ameryki. Jego stryj zakonnik franciszkański przepadł bez wieści i również nie wiadomo jaki los spotkał stryja wykładowcy uniwersytetu w Sajgonie. Po tak traumatycznych przeżyciach miał żal do Amerykanów, szczególnie do dzieci kwiatów, których histeria wymusiła na rządzie USA takie, a nie inne decyzję polityczne. Dzięki wrodzonej pracowitość zdobył solidne wykształcenie ekonomiczne. Gdy nadarzyła się okazja postanowił zemścić się na tych, którzy doprowadzili do upadku jego Ojczyznę. Przyjął propozycję Escobara i pilnował jego interesów ekonomicznych w Krainie Wielkich Jezior.
Zabytkowy wodopój
Spotykałem go przez trzy następne dni do samego Oviedo i był to bardzo rzadki okaz prawdziwego pielgrzyma. Za 2€ zwiedziłem klasztor, ale bez wejścia do wizygockiego Kościoła. W pobliżu klasztoru znajduje się kilka zabudowań i restauran, który utrzymuje się z turystów. Jego właściciel starszy Pan cały czas grał w karty z trzema dziadkami, którym gra sprawiała wiele przyjemności, bo żywo reagowali na kolejne zagrania. Zachodziłem tu kilka razy wypijając trzy kawy i kilka lampek wina, a nawet za 4€ sporządzono mi sałatkę śródziemnomorską. Z całą pewnością jest to najtańszy lokal w całej Asturii, a miejsce jest cudowne, bo centrum kotliny otoczonej wzgórzami i można tu dostać się jedynie po serpentynach.
1 maja   Monasterio de Valdedios-Pola de Siero
Dom w stylu asturyjskim
Pierwszy wstał skośnooki Amerykanin i udał się do kuchni w celu przyrządzenia swojej „chińskiej zupki”. Ja poczekałem na budzik i po zbudzeniu szykowałem się bez pośpiechu. Wyszedłem 10min. przed mszą, ale nie mogłem znaleźć kaplicy w obszernych obejściach Monasterio. Na szczęście przechodziło troje świeckich ludzi, za którymi się udałem. Okazało się, że siostry prowadzą również elegancki hotel, a goście udawali się na swoje pokoje. Z problemu wybawiła mnie pomysłowość Wietnamczyka, którego znajomość hiszpańskiego okazała się tu przydatna. We mszy uczestniczyło 14 Cysterek i 6 osób spoza zakonu. Ksiądz był niewysoki, ale za to grubawy i wygłosił nawet kazanie. W czasie Komunii Świętej maczał Ciało Chrystusa we Krwi i w ten sposób podawał do ust. Po opuszczeniu Klasztoru musiałem godzinę czasu wspinać się pod górę, bo Monasterio położone jest na dnie kotliny. Gdy osiągałem już wzniesienie to słuchałem jakiegoś głębokiego głosu. Był to dziarski dziadek, który o poranku na łonie natury wyśpiewywał asturyjskie pieśni. Jego glos roznosił się po górach i dolinach na wiele kilometrów. Podziwiał w swoich pieśniach piękno asturyjskiej ziemi i nostalgię za chwalebną przeszłością, która 1300 lat temu ocaliła Europę.
Dziarski dziadek śpiewający asturyjskie pieśni
Na desayuno zatrzymałem się w pierwszym napotkanym barze, gdzie skonsumowałem duży kawał tortilli za 1,20€. Więcej kosztowała mnie woda mineralna, której przebitka w stosunku do sklepu wynosiła 3 lub 4 razy. Po drodze zaszedłem również do otwartego sklepu, w którym kupiłem najtańszy aquarius w całej wyprawie, bo za 1,30€. W czasie pakowania zakupów przed sklepem zajechał barman spod Klasztoru. Miły pan zamienił ze mną kilka słów, a bił od niego spokój i radość oraz budził zaufanie. Skręciłem w bok do romańskiego Kościoła Narzana. Tu spotkałem wykończonego wspinaczką rowerzystę i spytałem jak dojść do camino. Ledwo łapiąc powietrze rozrysował na drodze trasę. W momencie dołączenia do szlaku dogoniłem wesołą Niemkę Steffi, z którą przyjemnie się szło, pomimo barier językowych. Pochodziła ze środkowych Niemiec z miasta na literę „G”, którego nazwy nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Podpierała się jednym kijkiem i spytałem ją czy to na niedźwiedzie i psy.
Zamalowana okiennica
Odpowiedziała, że bolą ją kolana, bo jest kierownikiem lokalu i musi wynosić pijanych klientów, szczególnie awanturują się osobniki wywodzące się z kręgów cywilizacji turańskiej i asyryjsko-osmańskiej, natomiast byłych mieszkańców Czarnej Afryki charakteryzuje wesołość, a ludzi z Maghrebu słaba głowa. Zeszło nam trochę czasu z wyjaśnieniem znaczenia słowa „ayudarles- pomóc”. Razem zaszliśmy do alberghe w Pola de Siero. Po drodze był romański most, a ja chciałem z wysepki zrobić efektowne zdjęcie. Po skoczeniu zapadłem się po kolana w mule i Steffi krzyczała ayudarle, ayudarle. Następnie przechodziliśmy obok samotnego Ermity otoczonego wspaniałą zielenią. Hospitalero świetnie mówił po niemiecku i pewnie był Niemcem, bo Helmut Ocipka wyjaśniał mu zawiłości techniczne kolejek górskich. Nocowało nas pięcioro, bo dołączył jeszcze Wietnamczyk z Chicago i młody Holender lub Francuz. Na mieście spotkałem 9 pielgrzymów z sympatyczną Afrykanką na czele, których poznałem dwa dni wcześniej. Wsiedli oni do autobusu do Oviedo rezygnując z etapu przez zurbanizowany obszar.
2 maja   Pola de Siero-Cavadonga--Cangas de Onis-Arriondas-Oviedo
W nocy w ogóle nie mogłem spać. Rano pierwsi podnieśli się Niemcy. Ja uczyniłem to zaraz za nimi. Wietnamczyk też już nie spał, a Francuz smacznie chrapał. Poszukałem baru, aby skonsumować śniadanie i udałem się na dworzec autobusowy. Było tu wiele młodzieży czekającej na podróż do szkół Oviedo. Podróż do Cavadongi kosztowała 7€. Po drodze łapał mnie sen, a cała podróż trwała dobre 1,5 godziny. To historyczne miejsce położone jest w wysokiej dolinie górskiej.
Sanktuarium Cavadonga-w 722r powstrzymano tu Arabów 
Szczególne wrażenie robi jaskinia, przed którą jest przepaść. W tym miejscu 1300 lat temu gromadzili się wojownicy, aby powstrzymać nawałę islamu i tutaj jest grób ich wodza Pelayo. Msza w Sanktuarium była o godz. 12.00 i uczestniczyło w niej sporo osób, w tym kilkadziesiąt skośnookich Japonek. Cavadonga to miejsce bardzo ruchliwe, gdyż ciągle dojeżdżają autobusy i kręci się multum ludzi. Są to przeważnie bezbożni turyści, którzy nie szanują uświęconego miejsca. Poza Japonkami jedynie kobiety o rysach indiańskich skupiały się na modlitwie. Sam budynek kościelny jest dosyć młody i zaprojektowany w stylu neogotyckim. Po nabożeństwie nie chciałem czekać na autobus i z entuzjazmem ruszyłem do Cangas de Onis.

Miejsce spoczynku wizygockiego wodza Pelayo
Przejście 9km, chociaż z górki zajęło grubo ponad godzinę czasu. Miasto jest rozciągnięte wzdłuż drogi Avenide Cavadonga, a mało miałem czasu na jego podziwianie, szczególnie słynnego rzymskiego mostu. Wisi na nim krzyż z literami Alfa i Omega, a całość jest symbolem Asturii. Asturia lewicowa prowincja Hiszpanii ma w swoim godle nagi krzyż, a prowincje niby katolickie posiadają w godle jakieś bohomazy. Szybko ruszyłem w kierunku Arriondas, aby zdążyć na słynną kolejkę atlantycką. W czasie szybkiego marszu szybko się spociłem i na koszulce pojawiły się białe solne plamy. Spóźniłem się, ale za 5min. podjechał autobus do Oviedo. Dworzec autobusowy w tym dużym mieście znajduje się na samym krańcu. Poszedłem za innymi podróżnymi, ponieważ liczyłem, że kierują się do centrum. Idąc za kilkuosobową grupą usłyszałem polskie głosy. Byli to studenci, którzy przyjechali na wymianę. Dziewczyny chciały porozmawiać, ale zazdrosny student przewodnik skarcił je niczym zły pies. Przed katedrą spytałem pewnego pana o informację turystyczną.
Cangas de Onis - rzymski most mający 2000 lat
Ten skierował mnie do energicznego starszego jegomościa, a on marszobiegiem zmusił mnie do szybkiego chodu. Oficina de Turismo była zamknięta od 10 minut, ale ruszyliśmy do alberghe. Człowiek ów był bardzo dumny, że mi pomógł, a jednocześnie  porządnie się rozgrzał, natomiast ja chyba nigdy w życiu tak szybko nie pokonałem około 2km. Schronisko obsługiwał młody chłopak. Było to pierwsze Refugio typowo katolickie, na jakie natrafiłem w Hiszpanii. W pokoju był krzyż i obraz Matki Bożej, a osobne pomieszczenie przeznaczone było na Kaplicę. Na korytarzu spotkałem po raz trzeci skośnookiego Amerykanina, a w kuchni uciąłem pogawędkę ze starszym Hiszpanem. Podzielał mój pogląd, że Ronaldo i Messi to typowe wydmuszki, chociaż niepozbawione pewnych zalet.
Katedra w Oviedo
Powspominaliśmy wybitnych piłkarzy z minionych epok. Wyszedłem na kawę do pierwszego baru tuż za rogiem. Obsługiwała go barmanka niezwykłej urody, od której nie mogłem oderwać oczu. Stanowiła połączeniem mulatki z metyską i była jakby kwintesencją urody latynoskiej. Po powrocie do pokoju zastałem drugi plecak. Gdy już spałem ktoś głośno wszedł do pokoju, ale cicho się zachowywał. W żaden sposób nie mógł znaleźć gniazdka elektrycznego.
3 maja   Oviedo-Mieres-Pola de Lena
W nocy znowu budziły mnie koszmary z Polski. Jegomość wstał jeszcze, gdy było ciemno, na pewno przed godziną szóstą. Tak się śpieszył, że zostawił ładowarkę. Obudził mnie budzik o 7.30, ale przysnąłem na 20 minut. Na korytarzu spotkałem amerykańskiego Wietnamczyka, który wcale się nie śpieszył. Razem ze mną opuścił alberghe młody Hiszpan liczący grubo ponad 2m wzrostu, który był chudy jak palec, ale chodził powoli. Skierowałem się ku katedrze, aby zdążyć na mszę o godz. 9.15. Nabożeństwo odbyło się w bocznej kaplicy i prowadziło ją 5 księży, a na organach również grał ksiądz. Osób świeckich było zaledwie kilka i cała msza była śpiewana. Język hiszpański bardzo pasuje do śpiewu kościelnego. Amerykanin zjawił się w czasie mszy, a jako człowiek niezłomnych zasad już nie przystąpił do Komunii Świętej. Miał skwaszoną minę, a mnie było przykro, że go nie powiadomiłem, ale skąd mogłem wiedzieć, że spotkam pierwszego pielgrzyma regularnie uczęszczającego na nabożeństwa. Słynnej chusty nie zobaczyłem, bo na widok publiczny ukazywana jest dwa razy w roku. Ta relikwia, którą otarto twarz Chrystusa po zdjęciu z Krzyża i przykryto nią głowę w grobie od 1250 lat przechowywana jest Asturii.
Iglesia de San Tirso z przełomu VIII i IX wieku
Z katedry postanowiłem udać się do Kościoła San Julian de los Prados. W pewnym momencie przy drodze studiując mapę zatrzymał się samochód i starszy Pan zapytał się, w czym może pomóc. Takie zachowania świadczą o wysokiej kulturze tutejszych mieszkańców. Ta świątynia poświęcona dwom egipskim męczennikom była wybudowana na początku IX wieku. Pomimo, że była zamknięta to mogłem tu w spokoju obcować z zamierzchłą historią. Od zabytkowego Kościoła udałem się do jeszcze słynniejszych świątyń przedromańskich. Bardzo pomógł mi w tym pewien człowiek, który zaprowadził mnie na takie miejsce w Oviedo skąd te Kościoły było widać jako małe punkty. Znając azymut mogłem bez stresu podążać przed siebie. Droga cały czas wiodła pod górę i zajęła około 1,5 godz. Przy świątyniach było kilkoro turystów i pani przewodniczka. Pierwsza budowla
San Miguel wyglądała na klejoną z kilku oryginalnych części. Z taką praktyką spotkałem się już 6 lat wcześniej, gdy w jednym z barów nad sztucznym zbiornikiem Embalse de Ricobayo podpity ale życzliwy gość tłumaczył mi, jak ze sterty gruzów powstawał zabytek wizygocki San Pedro de la Nava. Natomiast słynne Santa Maria de Naranco robi wrażenie autentycznej budowli. Jest to jeden z głównych symboli Asturii, a stojące tu krużganki nie uległy zmianie od 1200 lat. Występujący tu na kolumnach motyw sznurowy spotykany jest jedynie w Asturii. Z drogi jest też widać figurę Chrystusa, która stoi na szczycie góry górującej nad Oviedo. Jest to trzecia figura jaką widziałem w Hiszpanii, po Palencji i San Sebastian.
Santa Maria de Naranco - wizygocka wizytówka Asturii
Schodząc do miasta mijałem dwie szkoły mające w nazwie słowo „katolickie” i były przy nich nieduże Kościoły. Widocznie Oviedo jest wyspą katolicyzmu, bo już w czasie wojny domowej tutejszy garnizon wojskowy wierny Tradycji skutecznie bronił się przed hordami komunistów i rozwścieczonych anarchistów. W Estacion de Autobuses poczekałem na połączenie do Mieres. Tutaj groźna pani w Oficynie de Turismo poinformowała mnie, że do alberghe mam 12km. Po chwili zastanowienia udałem się na tutejszy dworzec autobusowy i za 1,5€ dojechałem do Pola de Lena. Pani w schronisku była zaskoczona, że nie podążam Camino Primitivo, tylko włóczę się po Asturii. Z trudem, ale jakoś wytłumaczyłem, że zmierzam na samolot w kierunku Madrytu. Pola de Lena jest miasteczkiem dużo mniejszym od Mieres, gdzie widziałem śniade nieeuropejskie twarze, a tu spokój i wokół wysokie góry. Dzień był upalny, dlatego nie biegałem po okolicy, tylko zakupiłem vino tinto i robiłem notatki z podróży. Na nocleg dobyło jeszcze dwóch wycieńczonych wspinaczkami cyklistów, którzy padli na łóżka, a po trzech godzinach wstali i zniknęli.
4 maja   Pola de Lena-Leon
Rowerzyści wrócili do pokoju nad ranem, a po dwóch godzinach ja wstałem i szykowałem się do wyjścia. Przez nieuwagę rozlałem resztę wina i po cichu musiałem sprzątnąć. Zszedłem w dół ku drodze przelotowej na przystanek autobusowy. Miejscowi poinformowali mnie, że stąd do Leon nic nie kursuje i aby tam dotrzeć muszę wrócić do Oviedo. Spytałem się, czy kursują stąd autobusy do dzikiej doliny Valle de Teverga, gdzie oprócz niedźwiedzi można spotkać tysiącletnie Kościoły. Po drodze mógłbym zobaczyć dwie najwspanialsze wioski Gór Kantabryjskich – Barzana i Berniego. Rośnie tu najokazalszy dąb Asturii o średnicy 13m i wysokości 140m., co brzmi niewiarygodnie.
Siedziba banku wg projektu Gaudiego
Pod tym dębem dawni rycerze ładowali energię do skutecznej walki z Arabami. Połączenia w tamtym kierunku są tylko w wakacje, a na własnych nogach ponad dzień marszu. Powrót do Oviedo wykluczyłem, dlatego wspiąłem się z powrotem ulicami w górę, aby dotrzeć do Estacion de Tren. Za kwadrans miałem pociąg regionales lub largo recorrido. Kasa nie prowadziła sprzedaży biletu na ten pociąg, dlatego zawiadowca zaprowadził mnie na peron i wsadził do przedziału podróżujących do Leon. Starszy wąsaty konduktor przechodził obok mnie trzy razy i próbowałem u niego zakupić bilet. Dał mi do zrozumienia, żebym mu nie zawracał głowy, bo miał problem techniczny w pociągu i zafrasowany próbował naprawić usterkę. Za oknem migały obrazy wysokogórskie, w tym ośnieżone szczyty i stada pasących się owiec, W ten sposób w skrócie pokonałem trasę Camino de San Salvador. Wywołało to u mnie nostalgię, aby w przyszłości zaplanować tędy kolejną pielgrzymkę. Dzięki opiece Opatrzności zaoszczędziłem około 15€. W Leon od dworca do centrum miasta towarzyszył mi hiszpański turysta z plecakiem. Rozmowa dotyczyła oczywiście tras camino i alberghe w tym mieście. Wstąpiłem do informacji turystycznej i nasze drogi się rozeszły. Pani przekazała mi mapę, na którą naniosła szlak wyjścia z Leon oraz cztery alberghe do wyboru, a na moją prośbę dworzec autobusowy. Spacerowałem po urokliwych wąskich uliczkach tego miasta oglądając zabytki i szyby wystawowe z pamiątkami.
Uliczny rzemieślnik w Leon
Najważniejsze obiekty to gotycka katedra słynna z witraży, wspaniała romańska bazylika św. Izydora, fragment murów rzymskich oraz pałac projektu Gaudiego, obecnie siedziba banku i liczne place. Moją uwagę przyciągały winiarnie, gdzie aż trzy razy wstępowałem na lampkę wina, aby z drugiej strony szyby móc oglądać ulicę i licznych spacerowiczów. W jednym z barów wisiała ogromna szynka iberyjska, której nie mogłem się oprzeć. Barman wielkim nożem ciął plastry suszonego mięsa i kładł na ogromną kanapkę.
Jamon serrano - szynka iberyjska w pełnej krasie
Bocadillo el hamon pałaszowałem powoli, a po każdym kęsie wstępowały we mnie nowe siły. Tradycyjna szynka iberyjska to kwintesencja dawnej Hiszpanii, która bardziej niż wino pozwala wczuć się w ich narodową tożsamość. Na nocleg wybrałem alberghe mieszczące się w konwencie franciszkańskim, który okazał się wyposażony w nowoczesne gadżety, a mianowicie karty magnetyczne. Po wejściu do pokoju przywitała mnie radosna Finka Signe z Turku. Była pełna życia i na pewno nie groziła jej anoreksja. Dwie Finki, które spotkałem siedem lat temu w Galicji miały groźne miny i zaciśnięte wargi, a Signe była całkowitym ich zaprzeczeniem. Dziewczyna po studiach chciała na camino kogoś zapoznać, albo znając koczowniczy charakter Finów upolować męża.
Romański Kościół Św. Izydora
Ze mną nie bardzo mogła pogadać, a tym bardziej zapolować, ale przy pomocy Google mogliśmy porozmawiać w miłej atmosferze. Dołączyli do nas bardzo młodzi Niemcy, którzy raczej nie byli parą, bo dziewczyna wybrała łóżko obok mojego. Wyglądali na młodzież przed maturą, którzy zwiedzają świat. Po krótkim odpoczynku udałem się na dworzec po kupno biletu do Madrytu. Najtańszy autobus odjeżdżał o 7.45 rano, a co ciekawe na ten sam kurs były trzy ceny biletów. Najdroższy był dojazd do samego lotniska Barajas, a najtaniej na przedmieścia. Nie bez znaczenia na cenę miały wpływ wolne luki bagażowe, które najszybciej zapełniały się dla podróżnych w kierunku lotniska. Na mszę udałem się do mojego ulubionego romańskiego Kościoła Św. Izydora, bo w jego starych murach można najlepiej przeżyć spotkanie z Bogiem. Na mszy dla pielgrzymów przyszło około 20 osób z różnych krajów i wszyscy byli młodsi ode mnie. Wieczorem wspiąłem się na rzymskie mury, po czym wypiłem lampkę wina i udałem się na spoczynek.


Katedra w Leon
5 i 6 maja. Powrót.   Leon-Madryt-Warszawa
Po powrocie z wojaży Finka często wychodziła do łazienki. Wcale nie spała, dlatego nawet nie przykryła się pościelą i wyglądała jak młoda biała niedźwiedzica, która poluje na swoją ofiarę W autobusie przypadło mi miejsce na górnym pokładzie przy samej przedniej szybie,która stanowiła całą ścianę. Obok mnie siedziała młoda Hiszpanka, która zaraz po wyjeździe z Leon poprosiła o zasłonięcie szyby. Nie mogłem jej odmówić i już do samego Madrytu wszystkie wspaniałe krajobrazy przepadły. Słońce padało na moje nogi, które zaczęły się pocić powodując pewien dyskomfort. Razem z dziewczyną wysiedliśmy na pierwszym dworcu w Madrycie.

Place w Leon
Na nią czekał chłopak, a na mnie pociąg kolejki metra. Wysiadłem na stacji Republika Argentina, by zwiedzić okolicę. Wokół była jedynie współczesna zabudowa i nie było, na czym oka zawiesić. Przechodziły przelotne deszcze i chroniąc się przed zmoknięciem wchodziłem do różnych miejsc użyteczności publicznej. W swojsko wyglądającym barze zamówiłem kawę, lampkę wina i kanapkę, ale ceny tu wyższe niż na prowincji. Przez dalsze popołudnie i wieczór musiałem już obejść się smakiem. Obszedłem stadion Realu słynne Santiago de Bernabeu, ale do środka nie wszedłem, bo pan zawołał 15€. Co ciekawe w herbie klubu widnieje tu krzyż, którego brakuje w telewizyjnych reklamach. Opad deszczu zapędził mnie również do sklepu rowerowego, gdzie niektóre wyczynowe bicykle były w cenie samochodów. Nie znając języka wstąpiłem do antykwariatu książkowego, a tu za niewielkie pieniądze nabyłem ładnie wydany przewodnik po zabytkach Aragonii, która stanie się zapewne celem następnej przygody. Na ulicy mijałem dwóch panów w średnim wieku rozmawiających po polsku i pomimo mojego pozdrowienia nawet się nie zatrzymali, widocznie jest to normalka dla wielkich miast. Niesprzyjająca aura zmusiła mnie do wcześniejszego udania się na lotnisko. Czas tu się dłużył, a siedzenie bezczynne na ławce stawało się męczące. Snułem się bezsensu wzdłuż kawiarni i restauracji, bo na korzystanie z ich dobra nie było mnie stać.
Gdy odleciały ostatnie samoloty, to i te przybytki były stopniowo zamykane. W terminalu 2 rozpoczął się czas sprzątania, a nawet remontu. Młot udarowy zrywał kawałek posadzki, a jego hałas był uciążliwy. W pewnym momencie przemógł mnie sen i znacznie się oddaliłem, po czym zasnąłem na śpiworze. Ze snu po 30-40 minutach obudziło mnie trzech uzbrojonych ludzi, bo miejsce to było zakazane na sen. Pośpiesznie spakowałem śpiwór i znowu snułem się po długich korytarzach terminalu. Do samego rana już nie zasnąłem, chociaż ustała praca młota. Przy porannej odprawie lotniskowej nic nie mogłem załapać i zrezygnowana pani przydzieliła mi miejsce najbliżej pilotów. W strefie oczekiwania na odlot było mnóstwo czynnych sklepików, ale kosmiczne ceny skutecznie mnie odstraszały. Obok mnie w samolocie usiadła młoda para Polaków. Przy spotkaniu oznajmiłem, że tak blisko kierowcy jeszcze nie siedziałem, a miałem na myśli pilota. Chłopak mocno się zbulwersował, ale później załapał, o co chodzi i nawet rozmawialiśmy zabijając czas. Lądowanie w Warszawie odbyło się bez żadnych turbulencji.