poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Camino del Sureste 2018


Camino del Sureste 2018
14-15 kwietnia Warszawa – Madryt - Toledo
Długo oczekiwany wyjazd doszedł do skutku, pomimo licznych perypetii, które o mało co wykluczyłyby camino. Samochód zostawiłem w połowie drogi do Warszawy, skąd kursowały busy. Była niestety sobota i liczba busów była ograniczona, dlatego długo wystałem się na przystanku niepokojąc pod presją czasu. Na Dworcu Zachodnim zastałem bardzo długą kolejkę, a pociągi do Modlina kursowały co godzinę. W kolejce stał żołnierz z ogromnym plecakiem, trzy razy większym od niego. Wyposażenie legionisty rzymskiego w porównaniu z nim to błahostka, a przecież podbili pół ówczesnego świata. Ciągle zerkałem na zegar i zauważył to młody Ukrainiec, który przepuścił mnie. Na peron wpadłem razem z pociągiem.
Katedra w Toledo
Przed dworcem PKP w Modlinie zgromadził się tłum ludzi, a podjechał jeden autobus i ścisk był niesamowity. Przy odprawie potężny facet nakazał opróżnienie kieszeni plecaka i zaczął się mądrzyć, bo pasty i płyny nie były w jednym woreczku. O dziwo w Ryanair znalazłem się tuż po 20-tej bez żadnego opóźnienia. O północy wylądowałem w Madrycie i udałem się do terminalu, aby przeczekać noc. Usadowiłem się obok dwóch Arabek z ogromnymi walizkami, zza których zupełnie nie było ich widać. Z błogiego wypoczynku wyrwał mnie nagły rwetes, a były to hordy pasażerów przybyłe na pierwszy odloty samolotów. Metro z lotniska zaczęło kursować od 5-tej nad ranem, ale ze względu na przesuniecie równoleżnikowe Madrytu był środek nocy. Zaskoczyła mnie cena biletu, bo zapłaciłem aż 7,50€.
Alkazar w Toledo
Co ciekawe życie nocne kwitło i spotkałem wielu przechodniów. Otwarty był nawet jeden z Kościołów, po którym nieśpiesznie spacerował pewien zakonnik. W niektórych częściach ulic nie do zniesienia był odór moczu, zjawisko typowe dla europejskich metropolii. Z podobnym zjawiskiem spotkałem się na starówce w Vitorii. Powoli niektóre europejskie miasta zamieniają się w kloakę, historia cofa je kilkaset lat wstecz. Paszport pielgrzyma mogłem uzyskać dopiero od godziny 11-tej i powoli szedłem w kierunku Kościoła Santiago i pałacu królewskiego. Drugi raz wsiadłem do metra i bilet kosztował również sporo, bo 4,50€.
Typowa ulica Toledo
Ulice były tu puste, poza jednym strudzonym mieszkańcem śpiącym pod arkadami. Była niedziela i chciałem uczestniczyć we mszy świętej, a pomógł mi w tym starszy Hiszpan, który zaprowadził mnie do świątyni na rozpoczynającą się mszę. Po nabożeństwie udałem się do Kościoła, w którym wydawany jest credencial i teraz mogłem szukać busa do Toledo. Niestety, ale skierowano mnie na niewłaściwy dworzec autobusowy, do którego dotarłem pieszo, ale okazało się, że muszę udać się do innej części miasta, Znów udałem się do metra i tu była miła niespodzianka, bo pani z obsługi wykorzystała mój stary bilet i na miejsce dotarłem za 1,80€. Na dworcu była samoobsługa, ale automat nie chciał przyjąć mi banknotu.
Uliczni artyści w Toledo
Pewna młoda Cyganka chciała mi nawet pomóc. Na szczęście wyręczył ją Hiszpan i za 7€ znalazłem się w słynnym Toledo. Od 14-tej Oficyna de Turismo była już zamknięta, a bez mapy poruszanie się po wąskich uliczkach było zwykłym błądzeniem. Tłumy turystów przewalały się z kąta w kąt budząc przerażenie mieszkańców, którzy mieli problem samochodami dotrzeć do swoich posesji. Chlubą tego miasta będącego kwintesencją Hiszpanii i jej stolicą duchową jest wspaniała  gotycka katedra. Na jej schodach młodzi ludzie miło spędzali czas. Alkazar robi wrażenie z daleka, bo z bliska to tylko zwykły pałac. Był on symbolem zwycięskiego oporu przeciwko komunizmowi, który przepoczwarzony opanował dzisiaj cały kraj.
Mury obronne Toledo
Oprócz hiszpańskiego słychać było rozmowy po niemiecku i angielsku, a i turystów o skośnych oczach, również wielu się przewijało. Niesamowite wrażenie zrobiło zejście nad brzeg Tagu. Zniknął tu cały zgiełk, a pojawiła się dzika przyroda. Na drugim brzegu na skałach zagnieździło się wielkie stado ptaków, zupełnie jak na wyspie pośrodku oceanu. Wzdłuż ścieżki dzika roślinność, a przechodniów jak na lekarstwo. Do miasta powróciłem przy zabytkowym moście Św. Marcina. Tutaj zarówno dzieci, młodzież jak i dorośli zjeżdżali na linie na przeciwległy brzeg. Była to duża atrakcja wymagająca pewnej odwagi pomimo zabezpieczeń.
Dzika przyroda nad brzegiem Tagu w Toledo
Nocleg znalazłem w hostalu przy Cuesta de los Pascuales 8 za 14,5€. Cena bardzo przyzwoita, bo w tańszym hostalu na terenie Hiszpanii nie nocowałem. Prowadzi ją sympatyczny niewielki człowiek bez trzech palców u ręki. Uliczka prawie bezludna, a do centrum 5min. marszu. Drzwi do jednego Z Kościołów były otwarte i w bocznej kaplicy kilka kobiet adorowało Najświętszy Sakrament, w tym wysoka Murzynka. Po uciążliwym fizycznie dniu zasnąłem bez problemu.
16 kwietnia  Toledo - Noves
W nocy obudziłem się, gdy do pokoju wrócił chłopak z Asturii o imieniu Jeronimo, bo ktoś o tak groźnym imieniu musi budzić respekt. Nie zareagowałem natomiast na powrót wysokiego i chudego Juana z Saragossy. Wybudziłem się o 5-tej nad ranem, ale po pół godzinie smacznie zasnąłem. Trwało to do 8.20, ale nie miałem ochoty wstawać, dopiero, gdy wstał chudy Aragończyk, to i ja wrzuciłem na siebie ubranie.. Jeronimo się naszymi czynnościami zupełnie nie przejmował i spał w najlepsze.
Camino
Zauważyłem brak medalika, którego nie było również w łazience. Zaniepokojony zszedłem na śniadanie wliczone w cenę noclegu, a tu dobry człowiek bez palców trzymał medalik w ręku. Śniadanie było skromne, ale wlało we mnie wiele optymizmu na cały dzień. Po wyjściu z noclegu było rzeczą oczywistą, że musiałem pobłądzić w plątaninie niezliczonych wąskich uliczek Toledo. Jedna Pani chciała mi pomóc, ale nie miała zielonego pojęcia w posługiwaniu się mapą, na której było bardzo trudno odszukać niewielkie uliczki. Na szczęście zauważyłem ruchome schody składające się z pięciu kondygnacji i zjechałem nimi do dolnej części miasta. Tutaj po konsultacji ze starszym Panem w kapeluszu okazało się, że obrałem właściwy azymut marszu.
Królicze nory na skarpach dróg
Mogłem tutaj podziwiać ocalały fragment wspaniałych murów Toledo. Po oddaleniu się od starówki w gąszczu bujnej roślinności odsłaniały się resztki budowli wzniesionych za panowania Rzymian. Nigdzie nie było żadnego znaku camino, a na dodatek nie miałem żadnych zapasów wody i owoców. Na szczęście spotkałem jedną Panią, która wskazała mi drogę do supermercado. Niebawem pokazały się znaki Camino de Santiago. Przez 30km musiałem iść wzdłuż tras szybkiego ruchu, a widoki byłyby ładne, gdyby nie sznury samochodów i plątanina różnych lokalnych dróg asfaltowych na horyzoncie. Do Huecas pierwszej miejscowości na trasie dotarłem po 6 godzinach nieustannego marszu. Wokół miejscowego Kościoła prowadzone były prace remontowe. Za Kościołem była kapliczka Najświętszej Marii Panny ładnie przybrana i paliły się na niej świece. Zaskoczył mnie ten widok, bo od 2013r. nie spotkałem nic podobnego.
Zadbana kapliczka NMP w Huecas
Wtedy to na terenie Andaluzji obserwowałem podobne zjawiska, natomiast wszędzie na północ od Madrytu poza nielicznymi wyjątkami, wiara była martwa. Do kapliczki dotarłem idealnie na godzinę 15.00 i mogłem odmówić Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Na obrzeżu Huecas znajdowało się źródło nieustannie czynne od czasów cesarza Wespazjana. Ostatnie dwie godziny marszu prowadziły drogą gruntową wśród starych drzew oliwnych, aż do samego Noves. Co dziwnego ogromny Kościół był otwarty i co godzinę biły jego dzwony. Koło Kościoła była grupa kobiet i dziewcząt, i jedna z nich zaprowadziła mnie do opiekuna alberghe.
Stare oliwne drzewa
Zapłaciłem 5€, a na dodatek moi poprzednicy zostawili wiele trwałej żywności, tak że nie musiałem iść do baru i upichciłem smaczną kolację. Schronisko to jest obszerne, ale wymaga remontu, bo się sypie. O 19.00 była msza święta, którą odprawiał ksiądz w średnim wieku, który nawet wygłosił kazanie. Wyglądał na energicznego człowieka, a i Kościół ten jest wyjątkowo zadbany. W bocznych kaplicach poświęconych Najświętszej Marii Pannie były bukiety świeżych kwiatów i palące się świece. Na zakończenie mszy ksiądz zwracał się do obrazu, a następnie figur Najświętszej Marii Panny i prowadził dodatkowe modlitwy.
Figura NMP w Kościele w Huecas
Z tego typu nabożeństwem spotkałem się po raz pierwszy w czasie pielgrzymek do Santiago de Compostela. Miałem problem z odnalezieniem alberghe, ale po pół godzinie zmagań wszystko zakończyło się szczęśliwie. Jedyny czynny sklep obsługiwany był przez Chińczyków i oczywiście nie było w nim cen na towarach.
17 kwietnia  Noves – Escalona
Tego dnia postanowiłem, że zejdę ze szlaku, aby zwiedzić Maquedę wydającym się dosyć atrakcyjnym miastem dla mnie ze względu na pałace. Najpierw musiałem dotrzeć do zamku San Silvestre, który znajduje się zaledwie kilka kilometrów od Noves. Z miasteczka wprowadziła szeroka żwirowa aleja wśród zielonych o tej porze pól. Równolegle do niej przebiegała druga droga, po której spacerowało wiele osób prawdopodobnie odprowadzających swoje dzieci do szkoły. W pewnym momencie znalazłem się otoczony z dwóch stron przez ogromne trzciny. Tak doszedłem do rzeki, którą przeszedłem boso, trzymając w ręku buty.
Prywatna droga
San Silvestre okazało się prywatną miejscowością dookoła ogrodzoną siatką. Nie mogłem podejść ani do Kościoła, ani do zamku. Z pewnej odległości podziwiałem świetność dawnej Hiszpanii. Na domiar złego droga w kierunku Maquedy również była prywatna i nie zaryzykowałem poruszać się w tamtym kierunku, bo w każdej chwili mogła napaść mnie zgraja psów czyhających na swe ofiary. Chcąc nie chcąc ruszyłem w kierunku Escalony. Szedłem teraz wśród ukwieconych pastwisk i trochę zaniedbanych winnic. W oddali bieliły się szczyty Sierra de Gredos i Sierra de Guadarrama. Napawany swojskim krajobrazem wszedłem do Quismondo. Nie było tu nic ciekawego, co mogło przykuć moje oko, ale gdy opuszczałem miasteczko, to zatrzymała mnie para leciwych staruszków trzymających w dłoniach motykę i grabki.
Siedziba władzy w Escalona
Powiedzieli, że wskażą mi drogę i tak wolnym krokiem uszliśmy kilkaset metrów, a dziadek opisywał  ustnie góry w kierunku których szedłem. Po przejściu nad autostradą szlak zawracał i staruszkom chodziło o to, abym nie poszedł prosto, bo widocznie wielu tak błądziło. Jeszcze długo z wiaduktu machali mi rękami i nie śpieszyli się do swoich zajęć, bo podeszły wiek rządzi się innymi prawami. Ich zachowanie i widok wzruszył mnie tak, że zapomniałem nawet uruchomić aparat cyfrowy. Na kilka kilometrów przed Escaloną jakiś Pan z rodziną zatrzymali samochód i proponowali podwiezienie, ale jako pielgrzym grzecznie odmówiłem, bo czułem się na siłach i postanowiłem iść dalej. Do miasta prowadził długi most, z którego podziwiałem słynne mury Escalony opisywane przez dawnych podróżników. Zachowała się ich pewna część i dosyć zniszczony zamek, ale robiący wrażenie dawnej swej potęgi.
Spotkani caminowicze z dalekich krajów
Do Oficyny de Turismo dotarłem o 14.05 i była już zamknięta. Mile zaskoczył mnie tutejszy rynek z licznymi podcieniami. Zasięgnąłem tu języka, ale pomimo długiego tłumaczenia nie mogłem trafić do schroniska. Musiałem zawrócić i uczynny barman narysował mi plan. Teraz dojście wydawało się proste, ale nic mylnego, bo we wskazanym miejscu był szkoła i posterunek policji i ani jednej żywej duszy. Dopiero po dłuższym dreptaniu w miejscu wyszła energiczna Pani ze ścierką i otworzyła pewne drzwi. Alberghe jest tu zadbane i mieści się przy szkole. Nie posiada kuchni, ale jest tu elektryczny czajnik. Przeprane ubrania powiesiłem na szkolnej bramie. Po krótkim odpoczynku ruszyłem na miasto i tu spotkałem cyklistę Adriana z Saragossy. Zaprowadziłem go na nocleg, a on po drodze opowiadał o urokach Camino Primitivo. O dziwo pojawił się kolejny pielgrzym Marius, a po wyglądzie byłem przekonany, że to Niemiec, a wieczorem przy lampce wina uznałem go za Hiszpana, natomiast po dwóch dniach okazał się Brazylijczykiem, który testuje trasy dla pielgrzymów z Brazylii.
Mury Escalony w zachodzącym słońcu
Po południu udałem się do otwartej właśnie biblioteki, gdzie uzyskałem sellos i wniosłem symboliczną opłatę. O godzinie 19.00 uczestniczyłem we mszy świętej w zabytkowym Kościele. Chciałem również zwiedzić wyglądający staro klasztor na obrzeżach miasta, ale był zamknięty. Być może był już opuszczony, ale tego nie wiem na pewno. Duże wrażenie na mnie zrobił zachód słońca, w którego promieniach mury Escalony przybierały niespotykane kolory. Wieczorem Marius zaproponował wino na kolację. Mówił bardzo wyraźnie po hiszpańsku, tak że rozumiałem większość słów, ale byłem przekonany, że to efekt siły wina.
18 kwietnia  Escalona – Cadalso de los Vidrios
Po wypiciu 0,3l miejscowego wina Escalona sen był dobry, nawet nie słyszałem żadnego chrapania. Przed godziną 7.00 odpaliły autobusy szkolne i było po śnie. Podniosłem się wraz z piechurem, sponsorem wina. Po 10min byłem gotowy do wymarszu. Pożegnałem się z towarzyszami podróży i ruszyłem przed siebie. Po opuszczeniu ostatnich zabudowań Escalony odmówiłem Godzinki o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Marii Panny. Modlitwą tą rozpoczynałem już kolejne dni wychodząc na trasę. Po dalszym półgodzinnym marszu wkroczyłem do Paredes de Escalona.
Częsty wizerunek nad drzwiami domostw
Drzwi do jedynego baru były otwarte, więc bez namysłu wszedłem tu, ale trwało jeszcze przygotowanie rozruchu. Zaraz za mną zaczęli schodzić się starsi mężczyźni. Za kawę z mlekiem i tostados z tomate i aceite zapłaciłem 2€. Za wielką podpiekaną kromkę nie było to wiele. Po wyjściu z tej wioski góry Sierra de Gredos były na wyciągnięcie ręki. Wszystko dookoła było ogrodzone na pastwiska. Dróżka wiła się cały czas do góry, a na wy płaszczeniach znajdowały się bajora wody, których nie można było ominąć ze względu na kamienne płoty lub siatkę leśną.
Pierwsze spojrzenie na Sierra de Gredos
W pewnym momencie szlak przecinał leśny strumień. Tuż obok był kamienny mostek, ale po jego przejściu ścieżkę zagradzała wzniesiona z ostrokrzewu barykada, której nie sposób było ominąć. Musiałem zdjąć buty, ale przechodzenie boso było ryzykowne ze względu na ostre kamienie lub inne miny. Rzeczkę pokonałem w sandałach, które później suszyłem uwieszone u plecaka. Ścieżka doprowadziła mnie do asfaltowej drogi i tu rozpoczynała się prowincja Madryt. Do Cadalso de los Vidrios szedłem starym zniszczonym asfaltem. Wokół rozpościerały się pastwiska, stare zaniedbane winnice oraz niewielkie domki i duże hacjendy. Do jednego z takich domków przyjechał czarnoskóra dziewczyna z dwojgiem swoich dzieci, którzy widocznie zakończyły już zajęcia szkolne.
Jeden z tzw rzymskich mostów
Tutaj również jeden Pan zatrzymał samochód i chciał mnie podwieźć, ale nie mogłem na to przystać, bo czułem się rześki. W Oficynie de Turismo młoda Pani oświadczyła, że jest tu darmowe alberghe, a słońce prażyło niemiłosiernie, co ułatwiło mi podjęcie decyzji i tak pielgrzymowanie zakończyło się o 12.00. Po długim błądzeniu odszukałem budynek  Policji Lokal, gdzie obudziłem śpiącego funkcjonariusza, który wręczył mi klucze. Centrum sportowe znajdowało się na samym krańcu miasteczka. Musiałem czekać do nocy, aż wszyscy korzystający z urządzeń sportowych opuszczą halę. Portier udostępnił mi pakamerę, abym miał gdzie zostawić plecak i spożyć jadło. W okresie sjesty miejscowość była wymarła i wszystko było pozamykane poza Kościołem i stacją CPN.
Tajemnicze runy na przydrożnym kamieniu
Chciałem zakupić filtr od słońca, ale ceny były duże i opakowania filtrów również, z którymi nie wpuszczono by mnie do samolotu. Siadła komórka, dlatego spóźniłem się na mszę, a tu Kościół zupełnie pusty, dopiero śpiew alleluja zaprowadził mnie do małej kaplicy. Ksiądz był w średnim wieku i wyglądał na energicznego człowieka. Ludzi była garstka, w tym jeden Pan. Wracając na nocleg zauważyłem, że ulica przelotowa przez miasto została całkowicie opanowana przez Arabów.
19 kwietnia  Cadalso de los Vidrios – Cobreros – San Bartolomeo de Pinares
Nocą od czasu do czasu słychać było jakieś zgrzyty, być może wiatr poruszał ogromny dach, a może wierciły się w gniazdach ptaki lub inne żyjątka żerowały nocą. Miałem zaplanowane przejście dwóch etapów, ponieważ chodzenie tylko 20km dziennie było dla mnie poniżające. Wstałem o 5.30 i ruszyłem na posterunek policji przekazać klucze, a był to prawie środek nocy.
Prehistoryczne rzeźby
Wcisnąłem dzwonek, ale nie było żadnego odzewu. Po kilku minutach z ciemności miasta wyłonił poznany wcześniej policjant z całkowicie rozczochraną czupryną. O dziwo nie był wcale zły, że zerwałem go z domowego łóżka i na twarzy miał uśmiech. Zawrócił mnie, gdy skręciłem na szlak camino i kazał mi iść szosą, a nie wycierać się po krzakach wśród ujadania miejscowych psów. Z rzadka przejeżdżał samochód w kierunku Madrytu, bo niektórzy widocznie śpieszyli się tam do pracy. Na każdy przejeżdżający samochód włączałem moją niewielką lampkę, bo strzeżonego Pan Bóg strzeże. W ciemnościach nocy mogłem podziwiać odległe wsie i miasteczka, których światła dochodziły ze zboczy gór. Pan policjant ostrzegł mnie, abym na mijanym rondzie obrał właściwy azymut. Dużą niespodzianką było przechodzenie obok czterech kamiennych figur z IVw pne, które swoim kształtem przypominały słonia lub niedźwiedzia.
Słup hańby na Cobreros
Nie mogłem im się dobrze przyjrzeć, bo był mrok i oddzielała mnie od nich żelazna brama. W blasku porannego słońca zszedłem z ruchliwej szosy na lokalne dróżki z dosyć kiepskim asfaltem, który zanikł, a pojawiły się nagie skały i żwir. Nie było tu żadnych oznakowani, ale miałem wgraną mapę tej części Hiszpanii do komórki i dzięki temu nie pobłądziłem. Po drodze mijałem małą wioskę z ładnym kamiennym krzyżem i Najświętszą Panienką nad drzwiami jednej z posesji. Na bezdrożach wielu mieszkańców ma tu działki z niewielkimi domkami, w sam raz na okres lata. Jeden z działkowiczów poinformował mnie, że będę stąpał po rzymskich mostach. Po drodze już w prowincji Avila przechodziłem przez trzy takie budowle, chociaż pod dwoma mostkami zanikły rzeki. Na mój gust to one z budowniczymi armii rzymskiej niewiele miały wspólnego, ale siła ludowego przekazu jest wielka. Przed Cobreros na litej skale wznosił się kamienny słup, żywo przypominający słup hańby, do którego przywiązywano przestępców lub wieszano na nim łotrów.
Kamienista górska ścieżka
Wspiąłem się na wzgórek, ale żadnej tablicy informacyjnej nie znalazłem. Cobreros to tętniące życiem miasteczko z dwoma marketami i barami. Spożyłem tu desayuno, a Pan barman udzielił mi rad ułatwiających pokonanie górskich przepaści, które były przede mną. Przed opuszczeniem tego sympatycznego miasteczka wstąpiłem do supermarketu i znalazłem tańszy i pewnie gorszy krem z filtrem przeciwsłonecznym. Dalej wspinałem się do góry kamienistą ścieżką, która wielokrotnie przecinała szosę wijącą się serpentynami. Dwukrotnie obserwowałem ciężki trening kolarza, który wspinał się na szczyt, a następnie zjeżdżał na złamanie karku. Na szczycie Przełęczy Arrebatapacas naszliśmy na siebie w cztery oczy, ale obaj byliśmy padnięci i zrobiliśmy niewielkie gesty ruchem prawej dłoni. Odtąd zaczęły zanikać krzewy i suchorośla, a pojawiły się otwarte górskie hale. Wypasały tu się stada krów, a gdzieniegdzie owiec, których chów jest zapewne mnie opłacalny. Było tu królestwo sępa iberyjskiego, ptaka wielkich rozmiarów, który przechadzał się wśród bydła domowego lub krążył nisko nad horyzontem szukając żeru.
Sępy nad Sierra de Gredos
Przypuszczam, że głównym zajęciem tutejszych sępów jest sępienia pożywienia, które gospodarze dostarczają tutejszym krowom. Spotkałem nawet lisa iberyjskiego z wielką głową wielkości 1/3 jego ciała, który niemrawo oddalił się ode mnie. Kości i szkielety zwierząt na szlaku potwierdzały, że życie na wysokościach to nie przelewki, pomimo poczucia wolności. Kwitnące górskie łąki z intensywnymi kolorami, bo przecież była wiosna i wspaniałe krajobrazy pozwoliły mi całkowicie zapomnieć o zmęczeniu. Na rozstajach górskich ścieżek krzyżowało się wiele szlaków, ale ich oznaczenia i nazwy niewiele mi mówiły. Musiałem opuścić pastwisko i dalej iść szosą, bo na drodze mojego marszu pojawiły się dwa żywe byczki szukające rozrywki. Przeczołgałem się pod metalową siatką i schodziłem serpentynami. Ruch samochodowy był tu symboliczny, ale za to mijałem grupy góralek szukających szczęścia na halach lub w zaułkach skalnych, bo gdzieś znikały. Do San Bartolomeo de Pinares wszedłem dobrze po południu i wstąpiłem do pierwszego spotkanego baru. Pani właścicielka naprowadziła mnie na schronisko. O dziwo zastałem tu cztery osoby, oprócz Mariusa było tu małżeństwo emerytów z Niemiec i Mathilde wesoła Szwajcarka.
Naturalny skalniak
W niewielkim pomieszczeniu w centrum domu kultury znajdowały się trzy piętrowe łóżka, dlatego mnie i Matyldzie przyszedł zaszczyt spać na piętrze. Prysznice znajdowały tu się o osobnym budynku, co nie stanowiło większego problemu. Wieczorem wszyscy udaliśmy się do drugiego baru. Z obsługi podeszła starsza kobieta, ale dwudaniową kolację zamówiła tylko Matylda, a nam musiało wystarczyć wino. Dosyć podły posiłek Matylda zachwalała i wręczyła spory napiwek, ale kto bogatemu  zabroni. Pierwsze wino postawił emeryt z Niemiec, który rozprawiał o licznych szlakach camino przebytych wraz żoną. Nie był w stanie uwierzyć, że ja jako Polak idę już ósmy raz, ale dowód z internetu był nie do podważenia. Drugie wino postawił Marius, który okazał się Brazylijczykiem testującym szlaki dla caminowiczów z Brazylii.
Na rozstaju górskich ścieżek
W tym roku wybrał szlak Św. Teresy, której właśnie poświęcono Rok Święty. Mówił bez a typowych naleciałości, dlatego znakomicie go rozumiałem. Ostatnie wino zakupiłem ja i zdziwiła mnie jego cena, bo 2€ to prawie darmo. Teraz rozgadała się Szwajcarka, której buzia się nie zamykała i nikogo nie dopuściła już do głosu. Do alberghe wracaliśmy ciemną nocą, ale dziadek z Niemiec bez pomocy żony na pewno na nocleg by nie trafił.
20 kwietnia  San Bartolomeo de Pinares – Avila

Wieczorem właściciele obiecali, że bar będzie czynny już od siódmej rano. Z tą myślą udałem się na spoczynek, ale wydarzenia poszły własną drogą. Jeszcze przed wschodem słońca zaczęli ubierać się Niemcy i zostałem wybudzony ze snu. Odruchowo wskoczyłem w ubranie i po 5min wyszedłem ze schroniska, a emeryci jeszcze się guzdrali. Przed barem byłem za kwadrans siódma, ale nie było w nim oznak życia i poszedłem dalej. Szukając strzałek zupełnie pobłądziłem między domami. Kręciłem się w kółko i wybawił mnie z kłopotów miejscowy Pan podążający do pracy w mieście.
Sielskie widoki
Caminowiczów z Niemiec dogoniłem w El Herradon, gdzie bezskutecznie pociągali za klamkę miejscowego baru. Szybko obszedłem całą miejscowość, ale wszystko było pozamykane i nie spotkałem żadnej żywej duszy. Opuszczając El Herradon zatrzymałem się przy Ermita, w celu odmówienia porannych modlitw. Starsze małżeństwo nie uszło daleko, bo zatrzymał je wielki czarny szczekający pies na środku drogi. Razem było raźniej i drżeniem serca ominęliśmy to wielkie zwierzę, które nie było agresywne, a jedynie pracowało na swój chleb. Zaraz potem ścieżka zaczęła wić się do góry i na pierwszej lepszej skale spożyłem śniadanie. W tym czasie słychać było jak pies obszczekuje Matyldę. Z nieznanych mi powodów szlak poprowadzono przez pastwisko, a wiosną było tu błoto i krowie placki.
Majestatyczna Avila
Czym szybciej udałem się w kierunku asfaltowej szosy wijącej się serpentynami ku przełęczy, natomiast Niemcy szli ściśle za znakami chlupocząc błotem.  Przechodząc mostkiem nad górskim strumieniem zauważyłem znaki camino i ostrożne pokonałem 3 metrową przepaść. Dokonałem tutaj dużego skrótu, a i ścieżka nie była rozdeptana przez bydło. W szybkim czasie osiągnąłem przełęcz El Boqueron 1315m. Niebo było całkowicie zachmurzone i obawiałem się deszczu, dlatego bez odpoczynku podążyłem dalej. Ku mojemu zaskoczeniu szlak nie schodził z górki, tylko skierował mnie na podmoknięte łąki górskie, na które jeszcze nie wpuszczono krów. Wspinałem się ku nagim skałom przekraczając 1400m n.p.m. Po drugiej stronie góry niebo się wypogodziło i ochoczo podążałem w dół. Szedłem żwirową drogą mijając stada krów oraz opuszczoną przez ludzi wioskę. Rozległe zielone i bezdrzewne przestrzenie były balsamem dla duszy i oczu.
Bazylika Św. Wincentego
Dosyć szybko osiągnąłem niewielką wioskę z otwartym barem, gdzie Pani nakarmiła mnie za przysłowiowe grosze. Za wioską na horyzoncie wiły się słynne mury Avili. Na pastwiskach teraz brykały już młode źrebaki szykowane dla jeźdźców corridy. Po pokonaniu kamiennego mostu Avila była na wyciągnięcie ręki. Po dojściu do majestatycznych murów Avili nie mogłem od nich oderwać oczu, bo do tej pory nic takiego nie widziałem. Ich ogrom i surowe piękno przyciągały mnie jak magnes, dlatego szedłem dalej nie spuszczając z nich wzroku. Jeden z przechodniów poradził mi, abym szedł tak dalej, aż mury się skończą i będzie tam most, a przy nim alberghe. Na bramie wisiała kłódka i numer telefonu, pod który zadzwoniłem, i odezwał się głos męski, że przyjdzie za godzinę. Naprzeciwko mostu prześlicznie kwitły drzewa, wśród których czekałem na hospitalero.
Katedra w Avili
Przyszedł wraz z Brazylijczykiem już po 45min.. Schronisko to mieści się pod mostem i jest znakomicie utrzymane, bo oprócz kuchni i łazienki posiada nawet sprawną pralkę. Po krótkim odpoczynku i przepiórce ruszyłem zwiedzać Avilę, która oprócz murów posiada wspaniałe Kościoły i kult Św. Teresy. Zachwyciła mnie Bazylika Św. Wincentego ze wspaniałymi krużgankami. Tutejsza katedra wygląda skromnie na tle XI wiecznych murów, najdłuższych i najlepiej zachowanych w Europie, które od tysiąca lat są niezmienione. Na wieczorną mszę świętą udałem się do romańskiej Iglesia San Nicolas, która położona jest na zewnątrz obwarowań.
Plaza Mayor
Wieczorem Marius z worka zieleniny i innych dodatków przyrządził świetną kolację i ten pomysł naśladowałem w następnych dniach. Przy czerwonym winie opowiadał o polityce władz względem pielgrzymów. Chwalił władze Avili za utrzymanie wspaniałego alberghe oraz miasto Alicante, które uruchomiło dwie trasy camino, a ganił Walencję, która jedynie z zazdrości dołączyła do Alicante.
21 kwietnia  Avila – Gotarrendura
Noc była bardzo spokojna, pomimo że alberghe położone jest pod mostem, to żadne odgłosy jadących samochodów tu nie docierały. Za kwadrans ósma doszedł do mnie szmer z sąsiedniego pokoju, dlatego szybko wstałem i zapakowałem swój plecak. Brazylijczyk natomiast przystąpił do śniadania. Zostawiłem plecak w schronisku i poszedłem na mszę świętą o 8.30 w Convento de la Encarnacion położonym około 1km na wschód od murów miejskich. Już same ławki świadczyły o patynie wieków, bo już dla Napoleona były za stare na rabunek. Mszę odprawiało dwóch księży, jeden w średnim wieku, a drugi zaawansowany już w latach.
Widok z rzymskiego mostu
W prawym rzędzie siedziały zakonnice habitowe, w lewym kilka osób świeckich. Niespodziewanie w pewnym momencie usłyszałem jakiś dziewczęcy chichot, ale z tyłu nikogo nie było. Gdy wracałem od komunii świętej, to zauważyłem, że w zaciemnionym pomieszczeniu za kratami klęczą zakonnice z Carmelu. Twarzy ich nie było widać, ale ubrane były w białe habity. Dostrzegłem przynajmniej kilkanaście postaci, ale z oczywistych względów nie mogłem im się przyjrzeć. Był to pierwszy zamknięty zakon, w którym zakonnice były ukryte przed światem, bo do tej pory spotykałem się z przypadkami, gdzie w czasie mszy świętej zakonnice od wiernych odgradzał zwykły płotek lub kraty i zawsze było oświetlenie, a tu zupełna ciemność. Po przybiegnięciu do alberghe zastałem Mariusa, który szykował się na autobus, czym mnie negatywnie zaskoczył, bo sprawdzał jedynie schroniska, a nie trasy. Avilę opuściłem krocząc po rzymskim moście i zaraz za nim wstąpiłem do pierwszego otwartego baru na desayuno.
Praca kamieniarza
Po posiłku nabrałem sił i kroczyłem asfaltem, aż minąłem obwodnicę miasta. Dalej szlak skręcał w pastwiska i beznadziejnie kluczył. Wiele strzałek było zamazanych, a nowe wskazywały kierunki, po których nikt nie chodził. Chaos oznakowań camino był echem rywalizacji Walencji z Alicante, czyli Camino Lewante z Camino Sureste. Postanowiłem iść drogą dla samochodów i o dziwo tutaj również spotykałem żółte strzałki. Po godzinie marszu, gdy szlak zbliżył się do mojej drogi, to postanowiłem trzymać się już camino, bo była to wyraźna żwirówka. W pewnym momencie mijana linia kolejowa wchodziła pod ziemię, czyżby to był wjazd prosto do piekła, tego nie wiem, ale i diabli mogą iść z postępem i wybudowali stację kolejową. Przechodziłem również obok zakładu kamieniarskiego, gdzie starszy Pan z dłutem i młotkiem w ręku obrabiał granitową skałę.
Rzymska ścieżka
W mijanych miejscowościach było po jednym barze i wszystkie otwarte. Zachodziłem do każdego z nich próbując miejscowych specjałów. W Cardenosa była tablica informująca, że ścieżka camino jest poprowadzona drogą z czasów rzymskich. Kroczyłem kilkaset metrów wąską drogą zbudowaną z „kocich łbów”, ale czy armia rzymska mogła po czymś takim maszerować? Przed Penalba de Avila ukazała się Meseta w pełnej krasie. Kończyły się góry, a otwierała ogromna bezleśna przestrzeń z wioskami rozsianymi wśród uprawnych pól. Schodząc ku równinie kierowałem się na samotnego Ermitę położonego na rozstaju dróg. Mijałem nawet wioskę składającą się z dwóch kikutów ruin i kupy kamieni. Widocznie zniszczyła ją kiedyś wojna lub zaraza. Schronisko w Gotarrendura jest znakomicie wypasione, chociaż posiada tylko 4 miejsca sypialne, a składa się aż z pięciu pomieszczeń dostępnych od wewnętrznego podwórka.
Miejsce dzieciństwa Św. Teresy
Można tu usiąść w spokoju przy drzewku pełnym mandarynek, których ugryzienie wykrzywia twarz. Jest tu wspaniała kuchnia, na której ugotowałem makaron i sporządziłem ciepły posiłek. Ta niepozorna miejscowość znana jest całemu światu, bo tutaj przyszła na świat Św. Teresa oraz spędziła swoje lata dziecięce i młodość. W miejscowym barze zmyślnie urządzonym kwitło wieczorem życie towarzyskie, a ceny bardzo przyzwoite.
22 kwietnia Gaterrendura – Arevalo
W nocy z niewiadomych przyczyn nie mogłem spać, tak jakbym się czegoś bał. Rano nie mogłem czekać do godziny 11.45 na mszę świętą w miejscowym Kościele, dlatego ruszyłem przed siebie. Towarzyszyła mi tęcza, którą miałem po lewej ręce, a deszczu jako takiego w nocy nie było, chociaż ciemne chmury wisiały na zachodzie. W Hernansancho musiałbym czekać dwie godziny, a i bary były pozamykane. Kolejna miejscowość Villanueva de Gomez miała otwarty bar, gdzie spożyłem śniadanie. Jest tu wybudowany nowy Kościół, bo stary spłonął 50 lat temu i jego ruiny są ogrodzone, aby zabezpieczyć poświęcone miejsce przed profanacją.
Typowy widok na Mesecie
Również i tutaj musiałbym czekać kilkadziesiąt minut, dlatego ruszyłem dalej mając ufność w Bogu. Przy zachmurzonym niebie utrzymywałem dobre tempo marszu i w trzeciej miejscowości na trasie El Bohodon idealnie wstrzeliłem się w mszę świętą. Uczestniczyli w niej sami starcy i babcie, co napełniło mnie smutkiem. Po nabożeństwie szybko ruszyłem przed siebie i zatrzymałem się w barze w Tinosillos, największej miejscowości na trasie. Przyjrzałem się twarzom młodych mężczyzn, którzy tu urzędowali. Od spożywanego alkoholu wyglądali debilowato, a ich życie toczyło się pewnie od kieliszka do kieliszka. Postanowiłem odszukać klasztor Matki Bożej Anielskiej, dobrze oznaczony na mapie. Okazało się, że została po nim kupa kamieni. Dawno, dawno temu przebywały tu 24 biedne mniszki, których nie było stać na posag. Zajmowały się uprawą ziemi i produkowały czysty wosk na świece. Zostały opuszczone przez miejscowe władze kościelne, ponieważ nie miał im kto odprawiać mszy świętej, dlatego przeniosły się do Nawarry.
Spotkanie z Izabelą Kastylijską w Arevalo
Zdołowany obecnym widokiem monasterio ruszyłem na skróty przez las, aż dotarłem do szlaku camino. Wstąpił we mnie lęk, gdy zauważyłem, że jedzie za mną przez las samochód, a w nim człowiek o ciemnej karnacji twarzy. Las sosnowy przez, który szedłem nie dawał żadnego schronienia, ponieważ nie było w nim żadnego poszycia. Wraz ze zbliżaniem się do Arevalo zaczęła ścigać mnie burza i pomimo zmęczenia szedłem bez odpoczynku. W Arevalo po dotarciu do pierwszych podcieni lunął deszcz. Przeczekałem go szczęśliwie w lokalu pod dachem popijając na przemian wodę i wino, aby uzupełnić płyny. Po ustaniu opadów jeden z przechodniów skierował mnie do policji lokal. Tutaj dwaj młodzi mężczyźni zaprosili mnie do radiowozu i zawieźli do alberghe, które mieści się tuż przy hali sportowej, z której dochodziły krzyki i uderzenie piłki. Policjanci obawiając się incydentu podali numer telefonu kontaktowego.
Wszechobecny styl mudejar w Arevalo
Po 17.00 otwarta była Oficyna de Turismo, gdzie zaopatrzyłem się w materiały na temat miasta. Swoją młodość spędziła tu sama Izabela Kastylijska wybitna władczyni z końca XV wieku. Zachowało się tu szereg budowli w stylu mudejar, co czyni Arevalo najważniejszym miastem posiadającym zabytki w tym stylu w całej Hiszpanii. Wadą tego typu budowli jest główny budulec, czyli glina, co sprawia nietrwałość tych konstrukcji. Po raz drugi tej niedzieli uczestniczyłem we mszy świętej w Kościele Św. Marcina, oczywiście zbudowanego w stylu mudejar.
Typowa ulica Arevalo
Po powrocie do schroniska przeczuwając kłopoty nie świeciłem światła. Po 20.00 jacyś młokosi podeszli do drzwi i zaczęli coś wykrzykiwać w nieznanym mi języku oraz łomotać. Drzwi na szczęście są tu zbudowane z grubej stalowej blachy i ludzka ręka ich nie sforsuje. Nie odzywałem się, dlatego oni odeszli i do samego białego rana miałem spokój.
23 kwietnia  Arevalo – Medina di Campo
Poza wieczornym incydentem już nic nie zakłóciło mojego snu. Wstałem o 7.45 i po kwadransie byłem gotowy do wyjścia. Na desayuno zatrzymałem się w pierwszym otwartym barze i za 2€ wypiłem kawę z mlekiem i zjadłem tostados. Bar był pełen mężczyzn. Przy oddawaniu klucza na policja lokal urzędował tu wąsaty nieduży jegomość. Opuszczając miasto zauważyłem nieduży zamek na jego krańcach. Dalej camino prowadziło przez historyczny most, na końcu, którego znajduje się niewielki Ermita. Ze względu na fiestę wszystkie sklepy były pozamykane.
Szlak prowadził boczną drogą oddaloną 300m od autostrady, która była niewidoczna ze względu na las. W pierwszej miejscowości na trasie Palacios de Goda wypiłem zumo de naranja i coś przekąsiłem, ale niestety Pani miała bardzo małe butelki z wodą mineralną. Za miejscowością  skończył się las i droga wiodła wiejskimi dróżkami przez pola. Teren był pagórkowaty, dlatego widoki były fantastyczne. Mijałem „Miasto Umarłych”, które mieszkańcy opuścili dawno temu. Byłem przekonany, że camino poprowadzi mnie do Honquilana nieźle rozbudowanego miasteczka, ale polna żwirówka w tamtym kierunku była przegrodzona siatką i musiałem zawrócić. Tutaj mijałem dwóch jeźdźców, którym towarzyszył juczny koń, a byli oni ubrani jak dworki królowej Bony. Strudzony piekącym słońcem dotarłem do San Vicente de Palacio, które okazało się nędzną wioską i musiałem dojść do autostrady, aby coś zjeść i nabyć mineralną.
Plaza Mayor w Medina die Campo
Cała przyjemność z lokalu przy stacji paliw kosztowała mnie 6.10€. Odtąd miałem do przejścia 11km, które wyceniłem na trzy godziny wysiłku. Teren był podmokły, bo na polach i łąkach było wiele rozlewisk napełnionych deszczem, który co roku poprzedza w Hiszpanii Święto Zmartwychwstania Pańskiego. Mijałem niewielkie piniowe zagajniki, w których cieniu mogłem odpocząć. W jednym z nich pasły się ciemne świnie i zagajnik oczywiście był ogrodzony. Camino tunelem pod linią kolejową wprowadziło mnie do Medina die Campo. Mój wzrok przyciągał potężny zamek oddalony znacznie od centrum miasta. Wszystkie sklepy były nieczynne i zmuszony zostałem do skorzystania z usług barowych. Spotkana Pani przewodnik oświadczyła, że schroniska dla pielgrzymów tu nie ma i muszę skorzystać z alberghe de huvenill. Po konsultacji telefonicznej z Ojczyzną udałem się na policję, gdzie młody człowiek w mundurze podał mi adres Iglesia de los Padres. Po dotarciu na miejsce musiałem trochę poczekać. Starszy zakonnik zaprowadził mnie na pokoje. Po odświeżeniu odzieży polegającej na jej namoczeniu w wodzie przysnąłem.
Miejsce noclegu
Obudziłem się dopiero przed 20.00 ale zdążyłem na mszę świętą, w której jak na poniedziałek uczestniczyła spora grupa wiernych. Była już zbyt późna pora na zwiedzanie miasta i ciemności narastały szybko. Późnym wieczorem otworzono kilka sklepów ze słodkościami. Zaopatrzony w wodę, pomarańcze i pokrytą pleśnią kiełbaskę chorizo udałem się na spoczynek.
24 kwietnia Medina del Campo – Tordesillas
Rano przy opuszczaniu klasztoru zauważyłem kartkę, że należy parę euro zostawić. Miałem jedynie niespełna 6€ drobnych, które zostawiłem i ruszyłem na szlak. Po skonsumowaniu śniadania w miejscowym barze zasięgnąłem języka na temat kierunku marszu i zastosowałem się do uzyskanej informacji. Niestety, ale na kierunku, w którym podążałem nie było słynnego zamku, a śpieszyłem się, bo zapowiadał się upalny dzień. Problemem stał się brak otwartego sklepu, a miałem ograniczone zapasy wody.
Barokowy Kościół w Rueda
Miasto opuściłem idąc dzielnicą przemysłową wśród licznych zakładów pracy, gdzie brak było zwykłych domów mieszkalnych. Po wyjściu na świetnie oznaczone polne drogi okazało się, że nie jest to Camino de Santiago. Po analizie mapy musiałem dokonać wyboru, czy iść dalej w kierunku La Seca, a następnie podążać do Tordesillas, czy skręcić 90° w lewo i dojść do Camino de Sureste. Wybrałem drugą opcję, aby podziwiać znakomicie utrzymane pola winnej latorośli, a ponadto polne dróżki były tu znakomicie utrzymane i oznakowane jako trasy rowerowe. Gdzieniegdzie na polach pracowali winiarze palikując winnice lub usuwali chwasty. Po trzech kilometrach dalszego marszu znalazłem się na trasie camino. Po drodze nie było żadnego drzewa dającego cień, dlatego szybko doszedłem do Ruedy jedynej miejscowości na tym etapie.
Wizyta w oberży
Tutaj od razu pojawił się wielki napis Ruta del Vino de Rueda, dlatego wstąpiłem do pierwszej otwartej winiarni, aby spróbować miejscowego trunku. Podobnie postąpiłem przy lokalu na końcu tej miejscowości, gdzie spożyłem również skromny posiłek. Wystrój tej winiarni budził mój podziw, bo właściciele urządzili go z niezwykłą starannością. W El Rueda budzi podziw miejscowy barokowy Kościół, od którego przy padających promieniach słonecznych trudno oderwać oczu. Słońce dawało się we znaki, dlatego podążałem bez odpoczynku wśród starannie zadbanych pól. Dotarłem do niewielkiej rzeczki, nad którą rosły drzewa, w cieniu których można było dać odpocząć zbolałym nogom. Zbliżając się do Tordesillas przechodziłem również obok farmy intensywnego chowu trzody chlewnej, ale obecny widok budynków bez drzwi i okien budził we mnie niepokój.
Cichy zaułek w Tordesillas
Dojście do tego historycznego miasta nie było proste, pomimo, że widziałem je jak na dłoni. Wpływ na to miała obwodnica miasta i sieć dróg dojazdowych, po których nie można było iść, tylko musiałem kluczyć bocznymi ścieżkami. Do Tordesillas wszedłem bardzo długim mostem nad zamulona rzeką Duero. Od razu miasto wzbudziło mój podziw, bo czuć tu było patynę wieków. Wąskie uliczki przypominały mi Kordobę, ale tam były tłumy gapowiczów, a tu zupełna pustka, jedynie od czasu do czasu pojawiał się jakiś mieszkaniec. Zamiast barów umiejscowione były winiarnie, w których za niewielkie pieniądze uzupełniłem płyny utracone w palącym słońcu.
Miejsce słynnego Traktatu z 1494r.
W cieniu pałacu, w którym w 1494r. podpisywano Traktat poczekałem na otwarcie Oficyny de Turismo. Młodej dziewczynie pomogłem otworzyć drzwi, a ona zawiadomiła opiekuna schroniska. Po odszukaniu adresu czekałem ponad kwadrans, zanim zjawił się starszy Pan. Alberghe jest tu odnowione w zabytkowym budynku i wszystko działa. Opiekun schroniska dba o czystość oraz stylowy wystrój. Za 5€ nocowałem tutaj w najlepszym schronisku na tegorocznym camino. Tordesillas mnie zauroczyło, ponieważ czas nie dokonał tu spustoszeń, a z rzadka zajeżdża tutaj autobus z turystami. Podcienie wokół niewielkiego Plaza Mayor przypominają nieco dawną Hiszpanię.
Plaza Mayor w Tordesillas
Wąskie przejścia między uliczkami powodują, że na całych ulicach nie spotka się samochodu. Z wysokiego brzegu Duero rozpościera się wspaniała panorama Starej Kastylii. Wieczorna msza święta była odprawiana w Kościele Św. Piotra, w której uczestniczyło kilkudziesięciu wiernych. W znakomicie wyposażonej kuchni przygotowałem doskonałą kolację. Po wspaniałych doznaniach duchowych tego dnia udałem się na spoczynek podziwiając niesamowite wnętrze alberghe.
25 kwietnia  Tordesillas – Mota del Marques
Noc była spokojna bez żadnych hałasów Ze snu budzik wybudził mnie o 6.15. Podnosiłem się i ubierałem powoli, ale przed siódmą rano byłem już na mieście. W spotkanym otwartym barze ustawiła się długa kolejka mężczyzn, dlatego poszedłem dalej, ale otwartego baru i sklepu po drodze już nie spotkałem. Szlak przeprowadził mnie nad autostradą i dalej w kierunku na Benavente.
W Villavieja del Cerro o barze i sklepie nikt nie słyszał. Dobrze, że była wczesna pora i słońce wyłaniało się dopiero znad horyzontu. Droga żwirowa, którą szedłem tworzyła coś w rodzaju wąwozu spotykanego w krajobrazie lessowym. Posiadałem dwa pomarańcze i jednego z nich spożyłem, i w czasie konsumpcji minęły mnie dwa samochody osobowe pełne ludzi. Gdy zza mijanego wzgórza ukazało się Bercero to odmówiłem różaniec. Wioska była dosyć rozległa, ale baru i sklepu tu również nie było. Miejscowy kastylijski chłop poinformował mnie, że około 12.00 przyjeżdża tu sklep objazdowy, a nie było jeszcze godziny dziewiątej. Szlak camino przybliżył się do autostrady i na horyzoncie ukazała się tablica wskazująca na stację paliw. Po przejściu 2km okazało się, że znajduje się po drugiej stronie autostrady i musiałem obejść się smakiem.
Widok z góry zamkowe w Mota de Marques
Po dalszej godzinie marszu dotarłem do Vega de Valdetronko i na moje szczęście pewien autochton skierował mnie na stację paliw, gdzie zakupiłem jedynie wodę mineralną. Podniesiony na ciele i wzmocniony duchem ruszyłem dalej i o 12.30 dotarłem do celu. W sklepie za mineralną i zumo pinto Pani wydoiła ode mnie 2.70€. Jeszcze większym zaskoczeniem był bar, gdzie za kawę z mlekiem i tostados, starszy jegomość zawołał 5€, a lokal był obskurny przypominający nasz geesowski. Miłym zaskoczeniem było alberghe, którym opiekowała się młoda kobieta. Schronisko to jest donativo i czysto utrzymane. Jedynym mankamentem jest brak kuchni. Wioska położona jest u stóp wzgórza, nad którym znajdują się ruiny zamku, a poniżej ruiny Kościoła. Ze szczytu tego wzniesienia mogłem podziwiać rozległą panoramę. Widać stąd odległe miejscowości i samotne Ermity. Kościół w wiosce jest popękany i zaniedbany, ale jego ogrom przytłacza.
Tajemniczy pałac z XVIw
Niestety tego dnia był zamknięty i nie wiem jak prezentuje się wewnątrz. Znajduje tu się jeszcze XVI wieczny pałac, który jest niedostępny dla osób postronnych. Zamek i Kościół na wzgórzu to nieodwracalne ruiny, ale nadają temu miejscu wiele tajemniczości. W drugim barze za lampkę wina i spodek niejadalnego ścięgna zapłaciłem 6€. Cztery dni wcześniej w Gotarrendura za dwie lampki i dwa spodki przekąski zapłaciłem 2€, ale co kraj to obyczaj. Bardziej podłej wsi nie spotkałem dotąd w całej Hiszpanii, a przeszedłem ją wzdłuż i w szerz. Widocznie oba bary walczą o przetrwanie, ale chęć wyzysku obcych chwały im nie przynosi. W otwartym sklepie za 5,5€ zaopatrzyłem się na wieczór i rano, w tym w czerwone wino, aby zapomnieć to, co złe.
Bliskie spotkanie na drodze
Wieczorem zaplanowałem, że następnego dnia odwiedzę San Cebrian de Mazote i Uruenę, prawdziwe perły średniowiecza zapomniane przez ludzi. Stanowczo odradzał mi pójście tam hospitalero z Tordesillas, bo to nie na camino, ale Hiszpanie porzucili Boga, to i porzucają swoje dziedzictwo historyczne. Już po zachodzie słońca zrobiłem rekonesans badając ścieżki wychodzące w tamtym kierunku.
26 kwietnia  Mota del Marques – San Cebrian de Mazote – Uruena – San Pedro de Latarce
W nocy ciszy nie zakłóciło nawet szczekanie psa. Wstałem przed 6.00, aby podołać wyzwaniom. Do San Cebrian de Mazote udałem się polną dróżką wychodzącą prosto z miasteczka. Na bezchmurnym niebie nie zgasły jeszcze wszystkie gwiazdy. Z dala na autostradzie przemieszczały się wielkie tiry, ale było widać jedynie blask ich reflektorów. Widoczność była stosunkowo słaba i gdy pół kilometra przed sobą zobaczyłem trzy potężne postacie, to pomyślałem, że pasą się tam byki.
Mozarabski Kościół z Xw - San Cebrian de Mazote

Po dojściu okazało się, że są to zwykłe cierniste krzewy, ale strach ma wielkie oczy. Piaszczysta dróżka zaprowadziła mnie przez mostek prosto do osady. Zobaczył mnie tu pewien dziadek wyruszający w pole i mocno się przestraszył widząc mnie, bo rzadko się pewnie zdarza, by ktoś o tej porze pojawiał się wychodząc z lasu. Na miejscu byłem już za 10min ósma. Przez pół godziny mojego pobytu nie spotkałem tu żadnej osoby, jedynie dwa bure koty. Słynny Kościół w stylu mozarabskim cel mojej wizyty otwierany był dopiero o 11.00, a nie mogłem tyle czasu czekać. Oprócz Kościoła jest tu budowla coś w rodzaju zamku. Od Urueny dzieliło mnie 9,5km.
XII-wieczny Ermita
W czasie marszu mijał mnie tylko jeden samochód. Teren po obu stronach szosy to ogrodzone pastwiska z gęstymi krzewami. Z nieznanych mi powodów tuż przy drodze wybudowano kamienne  słupy w kształcie stożka. Kilometr przed Urueną znajduje się Ermita Zwiastowania Matki Bożej z XI wieku robiący duże wrażenie ze względu na swój niesamowity kształt. Z zewnątrz bardziej mnie zachwycił niż słynny Kościół w Liebana na terenie Kantabrii. Równie wielkie wrażenie robią mury obronne Urueny położone na wysokim wzgórzu. Z trudem się tu wspiąłem i w bramie spotkałem miejscową kobietę, która oprowadziła mnie po najważniejszych miejscach miasteczka. Otwarty był tu z rana restauran z urządzonym bardzo stylowo wnętrzem, a ceny w nim normalne.
Średniowieczne mury Orueny
Prowadzi go pewnie miejscowa rodzina. Wszedłem do muzeum i straciłem 2€, bo ekspozycja była bezsensowna przedstawiająca bohomazy jakiegoś modernistycznego artysty, który widocznie pochodził z tych okolic. Budynki wzdłuż ulic są tu raczej współczesne i nic specjalnego. Pewnie tylko układ urbanistyczny jest niezmieniony od czasów średniowiecza. Przekleństwem starych miast były pożary, które niszczyły wszystko i tak było i tutaj. Zachował się XVI wieczny Kościół pod wezwaniem Santa Marie de Azogue, ale był zamknięty. Czynna była poczta i zakład masarski, w którym zaopatrzyłem się w moje ulubione surowe kiełbaski salchichas crudas.
Tradycyjny Bar w Oruena
Po raz drugi spotkałem tą samą kobietę i wskazała mi najkrótszą drogę w kierunku autostrady. U podnóża murów mogłem podziwiać rolniczy krajobraz Tierra de Campos, na którym wznoszą się zalesione wzgórza. Bez problemu doszedłem do Camino de Sureste, które omijało Villardefrades jedyne miasteczko mijane na tym etapie. Przed San Pedro de Latarce znajduje się niewielki Ermita de la Virgen de la Boveda, przy którym odpoczywał miejscowy chłop, który został spłoszony moim widokiem. Ja również usiadłem na chwilę w jego cieniu, bo to idealne miejsce dla umęczonego pielgrzyma. W miasteczku spotkałem mężczyznę w białym fartuchu, którego zapytałem o alberghe. Zaprowadził mnie pod pewne mieszkanie i zakołatał pięścią we drzwi, ale „sezam” się nie odezwał. Kazał czekać, aż pojawi się Pani, opiekun schroniska.
Ulica Urueny
Po 20min zjawiła się kobieta i zaprowadziła mnie do alberghe schludnie utrzymanego, ale bez kuchni, chociaż w podwórku był murowany grill. Wszedłem do najbliższego baru, gdzie młody barman lekko na rauszu za bezcen serwował mi różne miejscowe specjały. Jakaż była różnicą między tą miejscowością, a poprzednim moim noclegiem. W innych barach było pełno starszych mężczyzn. Spotkałem tu aż trzy otwarte sklepy. Była to pierwsza zagubiona miejscowość na mojej tegorocznej trasie tętniąca życiem. Iglesia Santa Maria de la Concepcion trwa tu od pięciuset lat i cały dzień była otwarta. Niezwykła rzadkość na terenie Hiszpanii. W jej grubych murach można odpocząć od upału i poświęcić się modlitwie w zupełnej ciszy. Przy drzwiach wejściowych jest wykaz codziennych nabożeństw.
Mały Ermita - dobre miejsce na odpoczynek
Na ścianie frontowej umieszczona jest tablica z nazwiskami mieszkańców, którzy zginęli w wojnie, broniąc kraj przed komunizmem. Najwięcej żołnierzy zginęło pod Teruel, gdzie komuniści ponieśli decydującą klęskę. Miejscowy zamek wygląda ohydnie, brzydszej budowli nie widziałem w całej Hiszpanii i nie da się na niego patrzeć. Zadziwiła mnie płynąca tu rzeka Sequillo. W przezroczystej tu wodzie natrafiłem na tarło pstrągów, które nie niepokojone przez nikogo odbywały tu istne harce. W Polsce nie uszłoby im to na sucho i taki widok jest nie do pomyślenia. Poinformowano mnie, że następnego dnia nie będę miał po drodze żadnej miejscowości, dlatego dokonałem niezbędnych zakupów.
Mieszkańcy San Pedro de Latarce polegli w walce z komunizmem
Na wieczorną mszę świętą przyszło niewiele osób, ale widocznie byli tylko zainteresowani daną intencją. Wieczorem znowu zaszedłem do tego samego baru. Kilkanaście miejscowych kobiet uprawiało jakąś dziwną grę. Zauważyłem, że wielu mężczyzn przemieszcza się z baru do baru na pogawędki, ale jest to chyba lepsze niż siedzenie w domu przed telewizorem, a tak utrzymują się kontakty międzyludzkie. Na ekranie telewizora był mecz Arsenal – Atletico i zamówiłem wino. Później miejscowy dżentelmen zafundował mi również taką samą porcję trunku. Do wina podawane były różne przystawki. Niezwykle zadowolony udałem się na nocny spoczynek.
`27 kwietnia  San Pedro de Latarce – Villalpando
Gościnne San Pedro de Latarce opuściłem po godzinie ósmej. Pobyt w tej miejscowości będzie zapewne najlepszym wspomnieniem z tegorocznego camino. Wszystkie bary były zamknięte, dlatego musiałem bez ciepłego posiłku zaczekać do godzin popołudniowych, ponieważ cała trasa wiodła bezdrożami. Żwirowa droga była szeroka na tyle, że dwa pojazdy mogły się na niej bez problemu mijać. Na polach zieleniło się zboże lub kwitł rzepak.
Brama do Villalpando
Spotykałem jednak ogromne ciągniki spulchniające glebę pod świeże zasiewy,  ale nie wiem, co można siać w tym klimacie pod koniec kwietnia. W pewnym momencie pojawił się las z bujnym jak na warunki hiszpańskie poszyciem. Widocznie zaznacza się tu wpływ oceanu powodujący wyższe opady. Zauważyłem wiele nowych nasadzeń, a obok drogi były rozrzucone łuski po amunicji myśliwskiej. Po wyjściu z lasu na horyzoncie pojawiły się silosy kombinatu rolniczego. Za kolejnym wzgórzem można było dojrzeć Villalpando. W pewnym momencie zza samotnie stojącej stodoły zaatakował mnie wielki pies.. Było to jednak mądre psisko, ponieważ nie wybiegło na drogę, tylko chroniło obiekt przed intruzami. Przed miasteczkiem przeszedłem wiaduktem nad autostradą Norte, czyli Północ. Zgubiłem oznaczenie strzałek, dlatego kierowałem się do centrum.
Plaza Mayor w Villalpando
Plaza Mayor jest tu niczego sobie, wręcz jedna z ładniejszych na całym camino. Pomimo pory obiadowej to zaszedłem do jednego z barów na typowe śniadanie, po czym udałem się do ayuntamiento. Nie było tu żywego ducha, dopiero gdy zastukałem do jednego z pokoi, to Pani przybiła mi sellos i na mapie wskazała miejsce kluczy. Pan z hostelu spisał dane i gratisowo wręczył klucze. Alberghe tutejsze jest nieźle wyposażone, ale jest zaniedbane, bo nikt tu nie sprząta. Obszedłem Villalpando, bo to niezbyt rozległe miasto, które posiada kilka zabytków, w tym resztki potężnych murów obronnych. Są tu dwunastowieczne Kościoły w stylu mudejar, ale w żadnym z nich nie było odprawianej mszy, dlatego pewnie były zamknięte, bo i turyści tutaj nie zaglądają.
Styl mudeyar w Villalpando
W klasztorze Św. Antoniego z Padwy siostry zakonne prowadziły różaniec, a następnie inne modlitwy i śpiewy. Układ ulic pochodzi pewnie z średniowiecza, bo wyraźnie zaznaczona jest linia murów obronnych. Już wieczorem z okrzykiem na rynek wpadło kilkanaście osób, a każda z nich trzymała jakichś sztandar.          Trudno określić jaki cel miała ich akcja, ale sądząc po wyposażeniu to wędrują oni od miasteczka do miasteczka niczym średniowieczni biczownicy. Na krańcach Villalpando znajdują się resztki zamku, ale nie ma tu już co ratować. Miasto to jest zadbane i godne polecenia dla osób szukających spokoju, a którzy chcą obcować z historią i kulturą Hiszpanii.
28 kwietnia  Villalpando – Benavente
Rankiem udałem się do hostelu, aby oddać klucze do alberghe. Zastałem tu wielki ruch, ponieważ duża liczba ludzi, która tu nocowała, szykowała się do drogi. Prawdopodobnie byli to wczorajsi demonstranci ubrani w stroje sportowe, z czego wnioskowałem, że będą biegać, albo jechać rowerami, chociaż takich pojazdów nie widziałem. Spożyłem tu desayuno na słodko, ponieważ były tu tylko wyroby cukiernicze. Po gorącej kawie z mlekiem z dużą energią ruszyłem na trasę.
Festyn rzemiosła w Benavente
Niebo było całkowicie zachmurzone, dlatego odczuwałem pewien chłód. Mijane miejscowości jak: Cerecinos de Campos San Esteban de Molar były puste i nikogo tu nie spotkałem, a wszystko było pozamykane. Moją uwagę zwrócił jedynie Kościół w drugiej z tych miejscowości ładnie położony ze zgrabną sylwetką. Krajobraz wokół był rolniczy, bo dookoła zieleniły się łany zbóż. Przed Benavente przechodziłem długim mostem nad Rio Esla. Miasto to położone jest na wzgórzu i aby tam się dostać trzeba pokonać długie podejście. Przywitał mnie tu odlany z brązu posąg rolnika ciągnącego rogatego byka. Zaraz dalej przywitała mnie romańska sylwetka Kościoła San Juan del Mercado. Spieszyłem się jednak, aby zdążyć przed zamknięciem Oficyny de Turismo.
W Kościele San Juan del Mercado

Na Plaza Mayor odbywał się festyn, ponieważ była sobota. Przechodząc obok sklepu masarskiego nie mogłem oprzeć się surowym kiełbaskom. Posilony na ciele obszedłem stoiska przedstawiające dawne zawody. Osób zwiedzających te wystawy było stosunkowo niewiele, tak jakby to była sztuka dla sztuki. Dziewczyna w oficynie pobrała niewielką opłatę i wręczyła klucze, później coś tłumaczyła, ale do końca nie zrozumiałem, gdzie mam je wrzucić. Zauważyłem, że górne piętra kamienic wokół Plaza Mayor były niezamieszkane. Jedna z wąskich ulic starówki była pełna sklepów i panował tu duży ruch pieszych. Bary i winiarnie były zapełnione klientami.
Zamek hrabiów Benavente
Alberghe mieści tu się w starej stacji kolejowej, ale torów już tu nie ma. Schronisko to jest bardzo dobrze wyposażone z lodówką i działającą kuchnią. Zdziwiło mnie tylko, że nocowałem sam, ponieważ dotarłem już do Camino via de la Plata, którym o tej porze roku podróżuje wielu turystów, ale widocznie skręcają oni na Camino Sanabres. Obszedłem Benavente wokół i oczy wszystkich przyciąga Wieża Zamkowa w stylu gotycko-renesansowym, która zwisa nad wysoką skarpą. Na uwagę zasługuje tutaj również modernistyczna fasada teatru. Wróciłem na festyn, by podziwiać umiejętności tkackie prezentowane na jednym ze stanowisk.
Romański Kościół Santa Maria del Azogue
W Iglesia San Juan del Mercado odbywała się wieczorna msza święta, a wnętrze tego Kościoła musi budzić szacunek. Po ciekawym dniu wykorzystałem kuchnię i przyrządziłem kolację zakrapianą winem.
29 kwietnia  Benavente – Santa Marta de Tera – Calzadilla de Tera
Dojście do Benavente było wykonaniem planu minimum, jaki zakładałem przed pielgrzymką. Do dyspozycji pozostało mi trzy dni, które musiałem zapełnić. Już w Tordesillas hospitalero poinformował mnie, że istnieje opcja Camino Sanabres z Benavente, tak iż nie muszę dostać się do Granja de Moruela. Rano nie musiałem się śpieszyć, bo była niedziela i pierwsza msza święta odbywała się w romańskim Kościele Santa Maria del Azogue o godzinie 10.00. Klucz postanowiłem oddać w Oficina de Turismo, aby nie stwarzać niepotrzebnych problemów. Ulice były zupełnie puste, jedynie od czasu do czasu jakiś pan prowadził pieska. Śniadanie skonsumowałem w otwartym hostelu, bo wszystkie bary były pozamykane. Dziewczyna w informacji turystycznej zjawiła się za pięć dziesiąta, dlatego bez problemu zdążyłem na mszę.
Krajobraz Sanabrii
Kościół ten posiada wspaniałe portale i jest uznanym zabytkiem architektury. Po mszy świętej próbowałem robić zdjęcia wewnątrz, ale jeden Pan zwrócił mi delikatnie uwagę. Opuszczając miasto wstąpiłem do otwartego baru na gorącą kawę i Pani starała się mnie namówić na większy poczęstunek, ale nie było jeszcze pory. Za Benavente krajobraz totalnie się zmienił. Rosła tu bujna roślinność niczym w Polsce, a ziemia miała rdzawo-czerwonawy kolor, prawdopodobnie od rud żelaza. Wiele drzew tu kwitło, a i łąki były zielone pełne bujnego życia. Zaszedłem do mijanego otwartego Kościoła, który szykowany był do mszy świętej o godz. 12.00.
Przed Sanktuarium Santa Marta de Tera
W czasie marszu towarzyszyła mi rzeka Rio Tera, która ciągle zmieniała swoją szerokość, ponieważ woda przelewała się przez podłużne kaskady. Obszar był doskonale zagospodarowany, bo występują tu liczne sztuczne kanały nawadniające pola w porze suchej. Mijane wiejskie Kościółki posiadają zewnętrzne schody do dzwonnicy, skąd można podziwiać okolicę. Występuje tu o wiele większe zagęszczenie ludności, o czym świadczyły liczne winne piwnice. Na ukwieconej łące stał samotny Ermita, przy którym spożyłem niesione zapasy. W jednej z wiosek wstąpiłem do baru, a tu tłum ludzi i wszystkie krzesła zajęte. Głupio było uciec i przy samym barze siedząc na wysokim stołku wypiłem smaczną kawę z mlekiem. Zmęczony kilkugodzinnym wysiłkiem dotarłem do Santa Marta de Tera. Sanktuarium było otwarte i od razu uklęknąłem do modlitwy i wtedy pojawiło się dwóch idiotów, którzy prześmiewczo śpiewali hymn Alleluja. Byli to ludzie z obcego kraju, którzy szli camino.
Romańskie elementy Sanktuarium
Pani hospitalero powiedziała, że wszystkie miejsca noclegowe są zajęte, ale załatwi mi podwózkę do najbliższego hotelu. Czekając na transport Pani oprowadziła mnie po kościelnym muzeum. Była tu młoda para, którzy wzięli mnie do samochodu i podwieźli do Camarzana de Tera. Nie wiedziałem co robić, dlatego wstąpiłem do najbliższego baru na dwie lampki smacznego wina. Przy sąsiednim stoliku siedziała para, blondynka i wysoki Pan. Po wyjściu z lokalu podszedł do mnie Pan i zapytał, w czym może pomóc. Powiedziałem, że szukam „rzymskiej willi”, a on wskazał mi kierunek. Na miejscu czekała już na mnie Pani i z opłaconym biletem zaczęła oprowadzać po ocalonych rzymskich mozaikach, objaśniając znaczenie przedstawionych tu symboli.
Rzymskie mozaiki w Camarzana de Tera
Po wyjściu nie wiedziałem, co jest grane, a i tak hotel był dla mnie za drogi. Słońce schowało się już za horyzontem i szybkim krokiem ruszyłem przed siebie. Po ponad godzinie marszu dotarłem do Calzadilla de Tera i spotkałem tu starsze małżeństwo, które zaprowadziło mnie do jednego domu. Wyszedł starzy Pan z kluczami i wziął mnie do alberghe, ale kluczy nie dał, widocznie miał złe doświadczenia. Schronisko było czyste, chociaż bez kuchni. Drzwi zawiązałem markową sznurówką firmy Asolo i tak gratisowo spędziłem tę noc.
30 kwietnia   Calzadilla de Tera – Otero de los Centenas – Mombuey
Rankiem obudziły mnie dwie jaskółki stukające do okna. Tego dnia miałem zaplanowane znaczne odejście od szlaku, aby zwiedzić Kościoły zbudowane w tzw. „romańskim stylu ludowym”, ale strona internetowa, na której je znalazłem wydawała się mało przekonująca. Przez pierwsze kilometry szlak prowadził historyczną VIA ROMANA XVII. Zanosiło się na deszcz i w oddali między domami przenikały dwie postacie w jaskrawych pelerynach, ale poruszały się każda osobno.
Bajkowa przyroda na camino
Szukały pewnie sklepu lub baru, ale w tej okolicy nic takiego nie było. Tuż przy drodze stał wielki samotny Ermita, który miał otwarty przedsionek i służył prawdopodobnie za Kościół parafialny. Dalej stała zabytkowa chata z podcieniem i w razie deszczu mogła doskonale służyć podróżnym. Ciekawym rozwiązaniem architektonicznym były dobudowane ukośne mury wzmacniające ściany nieforemnego Ermity, który tak zabezpieczony przetrwa niejedno pokolenie. Roślinność wokół była bujna i szlak w pewnym momencie skręcał w takie zarośla. Jakaś kobieta nakryta peleryną nie mogła zdecydować się czy iść zgodnie ze strzałkami, czy asfaltem, ale je tych wątpliwości nie miałem. Teraz znalazłem się w krainie z dawnych legend. Ścieżka była wąska, a wszystkie drzewa były omszałe, nawet mech przykrywał wystające skały. Tajemniczość miejsca pogłębiał wartki nurt rzeki, do którego szlak wręcz dotykał. W ten sposób doszedłem do zapory wodnej, z której podziwiałem Embalse de Ntrea. Sra. Del Argavanzal.
Santuario Virgen de la Carballeda
Po drodze nie było ani sklepu, ani baru, dlatego uciszyły mnie napisy kierujące na gorącą kawę. Okazało się, że w wyludnionej wiosce pewni młodzi ludzie prowadzą alberghe i częstują podróżnych. Kawa była rozpuszczalna, a za przekąskę służyły ciasteczka. Niedługo potem doszedłem do Rionegro del Puente, gdzie najpierw wstąpiłem do Santuario Virgen de la Carballeda, a później do czynnego baru. Zabarłożyłem tu dłużej, ponieważ padał deszcz, a ja chciałem stąd odbić od szlaku. Opad ustał, a ja przedzierałem się przez wrzosowiska z widokiem na ośnieżone szczyty Sierra Cabrera Baja. Ciekawostką było, że szedłem wzdłuż prywatnej rzeki i napisy ostrzegawcze informowały, że nie wolno jej przekraczać. Dopiero, gdy dotarłem do budowanej szosy, to mostem mogłem ją przejść. Na murach Kościoła nie było żadnych tablic informacyjnych, a wizualnie nic nie wskazywało na styl romański. Była to budowla prawdopodobnie po wielokrotnych przeróbkach.
Wrzosowisko na wzgórzach Sanabrii
Spotkany autochton montujący grabie wskazał mi najkrótszą ścieżkę do Mombuey, a po dotarciu na miejsce endomondo wskazywało 32,09km w nogach. Mombuey to prawdziwa metropolia z czynnymi sklepami i barami. Bar, do którego wszedłem obsługiwała Murzynka, która szybkimi ruchami doskonale sobie radziła z obsługą klientów. Zaszedłem do alberghe i po słowach „soy de Polonia” usłyszałem „nareszcie mogę porozmawiać z kimś po Polsku”. Była to emerytowana pielęgniarka z Wrocławia doskonale znająca hiszpańskie realia. Po południu udałem się jeszcze do Otero de los Centenos, gdzie ścigałem się goniącą mnie ciemną chmurą altocumulus.
Kościół Kościół Wniebowzięcia NMP w Mombuey
Przed wieczorem do miejscowego Kościoła pewna babcia niosła kwiaty. Kościół Wniebowzięcia NMP to prawdziwy rarytas, bo jego wysoka wieża pochodzi aż z XIII wieku i przypisywana jest Templariuszom. We mszy oprócz nas Polaków uczestniczyły tylko cztery miejscowe niewiasty, ale to był poniedziałek. Po mszy pomogłem Paniom przenieść średniowieczną figurę Najświętszej Marii Panny w miejsce, gdzie był odmawiany różaniec, ponieważ zaczynał się maj. Był to mój najlepszy uczynek, jaki dokonałem w czasie całej podróży. Schronisko tutaj jest czyste, ale bez kuchni, a opłata donativo. Pomimo tych zalet turystki z Holandii poszły spać prywatnie za 15€, ale stać ich na to, a ponadto popierają miejscowy biznes.
1-2 maja  Mombuey – Puebla de Sanabria – Zamora – Madryt
Zbliżający się odlot samolotu spowodował, że musiałem dostać się do większego miasta mającego połączenie z Madrytem. Wyszedłem wcześnie rano na autobus do Zamory, a tu nic. Miejscowy człowiek poinformował mnie, że jest sjesta i nic nie kursuje, że dzisiaj nawet szkolne autobusy nie jeżdżą. Z mapy wydedukowałem, że z Puebla de Sanabria kursują pociągi, którym święto nie przeszkadza. Dojście pieszo zajęłoby kilka godzin, dlatego próbowałem okazji, ale bezskutecznie. Osoba dobrze poinformowana powiedziała mi, że przed południem jest jeden autobus, co okazało się prawdą. Puebla de Sanabria zrobiła niesamowite wrażenie.
Malownicze położenie Puebla de Sanabria
Jest to miasteczko żywcem wyjęte z bajki. Położone na wysokiej skale, do którego prowadzi wąski przesmyk z jednej strony. Otoczone jest murem i posiada zamek, a nie ujrzy tu się żadnego asfaltu. Kościół i domy już w czasach Torquemady uznawane były za wiekowe. Dzisiaj nastawione jest na turystów, o czym świadczą liczne witryny sklepowe, a wiele eksponatów wystawionych jest na zewnątrz, niczym u nas na odpustach. Bar, do którego zaszedłem miał zwyczajne ceny, znacznie niższe niż nad oceanem. Natrafiłem na jakąś miejscową uroczystość. Kilku mężczyzn przebrało się w historyczne stroje, a inni nieśli chorągwie. Jeden z uczestników poinformował mnie, że nie będą świętować w jednym z romańskich Kościołów starówki, a cała procesja wyruszy do Ermity Veracruz położonego 1km od centrum. Szedłem tam wzdłuż kamiennego płotu i towarzyszył mi źrebak, który zza ogrodzenia ciągle wychylał głowę.
Uliczka w Puebla de Sanabria
Odbyła tu się jedyna msza w czasie całego camino, gdzie Kościół był wypełniony po brzegi wiernymi w różnym wieku, w tym wiele dzieci. Część osób świętowała z tyłu Kościoła grillując i popijając trunki. Ciekawostką jest, że najbliższe miasto znajdowało się w Portugalii i była to Braganca, do której prowadzi kręta droga. Niemiłym zaskoczeniem była cena biletu na pociąg, bo za dystans 100km zapłaciłem około 20€, a kiedyś za te pieniądze przejechałem pół Hiszpanii. Stacja i perony w Puebla de Sanabria są prosto spod igły i zbudowane w specyficznym lokalnym stylu. Tren el rapido jechał stosunkowo powoli, dzięki czemu mogłem podziwiać górski krajobraz Sanabrii.
Uroczysta fiesta
Po dotarciu do Zamory udałem się na dworzec autobusowy, gdzie za 17€ kupiłem bilet do Madrytu. Alberghe w Zamorze był pełne caminowiczów, ale i dla mnie znalazło się miejsce na piętrowym łóżku obok zwinnej Japonki. Na starówce była fiesta i wszystkie sklepy były zamknięte, ale otwarto Kościoły do zwiedzania. Po przepiórce przed podróżą udałem się na miasto, bo chciałem zobaczyć wnętrza romańskich świątyń. W Kościele Santa Maria la Nueva odmawiałem różaniec i nikt ze zwiedzających nie przeszedł obok mnie, ponieważ wszyscy uszanowali miejsce modlitwy. Spotkałem trzech pielgrzymów z Włoch, którzy podróżowali rowerami. Ugotowali olbrzymi garnek zupy i gdy dowiedzieli się, że jestem z Polski, to mnie poczęstowali. Wynika z tego, że istnieje nić sympatii Włochów do Polaków, bo nie byli już tak gościnni w stosunku do innych nacji. Połowa osób nocujących ze mną w pokoju zabarłożyła w nocy i nie słyszałem nawet, kiedy wróciła Japonka. Rano szybko zwinęła śpiwór i ruszyła na Camino via de la Plata.
Dworzec kolejowy w Puebla de Sanabria
W autobusie miałem pewne obawy, czy nie zostawiłem sobie za mało czasu na dotarcie do lotniska. Z dworca autobusowego przy Mendez Alvaro w 45minut dotarłem do terminalu nr 2.  Linie Ryanair nie serwują darmowych posiłków, bo bilety są bardzo tanie, dlatego ja, gdy inni konsumują ucinam sobie drzemkę. Samolot w Modlinie wylądował przy szybko zachodzącym słońcu, a gdy już odebrałem bagaż to zapadły ciemności. Na szczęście odwody wysłane mi na pomoc odnalazły mnie i przed północą znalazłem się w domu.