wtorek, 17 listopada 2015

Camino frances 2009




     
 O podróży do Santiago de Compostela marzyłem od wielu lat. W swojej wyobraźni wyobrażałem sobie średniowiecznych pielgrzymów wędrujących wśród warownych zamków i miast, na których czyhały bandy arabskich rozbójników. Z różnych względów nie mogłem zrealizować swoich marzeń. Mój plan mógł być dopiero zrealizowany wiosną 2009 r. Porę tę wybrałem ze względów klimatycznych oraz wskazówek studenta pielgrzyma spotkanego w domu rekolekcyjnym zakonu jezuitów w Częstochowie.
 Do podróży przygotowywałem się ponad pół roku. W tym czasie musiałem zgromadzić odpowiedni sprzęt, niezbędne informacje o trasie i mijanych obiektach, a także przygotować się kondycyjnie. Najważniejszą sprawą były buty i po długiej kwerendzie wybrałem firmę asolo. Z plecaków wybrałem firmę deuter 38+4l, z systemem wietrzenia pleców. Do tego doszły koszule z długim rękawem, spodnie dwuczęściowe, odpowiedni kapelusz, a wszystko musiało posiadać system UV. Bardzo ważne były również skarpetki, płaszcz przeciwdeszczowy, ręcznik i bielizna osobista. Wszystkie te elementy poza skarpetami były wykonane z materiałów szybkoschnących, co sprawdziło się na trasie.
 Początkowo zamierzałem pójść trasę camino de aragones z Lourdes. Zwały śniegu zalegające
w wyższych partiach Pirenejów uniemożliwiły ten zamiar. Ostatecznie wybrałem klasyczne camino de frances. Bardzo ważny okazał się wczesny zakup biletu lotniczego, co obniżyło koszty podróży.
21.04.2009   Warszawa-Bilbao-San Sebastian-Hendaye
 Do Warszawy dojechałem porannym autobusem z Kozienic. Tu przed odlotem pożyczyłem aparat cyfrowy. Lot do Frankfurtu trwał od 10.10 do 11.50, gdzie do godziny 15.50 czekałem na przesiadkę do Bilbao. Lotnisko we Frankfurcie jest ogromnym kombinatem posiadającym kilometry podziemnych tuneli. W samolocie nie brakowało kanapek, napojów, a nawet alkoholi i obsługa dawała nawet dokładki. Zaraz po wylądowaniu w Bilbao przy lotnisku czekał autobus do San Sebastian za 15€. Tutaj zastało mnie zimno zupełnie jak u nas w lutym. W tym dużym mieście dworzec autobusowy przypominał nasz  „wiejski” przystanek. Spotkałem tutaj mało życzliwe Polki, które chciały dostać się do Santander. Półtorej godziny szukałem autobusu do Irun, aż w końcu zrezygnowałem, bo zrobiło się ciemno. Spacerując po mieście przypadkiem znalazłem dworzec kolei Eusko Tren i za 1,50€ dojechałem do Hendaye we Francji. Było już po 22.00 i ogarnęła mnie trwoga, ale zrządzeniem losu spotkałem Francuza o imieniu Jean, który wędrował wzdłuż Atlantyku. Porozumieliśmy się dzięki słownikowi języka hiszpańskiego. On dowiedział się z informacji
o połączeniach do Saint Jean-Pied-de-Port.
22.04.09   Hendaye- Bayonne- Saint-Jean-Pied-de-Port- Roncesvalles
 O 24.00 dworzec kolejowy został zamknięty i musiałem spędzić noc na mieście. Ze znajomym już Francuzem pięć razy w ciągu nocy obeszliśmy to małe miasteczko. Jego zachowanie było dziwne, gdyż przy spotykanych Kościołach, gdy klękałem wyciągał wahadełko i coś mierzył. W ciągu nocy od oceanu słychać było szum fal morskich. O godzinie 5.18 wsadził mnie do pociągu w kierunku Bayonne. Młody konduktor widząc pielgrzyma nie przyjął zapłaty, jedynie przy wysiadaniu
z francuską gracją  i z uśmiechem powiedział wuala. W ten sposób zaoszczędziłem 6.50€. Na dworcu w Bayonne nawiedzał mnie sen, ale przysiadły się do mnie dwie młode sympatycznie wyglądające Niemki, których już później nie spotkałem. Ich wzajemna rozmowa nie pozwoliła mi zasnąć. Za 8.40€ dotarłem do miejsca mojego przeznaczenia, ponieważ prawdziwi pielgrzymi muszą przejść Pireneje na własnych nogach. W autobusie było ponad 10 osób i wszyscy z plecakami, a na uwagę zasługiwał czworo skośnookich podróżnych, prawdopodobnie Koreańczyków. Podróż trwała od 8.24 do 9.44. Podczas podróży w przerwach między drzemkami podziwiałem górskie doliny i wijące się serpentyny, które pokonywał autobus.
 St. Jean-Pied-de-Port jest małym urokliwym górskim miasteczkiem. Wewnątrz średniowiecznych murów znajduje się kilka brukowanych ulic, które można przejść w kilkanaście minut. Największą atrakcją miejscowości jest ładnie wkomponowany do otoczenia romański Kościół. Przez swoją chytrość nie zaopatrzyłem się w wodę mineralną i bez niej wyruszyłem na trasę zgodnie ze strzałkami. Po półgodzinie marszu pod górę odczułem swoją niefrasobliwość, ponieważ szybko się spociłem i doskwierało mi pragnienie. Po kolejnych dwóch kwadransach człapania już udało mi się napełnić bukłak z wodą, a stało się to dzięki życzliwości gospodarza francuskiego. Uprzejmy starszy pan wskazał ręką na kran przed domem. Trasa wiodła w większości wąska asfaltową drogą. Początkowo mijały mnie z rzadka samochody osobowe, które zanikły w wyższych partiach gór. Zalegały tu płaty śniegu, które należało omijać. Na pierwszych kilometrach wyprzedziłem ok. 10 osób, ale z braku wody i braku treningu górskiego padłem.


                                                                    Uśpiony las w Pirenejach
 Trening po puszczy kozienickiej i jednodniowy wypad w Góry Świętokrzyskie to było za mało. Wypocony i dźwigający zbyt ciężki bagaż musiałem spocząć na pirenejskiej hali. Posiliłem się suszoną  kiełbasą i tureckimi rodzynkami, które to wiktualia popiłem górską francuską wodą. Maszerowałem dalej, aby zdążyć przed nocą i nie mogłem podziwiać krajobrazów ze względu na unoszącą się mgłę. Mijane zagajniki leśne były całkowicie martwe ze względu na wczesną porę roku. Spotykane tu drzewa w niczym nie przypominały naszych borów. Drzewa te pozbawione liści i igieł sprawiały przygnębiające wrażenie niczym fragmenty znakomitego filmu „Władca pierścieni’.

 Źródło hrabiego Rollanda i pomocny Hiszpan
 W najwyższych partiach Pirenejów dogonił mnie wcześniej wyprzedzony Hiszpan. Był to łysy pan w okularach z chytrymi wąsikami.  Okazał się bardzo uczynny i dosłownie dociągnął mnie do końca etapu. Bez jego pomocy straciłbym ponad godzinę. Poczęstował mnie izostarem w proszku, który dodał wielu sił, jak również jakimiś tajemniczymi orzeszkami. Zejście do Roncesvaldes odbywało się bezdrożami w błocie i mokrym śniegu. Tutaj sprawdziły się markowe buty, które przetrwały próbę wody oraz usztywniły kostki przed niechybnym urazem. Niewytrenowane nogi zaczęły uginać się, ale życzliwy Hiszpan ciągnął mnie za sobą. Już na miejscu ten życzliwy człowiek załatwił za mnie wszystkie formalności. Po drodze minęliśmy źródło, z którego czerpał siły hrabia Roland przed swoją chwalebną śmiercią. Na szczęście woda ta przyniosła mi ukojenie i pozwoliła dotrzeć do Roncesvalles.
 Roncesvalles to stare trzynastowieczne opactwo, przeważnie gotyckie, ale występują też w nim elementy romańskie.  Mszę świętą odczułem jako teatr dla publiczności. W czasie mszy ludzie nie przyklękali, a nawet siadali przy podniesieniu, co nie przeszkadzało im w przyjęciu komunii świętej. Po raz pierwszy w życiu przyjąłem komunię świętą na rękę. Nocleg kosztował 6€, credencial czyli paszport pielgrzyma 1€, a tradycyjna muszla pielgrzymia 2,50€. Zrezygnowałem z kija pielgrzymiego, bo i tak miałem co dźwigać, a kij był wystarczająco drogi. Poznany Hiszpan zaprosił mnie na kolację, ale grzecznie odmówiłem. Do dyspozycji pielgrzymów były prysznice, automatyczne pralki, a w kuchni gotowana woda i herbata.  Nocleg odbywał się na ogromnej odnowionej średniowiecznej sali. W przydziale przypadło mi piętrowe łóżko, co nie pozwoliło na zachowanie komfortu psychicznego w nocy, bo nie byłem przyzwyczajony do spania na piętrze
i targały mną obawy o spadnięcie.
23.04.09   Roncesvalles-Larrasoana

                                                                     Widok na Pireneje
 Rano obudził mnie ogromny szmer. Okazało się, że wszyscy na raz wstali i szykowali się do wyjścia. Miłym zaskoczeniem rano były dostarczone do schroniska owoce. Posilony bananem ruszyłem na trasę w asyście operatorów filmowych, którzy nagrywali film o parze pielgrzymów.
W pierwszej miejscowości na trasie o nazwie Burguete, szlak niespodziewanie skręcał w prawo,
a zdecydowana większość pielgrzymów szła prosto. Na szczęście miły starszy mężczyzna wszystkich zawracał. Po 11 km marszu w Espinal wstąpiłem na kawę , która kosztowała 1,20€. Tutaj po raz ostatni spotkałem znajomego Hiszpana, który musiał być zawodowym piechurem.
Cała trasa nie była zbyt forsowna w porównaniu z pierwszym dniem. Co prawda istniały niewielkie podejścia, ale ogólnie dominowały zejścia. Pogoda była prawie bezchmurna, dlatego podziwiałem widoki Pirenejów. Nawiązałem rozmowę z pewnym Węgrem, który po trzech tygodniach okazał się Włochem spod  Bergamo, ale mówił jakimś dziwnym dialektem. W Zubiri napotkałem sklep, gdzie kupiłem sok ananasowy za 1.05€ i bułkę za 0,5€. Tak posilony dotarłem do Larssony na nocleg.
Łóżko w schronisku municypalnym kosztowało 6€. Nocowali tu Włosi, którzy podnieśli rwetes, czy czasem nie jestem Cyganem, tak jakby coś czuli do tej nacji. Kuchnia w alberghe była w remoncie, co uniemożliwiało sporządzenie posiłku. Z powodu braku apetytu i obawy o zatrucie wyrzuciłem wszystkie produkty żywnościowe z Polski. Dzięki temu miałem lżejszy plecak do dźwigania. Spacerując po kamiennym miasteczku otarłem się o bar. Zapobiegliwy właściciel namówił mnie na posiłek. Zjadłem omlet za 4,50€, który popiłem setką wina za 1€. Zmęczony upalnym dniem szybko zasnąłem.
24.04.09  Larrasoana-Pamplona-Cizur Mayor
 W nocy nie mogłem spać, ponieważ bolały mnie nogi, a ponadto łóżko było zbyt twarde. Wyjście na szlak nastąpiło ok.7.00. Do Pampeluny trasa prowadziła górskimi ścieżkami nad przepaściami. Przy bezchmurnej pogodzie można było podziwiać wspaniałe widoki. Zadziwił mnie Francuz, który podróżował z parą koni. Był to miły starszy pan, który na stromych górskich ścieżkach nie mógł podróżować wierzchem. Zadziwiającym faktem niespotykanym w Polsce jest grodzenie lasów. Do lasu można było wejść jedynie przez bramę, tak jakby zwierzęta nie miały tu nic do powiedzenia.

                                                                    Francuz pielgrzymujący z parą koni
 Przed Pampeluną w warzywniaku zakupiłem owoce. Wejście do sławnego miasta odbyło się przez średniowieczną bramę.  Urokliwe wąskie uliczki na starym mieście robiły niesamowite wrażenie. 
W porze sjesty wszystkie zabytki były pozamykane. Dosyć przypadkowo natrafiłem na Kościół, 
w którym odbywała się msza święta. Starszy ksiądz wygłosił długie kazanie, a hostię podawał do ust. Posilony duchowo podziwiałem uroki Pampeluny. Miasto opuściłem przechodząc obok Uniwersytetu Nawarry. Moją uwagę zwróciło boisko jednej ze szkół. Cała gawiedź szkolna przechadzała się w mundurkach szkolnych.
  
                                                                 Mury Pampeluny
 Zmęczony upałem na nocleg zatrzymałem się w Cizur Mayor. Nocleg w prywatnym schronisku kosztował 8€, ale za to znajdował się tu piękny ogród. Szczególną uwagę zwracał na siebie mały staw, ze złotymi karpiami i żółwiami. Uzupełniłem zapasy kupując gruszki za 0,55€, mydło w płynie za 1,85€ i paczkę kawy za 2,55€. Miasteczko posiada dwa romańskie śliczne Kościoły, niestety zamknięte w tym czasie. Z ogrodzenia jednego z nich można było podziwiać panoramę Pampeluny 
i Pirenejów. Przed snem w ogrodzie poznałem Irlandczyka z Dublina, który szedł do Fatimy. Był poliglotą, dlatego trochę mówił po polsku, a ponadto pisał i recytował wiersze.

                                                                      Romański Kościół z XIIw w Cizur Mayor
25.04.09   Cizur Mayor-Santa Maria de Eunate-Lorca
 Był to chyba najładniejszy dzień w całej pielgrzymce. Ciemną nocą jako pierwszy ze schroniska wyruszyłem na szlak. W zupełnym spokoju mogłem odmówić różaniec. Maszerowałem głębokim jarem wśród alei krzewów, a droga wiła się ciągle pod górę. Nie wiedząc nic przeszedłem obok ruin zamku i chyba Kościoła lub klasztoru. Było to widoczne, gdy znalazłem się na górze, ale wracać się dobry kilometr nie miałem ochoty. Na tzw. wietrzne wzgórza prowadziła stroma ścieżka. Bardzo mocno wiało, a wzdłuż całego pasma górskiego obracało się kilkaset zainstalowanych wiatraków, które robiły wiele hałasu. Gdy widoczność o zmierzchu była na tyle dobra widać było wiele miasteczek z wieżami Kościołów i wszystkie na wzgórzach niczym twierdze. Silny wiatr tak przeszywał zimnem, że nie mogłem na dłużej zatrzymać się przy figurach pielgrzymów z żelaza.

                                                             Blaszani pielgrzymi na Wietrznych Wzgórzach
 Zejście z górskiej grani wymagało dużej sprawności fizycznej. W pierwszym miasteczku do którego wszedłem było całkowicie pusto. Zatrzymałem się przy Kościele, a jacyś rowerzyści przejechali dalej, tak jakby im nie zależało na żadnych zabytkach. W Uterga  kupiłem colę z automatu, 
a następnie wstąpiłem na bocadillo a jamon, czyli bułkę z szynką oraz na herbatę. Od tej pory było to moje codzienne standardowe śniadanie. Przechodząc przez Maruzabal skręciłem do Eunate, aby zobaczyć Kościół polecany przez Francuza spotkanego pierwszego dnia. Kościółek położony w dolinie robi niesamowite wrażenie. Zbudowany jest na planie ośmiokąta i otacza go seria łuków. Jego wnętrze jest urzekające, a sącząca się delikatna muzyka pozwala przeżywać duchowy nastrój. Pochodzi z XII wieku i jest znacznie ładniejszy niż znajdująca się na liście UNESCO Zielna Hora
w Czechach, chociaż są do siebie bardzo podobne. Wśród zwiedzających nie było żadnego pieszego pielgrzyma, jedynie spotkałem dwie wesołe Angielki na rowerach.
  
              Tajemniczy romański Kościół templariuszy – Santa Maria de Eunate (Marii Dziewicy)
 Do Obanos dróżka prowadziła pod górę. W czasie marszu zaatakował mnie wielki pies, ale na moje szczęście w porę zjawił się właściciel psa. W bardzo staro wyglądającym miasteczku spożyłem drugi posiłek i zaskoczyła mnie niska cena artykułów spożywczych. Tutaj szlak francuski spotyka się
z camino de aragones. Odpoczywając przy konsumpcji spotkałem znajomych pielgrzymów
z poprzedniego dnia. Niebawem znalazłem się w Puente la Reina, gdzie wstąpiłem do miejscowych Kościołów. W pierwszym z nich zakonnicy chcieli mi coś pokazać, ale bariera językowa uniemożliwiła to. W następnym Kościele panował duży ruch, ponieważ szykowano się do ceremonii ślubnej. Było to bardzo stare i fajne miasteczko z bazarem, wąskimi uliczkami i dwoma bramami. Ponieważ czułem się na siłach, to postanowiłem zanocować w następnej miejscowości. Wyjście z Puente la Reina prowadziło starym kamiennym średniowiecznym mostem. Szedłem teraz w towarzystwie dwóch starszych Włochów mówiących po niemiecku, prawdopodobnie byli z Górnej Adygi. Jeden z nich nosił na głowie sycylijską czapkę. Po raz ostatni w czasie pielgrzymki dopadła mnie zadyszka.

                                              Puenta la Reina i jej słynny średniowieczny most
 Ze względu na porę sjesty w Cirauqui schronisko było zamknięte. Resztą sił uciekając przed deszczem osiągnąłem Lorcę. Młody Hiszpan widząc nowego klienta za 6€ zaprowadził mnie do czteroosobowego pokoju. Odpoczywał tu już jeden Anglik, a później dołączyli dwaj Brazylijczycy. W kuchni spotkałem miłą Węgierkę oraz dwie nieznajome panie. Przebyty dystans tego dnia to 39 km..
 Ten dzień był szczególnie udany ze względu na wspaniałe widoki. Wszystkie miejscowości położone były na wzgórzach. W każdej z nich znajdowały się średniowieczne romańskie Kościoły. Szlak prowadził wąskimi ścieżkami, a dookoła budziła się do życia uśpiona zimą przyroda.
26.04.09   Lorca-Estella-Sansol
 Nocą śpiący nade mną Brazylijczyk zwymiotował, z nadmiaru wypitego wina i pobrudził śpiącego naprzeciwko mnie Anglika. Rankiem pokropywał deszcz, toteż odeszła mnie ochota zwiedzania Lorki. Ubrany w pelerynę wyruszyłem na trasę. Tuż za miastem stał stary samotny Kościół, ale jak zwykle był zamknięty, dlatego musiałem uruchomić wyobraźnię. Do Estelli szedłem razem
z poznaną wieczorem Węgierką, ale bariera językowa uniemożliwiła nawiązanie rozmowy. Padająca mżawka spowodowała, iż obok średniowiecznych zabytków miasta przeszedłem obojętnie. Ponieważ była niedziela, to o godzinie 10.00 uczestniczyłem we mszy świętej, ale komunia na rękę nie podobała mi się.

                                    Średniowieczna Bazylika Grobu Świętego w Estella ze wspaniałym  portalem

                                                                 Typowa ulica starych  hiszpańskich  miast(Lizarra)
 Za miastem na wzgórzu znajdował się XII-wieczny cysterski Monasterio de Irache. Jego wnętrze robi niesamowite wrażenie, czuć tu prawdziwe średniowiecze nieskażone współczesnością. W ścianie  klasztoru umieszczono fontannę wina, gdy wyjąłem mój litrowy kubek, to od razu wzbudził on zachwyt odpoczywających tu pielgrzymów. Spotkałem tu znajomego Brazylijczyka z noclegu
i stuknęliśmy się kielichami.

                                                                               Słynna fontanna  darmowego wina 
 Maszerując dalej natrafiłem na ośrodek wypoczynkowy, w którym zjadłem śniadanie i ruszyłem do Monjardin. Tam wypiłem kawę i odpocząłem. Na niebie pojawiło się Słońce, dlatego czując się na siłach ruszyłem do Los Arcos. Odcinek 12 km pokonałem w dwie godziny. Po drodze podziwiałem przyrodę, jak również zieleniejące się pola oraz kwitnące krzewy i maki. Falisty krajobraz był bardzo uspokajający, a na okalających wzgórzach wznosiły się stare monastyry. Szlak wiódł polnymi ścieżkami, dlatego nic nie mąciło błogiego spokoju. W ogóle nie czułem zmęczenia, a w Los Arcos posiliłem się małym soczkiem z automatu, po czym ruszyłem dalej.                                   

Droga do Los Arcos


Ścieżka przed Sansol
Tego dnia przeszedłem 36 km, a przy wejściu do Sansol grupa turystów autobusowych zrobiła mi zdjęcia. Tutaj życzliwy Hiszpan udzielił mi za 6€ schronienia. Obszedłem miejscowość, ale wszystko było pozamykane i nie spotkałem nawet żywej duszy. Zauważyłem tu pewną prawidłowość, iż jedyne sklepy w małych miejscowościach to apteki. Kiedy poczułem głód, to właściciel alberghe zawiózł mnie do sklepu spożywczego. W dowód wdzięczności zostawiłem moją karimatę, która mi już ciążyła. Na noclegu spotkałem znajomego Anglika, który każdego dnia pokonywał długie dystanse. Przy kolacji poznałem Brazylijkę i Brazylijczyka, obydwoje byli w średnim wieku i namiętnie przy winie dyskutowali o polityce.
27.04.09.   Sansol-Logrono-Navarete
 Rankiem z piętrowego łóżka było niewygodnie schodzić, dlatego wstałem jako jeden z ostatnich, ale za to najszybciej się pozbierałem. Po wyjściu z refugio odmawiałem poranną modlitwę. Zauważyła to Brazylijka i zaczęła coś mówić o oddawaniu czci słońcu, przynajmniej tak zrozumiałem. Zejście do Torres del Rio było strome, ale i dalej szło mi się ciężko. Teren był bardzo urozmaicony, ciągłe podejścia i zejścia. Na zboczach znajdowały się wypielęgnowane plantacje winnej latorośli.
W Vianie spożyłem śniadanie i dokonałem zakupu owoców. Miasteczko było prześliczne z wąskimi uliczkami, a ponadto otwarty był główny gotycki Kościół. Starsza pani sprzęgająca tam pamiątki religijne przybiła mi pieczątkę do credencialu.
 Za Vianą rozciąga się kraina wina La Rocha. Zatrzymałem się na odpoczynek w kwitnącym sadzie przy małym Kościółku. Podszedł tu do mnie pewien Hiszpan i pouczył jakie wina należy pić. Ogólnie chodziło mu o markę Tinto, a butelkę tego trunku można było kupić poniżej 2€. Stolica regionu Logrono położona jest w kotlinie. Siedząc na skarpie z widokiem na miasto spożyłem resztę owoców.

                                                                  Kraina wina przed Vianą
 Dojście do Logrono prowadziło ścieżką przez zabagniony mało interesujący teren. Same miasto wydało mi się takie sobie, ale stare wąskie uliczki mogą się podobać. Zakupiłem tu pocztówki,
a uprzejmy sprzedawca wskazał mi sklep gdzie dokupiłem znaczki. Bez odpoczynku ruszyłem dalej. Wyjście prowadziło przez duży park, w którym biegało multum osób. Dalej musiałem obejść jezioro, z którego  brzegu pozdrawiali mnie wędkarze.

                                                                 Miejsce odpoczynku w drodze do Logrono
 Droga do Navarrete mniej mi się podobała, dlatego nie mam z niej żadnych wspomnień. Przed miastem znajdują się fundamenty średniowiecznego szpitala dla pielgrzymów. Patrząc do tyłu na przebytą drogę można tam dostrzec na wzgórzu postać ogromnego byka symbolu Hiszpanii. Wejście do centrum miasta prowadzi pod górę, a pod koniec dnia dodatkowo wzmogło się zmęczenie. Refugio obsługiwane było przez wolontariusza z Francji, który utrzymywał francuski porządek. Było ono donativo, czyli co łaska, ale z dopiskiem 5€.
 Znowu przypadło mi spanie na piętrowym łóżku, co wzbudzało pewien niepokój, ponieważ łóżka nie posiadały żadnych barierek, a były wąskie nawet dla jednej osoby. Po czynnościach higienicznych wypisałem osiem kartek. Wrzuciłem je do skrzynki w czasie zwiedzania miasta.
O godz. 20.00 uczestniczyłem we mszy świętej w XVI-wiecznym ogromnym Kościele. Prowadzący ksiądz udzielał komunii, zarówno do ust jak i do ręki, w zależności od prośby.
28.04.09.   Navarete-Najera-Azofra
 Poranne wyjście odbyło się w deszczu po błotnistej ścieżce. W pierwszym miasteczku jeszcze 
o zmroku otwarty był bar, którego właściciel utrzymywał się z obsługi pielgrzymów. Zjadłem tu tanie śniadanie, które kosztowało maksimum 3,50€. Idąc w czasie deszczu utrzymywałem wysokie tempo wyprzedzając po drodze wielu piechurów. Dogoniłem również poznanego dzień wcześniej starszego sympatycznego Francuza. Musiał on przedtem skorzystać z podwodów, bo niemożliwe by idąc tak wolno, zaszedł aż tak daleko.
 W Najera było lokalne święto, a miałem stąd wysłać pocztą część bagażu do Santiago.  Oprócz poczty zamknięty był również słynny tutejszy klasztor. Co dziwne czynne było tutejsze muzeum, które eksponowało miejscowe wykopaliska archeologiczne. Miła obsługa zachęciła mnie do zwiedzenia ekspozycji. W Kościele parafialnym na mszy panował duży ścisk i niemożliwe było jego zwiedzanie. Na  rynku trwały przygotowania do występów artystycznych. Zbudowano tu estradę,
a elektrycy pracowali nad nagłośnieniem.
Przez Najera przepływa górska rzeka Rio Najerilla, która wyżłobiła niezły kanion. Zabudowa miasta jest ograniczona kilkudziesięciu metrowym klifem. Miejsce to upodobały sobie ptaki budując ogromną ilość gniazd. Szczególnie w oczy rzucały się bociany, których liczba w Hiszpanii stale wzrasta. Za miejscowością szedłem przez las, w którym prowadzono wycinkę drzew. Wyszukałem tu odpowiedni kij mający posłużyć za laskę pielgrzymią.

                                            Klif górujący nad  Naherą
 Na nocleg zatrzymałem się w Azofrze, chociaż mogłem iść dalej, bo marszowi sprzyjała pogoda, całkowicie odmienna od porannej. Z Azofry prowadził szlak do San Milan de Cogolla, który był jednym z celów mojej wyprawy. Nowe municypalne alberghe posiada tu dwuosobowe pokoje
o bardzo małych rozmiarach. Razem ze mną nocował Andreas z Monachium, który w tym miejscu zakończył swoja pielgrzymkę. Doznał urazu podbicia stopy, ponieważ dobrał złe buty.
 W okolicach Azofry znajduje się ogród botaniczny, ale zrezygnowałem z jego zwiedzania. Spotkałem tutaj Brazylijczyka poznanego w Sansol, który poczęstował mnie kolacją. Do posiłku przyłączył się Andreas stawiając wino. W trakcie spożywania trunku rozwiązywały się języki. Okazało  się, że Brazylijczyk miał na imię Ignatio i pochodził z Porto Alegre. Był kibicem Interu 
i nie lubił zwolenników słynnego Gremio. Chwalił się, że osobiście zna Ronaldinio.  Andreas natomiast był praktykującym katolikiem.
  
             Tablica w Azofrze upamiętniająca mieszkańców poległych w walce z komunizmem
29.04.09   Azofra-San Milan de la Cogolla-Santo Domingo de la Calzada.
 Droga do San Milan de Cogolla była mało męcząca, ale cały czas prowadziła asfaltem. Na szosie panował bardzo mały ruch, a żaden z pielgrzymów nie zdecydował się wyruszyć do słynnego opactwa. Na trasie w Canias znajduje bardzo ładne opactwo cysterskie z XII wieku. Wczesnym rankiem było zamknięte, ale ład i porządek wokół świadczył dobrze o gospodarzach. Zdobyty poprzedniego dnia kij pielgrzymi w pewnym momencie wyrzuciłem, bo mi przeszkadzał.
 Już z kilku kilometrów było widać położony w dolinie na tle ośnieżonych gór słynny klasztor Yuso. Będąc na miejscu mogłem stwierdzić ogromne prace remontowe wokół murów, aby uchronić kolebkę języka hiszpańskiego i jednocześnie zabytek UNESCO. Spotkałem tu wycieczki szkolne oraz zorganizowaną grupę emerytów z Francji. Obszedłem cały obiekt i odpocząłem, ale zrezygnowałem ze zwiedzania z przewodnikiem.

                                          Klasztor Yuso kolebka języka hiszpańskiego
 Oprócz klasztoru Yuso na zboczu góry znajduje się klasztor Suso. Dojście do niego miało trwać 45 minut, ale ja na przełaj przeszedłem w 15 minut. Pewne kłopoty miałem przy pokonywaniu stromizn. Klasztor ten jest znacznie skromniejszy, ale razem tworzą unikalną całość. Zastałem tu tylko jedną wycieczkę szkolną, a miła pani nauczyciel zrobiła mi zdjęcia.
 Do Santo Domingo de la Calzada chciałem dotrzeć przez góry. Pan, który sprzedawał pamiątki nawet wskazał ścieżkę, ale brak jakichkolwiek oznakowań zniechęcił mnie, a na dodatek od wieków nikt tędy nie szedł. Wybrałem bezpieczniejszy wariant skrajem świerkowego lasu. Po półgodzinnym marszu spotkałem miejscowego wieśniaka. Przez kwadrans tłumaczył mi drogę nie zamykając wcale ust, a ja nic nie rozumiałem. Pokazałem mu mapę, a on znowu przez 10 minut szwargotał, a ja traciłem cenny czas. W pewnym momencie skręciłem w pola i podziwiałem wspaniałe krajobrazy. Gdzieniegdzie słychać było warkot ciągników przy pracach polowych. Mijałem niewielkie przysiółki wiejskie, a jeden z nich był całkowicie wyludniony.

 Zielone pola La Rocha
 Na rozstajach polnych dróg zatrzymałem samochód osobowy i rzeczowy kierowca wskazał kierunek. Z powrotem znalazłem się na szosie, którą pokonywałem rano. Zauważyłem teraz, iż Hiszpanie przy drogach sadzą zagajniki topoli, która nie jest drzewem hiszpańskim. Teraz nie wracałem do samej Azofry, ale skręciłem w kierunku Santo Domingo. W pierwszej napotkanej miejscowości znajdowały się same warsztaty napraw sprzętu rolniczego. Świadczyło to o źródle utrzymania jego mieszkańców. Wszedłem do jedynego baru i wypiłem herbatę podaną w wykwintny sposób. Spotkałem też trzech miejscowych klientów, którzy śledzili w telewizji zawody sportowe. Niestety, ale żadnych posiłków w tym barze nie podawano. Wychodząc z baru zauważyłem, iż pani zamyka sklep po przyjęciu towaru, a była pora sjesty. Kupiłem jedynie sok, który dał mi siły na dojście do noclegu.
 Po dotarciu do właściwego szlaku wyprzedziłem jeszcze sześciu pielgrzymów. Samo miasto nie robi wrażenia, chociaż posiada zabytkowy Kościół. Tuż przed wejściem do niego znajduje się klatka ze słynnym kogutem, który przypomina średniowieczny cud. Spacerując po miasteczku zauważyłem, jak miejscowi młodzieńcy ćwiczyli jakichś lokalny męski taniec. Musiało to być coś bardzo ważnego, ponieważ towarzyszyła temu wydarzeniu spora publika. Nawet kilkuletni chłopcy próbowali naśladować poczynania starszych braci i mężczyzn.
  
                                                              Dziwny taniec mężczyzn w Santo Domingo de Calzada

                                                   Kogut przed Kościołem  na pamiątkę średniowiecznego cudu
30.04.09.   Santo Domingo-Tosantos-Villafranca Montes de Oca
 Spanie tej nocy było nie za specjalne, ponieważ budziłem się. Będąc niewyspanym siłą rzeczy szedłem ciężko. Pierwsza miejscowość na szlaku  to Granon i tu miła niespodzianka w postaci otwartego Kościoła. Znajduje się w nim piękna bardzo stara chrzcielnica pamiętająca jeszcze walki
z Maurami. Wewnątrz świątyni płynęła spokojna muzyka umożliwiająca skupienie i możliwość obcowania z Bogiem.
 Kolejne miejscowości były mało ciekawe. Wszystkie sklepy i obiekty pozamykane, a ulice zupełnie puste. Dopiero Belorado największe miasto na trasie posiadało wszystkie dogodności. Wypiłem tutaj kawę i zjadłem śniadanie, po czym pozytywnie spojrzałem na świat. Nareszcie była tu czynna poczta i 3kg zbędnego bagażu odesłałem do Santiago. Młoda dziewczyna na poczcie bez żadnego zbędnego słowa obsłużyła mnie i ulżyła moim cierpieniom. Dokonałem również zakupu owoców na drogę oraz zwiedziłem klasztor na skraju miasta.
 Ze znacznie mniejszym ciężarem na plecach mogłem jeszcze przyspieszyć kroku. Teraz najciekawszym miejscem na trasie było Tosantos, ze względu na unikalny Kościół. Znajduje on się na skałach i jest widoczny z daleka. Po zejściu ze szlaku i marszu wśród kwitnących ogrodów, przeszedłem most i wspiąłem się na skały. Z bliska okazało się, że jest to budowla wykuta w twardej skale, ale niestety nieczynna. Mogłem stąd podziwiać roztaczające się widoki oraz pielgrzymów wyglądających niczym mrówki. Pomimo doskonałego oznakowania i tajemniczości budowli rzadko, który pielgrzym zbacza ze szlaku, aby zachwycać się kunsztem dawnych mistrzów. Po drodze spotkałem starszego francuza poznanego w Navarrete.

                                                               Kościół na skalach w Tosantos
 Przed Villafranca Montes de Oca znajdują się resztki monastyru z VII wieku. Budowla jest mało imponująca, ale starszy jej wiek każe budzić szacunek. Samo Villafranca jest mało ciekawe. Znajduje się tu jeden sklep, gdzie są igły, widły i powidła. Dużym wyzwaniem jest tu przejście przez szosę ze względu na szybko jadące non stop samochody. Na noclegu spotkałem trzech znajomych Brazylijczyków i trzech znajomych Francuzów, którzy rzeczywiście byli Włochami. Spotkałem tutaj również Polaka, który nie znał słowa po polsku, ale nazywał się Olaf Gajda. Jego dziadek w czasie wojny zabłądził w Skandynawii. Przypadło mi spanie na piętrowym łóżku, a nie było możliwości na nie się dostać.

 Ruiny Kościoła z VII wieku

                                                             W alberghe (refugio)
1.05.09.   Villafranca-Burgos
 Szlak do Burgos był chyba najmniej ciekawy z dotychczasowych odcinków. Ciemnym rankiem musiałem wspiąć się na wzniesienia. Tutaj rozciągał się dookoła las, przez który wiódł szeroki gościniec. Tego ranka ponad 10 km musiałem iść po kostki w błocie. W pewnym momencie zaczął padać mokry śnieg i nie przypominało to słonecznej Hiszpanii, ale raczej Skandynawię. Na końcu tego etapu była miła niespodzianka. Znajdował się tu otwarty XII-wieczny klasztor de San Juan de Ortega, a przy nim czekała studentka ze Szwecji. Nie mogła ona wejść do podziemnej krypty, bo było tam ciemno. Posiadałem odpowiednie oświetlenie i razem zwiedziliśmy to romantyczne miejsce. Znajdował tu się rzeźbiony grobowiec średniowiecznego władcy. Nawet nie żałowałem, że był zamknięty bar i szedłem bez śniadania. Niestety, ale dalej musiałem pójść sam.
 

Pamiątka po wojnie domowej
 Mijane miejscowości może poza Atapuerca były mało ciekawe. Tam gdzie mijałem Kościoły zachodziłem na krótką modlitwę. Po drodze trzy razy mijałem trójkę Włochów, którzy byli trochę zirytowani, ponieważ mnie w ogóle nie wyprzedzali. W Atapuerca ładne wrażenie robi Kościół San Martin górujący ze wzgórza nad miejscowością. Za wioską znajdował się skansen archeologiczny
z listy UNESCO, ale ja poszedłem dalej. Teraz rozciągały się wapienne wzgórza, z których można było dojrzeć Burgos.
 Wejście do miasta było łatwe, ale męczące ze względu na obskurne miejscowości i dzielnice przemysłowe ciągnące się kilometrami. Ostatnie kilka kilometrów przeszedłem bardzo szybko mijając wielu pielgrzymów. Schronisko w Burgos kosztowało tylko 3€ i znajdowało się blisko słynnej katedry. Przydzielono mi łóżko dolne obok dwóch uprzejmych blondynek podróżujących rowerami. Katedra w Burgos to wspaniała kwintesencja gotyku – bajkowa z zewnątrz. Wewnątrz, aby zwiedzić ołtarz główny należało wykupić bilet, ale ja zrezygnowałem.
 O 19.30 uczestniczyłem we mszy świętej w jednej z bocznych kaplic. Okoliczne Kościoły były pozamykane, co zniechęciło mnie do zwiedzania. Tego dnia przeszedłem 40 km, dlatego nie miałem problemu z zaśnięciem.

                                                                Gotycka katedra w Burgos
2.05.09   Burgos-Castrojeriz
 Rano, gdy wszedłem do katedry na poranną modlitwę, to w jednej z bocznych kaplic natrafiłem na przygotowania do porannej mszy świętej. Przed nabożeństwem przez kwadrans wsłuchiwałem się
w śpiewy kościelne jakie prowadzili tutejsi wierni. Gdy opuściłem katedrę podszedł do mnie ksiądz, który odprawiał mszę. Wypytał mnie skąd jestem i pobłogosławił na dalszą część pielgrzymki. Przy wyjściu z centrum obejrzałem średniowieczne mury a następnie wstąpiłem po drodze do żeńskiego klasztoru. Dalej wraz z grupą innych pielgrzymów zbłądziliśmy ze szlaku, ale miejscowi naprowadzili nas na dobrą drogę. Już na samych opłotkach miasta minęły mnie dwie rowerzystki, dzielące ze mną nocleg.

Za miastem rozciągała się meseta, czyli półpustynny płaskowyż. Aż do samego Leon nie spotkałem zwartego występowania drzew, jedynie przydrożne krzewy. Nie jestem pewien czy występująca tu formacja roślinna to efekt małych opadów, czy wynik taktyki spalonej ziemi prowadzonej
w średniowieczu rekonkwisty. Meseta przy bezchmurnym niebie bardziej przypominała Północną Afrykę niż Europę. Za opłotkami Burgos mijałem niewielkie miejscowości. W jednej z nich od przydrożnego straganiarza zakupiłem dosyć tanie owoce, szczególnie przydatne w upalny dzień jaki mi towarzyszył. Po ok. 10 km w Tardajos znalazłem bar, a wesoły jegomość zamiast herbaty podał mi wino, które okazało się dwa razy tańsze od herbaty.

                                                                  Meseta – bezleśny płaskowyż
 Miedzy Hornillos, a Hontanas na szczerym polu w dolince znajdowało się maleńkie schronisko, do którego jednak nikt przy mnie nie zachodził, podobnież znajduje się przy nim uzdrawiające źródło. Po drodze spotkałem także stado owiec pilnowanych przez pasterza i dwa łagodne duże psy.

W pewnym momencie maszerowałem wśród niemieckich emerytów, którzy zostali tu czymś podwiezieni. Chciałem nocować w San Anton ruinach opactwa Benedyktynów, ale nieprzyjemny gość wskazał mi drogę. Chroniąc się przed słońcem obejrzałem resztki opactwa pobenedyktyńskiego, szczególnie bramę rozciągającą się nad drogą. Do Castrojeriz dotarłem resztkami sił biorąc oddech
w każdym przydrożnym cieniu.
  Ze względu na duże zmęczenie upałem złapałem pierwszy nocleg na miejscowym kempingu. Spotkałem tu Stanisława z Perth, który pielgrzymował z innymi Australijczykami. Później przed samym Santiago dowiedziałem się, iż był księdzem, który rozchorował się później w Leon. W kuchni pracowała tu młoda Rumunka, którą los rzucił w poszukiwaniu chleba. Same Castrojeriz jest ślicznie położone na zboczu góry, a nad nim góruje majestatyczny średniowieczny zamek. Ze względu na 40 km w nogach przy silnym upale nie miałem już sił wspiąć się do zamku. Oprócz zamku są tu inne atrakcje turystyczne. Kościół kolegiacki pochodzi z IX wieku, ale niestety był zamknięty. W innym Kościele Santo Domingo znajdowało się muzeum z bardzo tanim biletem wejściowym. Opodal miejscowości położony jest klasztor, ale postronni goście mogli dotrzeć jedynie do drzwi klauzurowych.

 Ruiny klasztoru San Anton
 Posłanie noclegowe znajdowały się w ogromnej hali, a tu nocą dopadło mnie zimno, bo zabrakło dla mnie koca i dlatego nieco zmarzłem.

                                                              Castrojeriz z górującym  zamkiem
3.05.09   Castrojeriz-Poblacion de Campos
 Castrojeriz opuściłem jeszcze przed wschodem słońca. Wyjście z miasta prowadziło wzdłuż niewysokiego wiaduktu zbudowanego z ciosanego kamienia pamiętającego pewnie jeszcze czasy rzymskie. Po wyminięciu wiaduktu rozpoczęła się ostra wspinaczka pod górę, która już mi zupełnie nie przeszkadzała w marszu. Na podejściu dogoniłem grupę młodych mężczyzn dźwigających ogromną flagę Katalonii. Za górą rozciągała się wielka zielona dolina. Uprawa zboża jest tu tylko możliwa dzięki znakomicie funkcjonującemu systemowi nawodnień. Sieć kanałów i kanalików jest misternie zaprojektowana i wykonana jak szwajcarski zegarek.
  
                                                             Katalończycy ze swoimi symbolami narodowymi
 Przed Itero de la Vega znajduje się XIII wieczna kaplica przekształcona w refugio. Wstąpiłem tu na poranną modlitwę i wtedy zjawiła się miła Francuska, która poczęstowała mnie herbatą. Następnie przeszedłem przez słynny most na Rio Pisuerga. Na śniadanie zatrzymałem się w pierwszy napotkanym barze, gdzie zapłaciłem 5,30€, najwięcej w ciągu całej pielgrzymki. To doświadczenie zraziło mnie do tej miejscowości, która wydała mi się wredna i bez zwiedzania ruszyłem dalej. Zbliżało się południe, a ponieważ była niedziela to chciałem uczestniczyć we mszy świętej.
W wiosce Boadilla del Camino spotkałem przy Kościele trzy Kastylijki, które poinformowały mnie
o mszy świętej we Formiście o godz. 13.00.
  
                                                           Niedziela przed sumą we Fromiście
 Odcinek 6 km pokonałem w 45minut. Przed Kościołem gromadziły się grupy tubylców, dla których była to okazja do spotkań. Kościół był szczelnie wypełniony wiernymi, a msza święta przebiegała
w tradycyjny sposób. We Formiście znajduje się również stary cenny romański Kościół przekształcony w muzeum. Za 1€ nabyłem bilet i obejrzałem znany zabytek od wewnątrz wraz
z ekspozycją. Ujrzałem tu misterny kunszt dawnych mistrzów, szczególnie rzeźby zwierząt, które każde symbolizuje co innego. Dla przykładu bocian symbolizuje miłość dzieci do rodziców(opiekuńczość Chrystusa), koń – zwycięski bieg do celu, którym jest zbawienie, niedźwiedź – mściwość szatana, słoń – czystość i wytrwałość, wilk – przewrotny heretyk i fałszywy prorok oraz wiele innych zwierząt. Piekące słońce i brak cienia spowodowały, iż ruszyłem dalej. Po 4 km zatrzymałem się na nocleg za jedyne 3€. Mieścił on się w nieczynnej szkole w Poblacion de Campos. Obsługujące schronisko panie zaproponowały mi obiadokolacje za 6€. Był to mój pierwszy tego typu posiłek  w Hiszpanii. Nie miałem innego wyjścia, ponieważ nie było żadnego sklepu.
  
                                                                 Wzorcowy Kościół romański we Fromiście
 Obszedłem całą miejscowość wszerz i wzdłuż i nie spotkałem żywej duszy. Jedynie przy schronisku toczyło się życie. Zmęczeni pielgrzymi odpoczywali, czytali książki lub rozmawiali. Miejscowe dzieci bawiły się na placu szkolnym, a ich niewiele starsi rówieśnicy obcałowywali się w krzakach. Po wejściu do budynku spotkałem młodych Koreańczyków, którzy obalali któreś z kolei wino. Od razu skojarzyli mnie z Janem Pawłem II i zaprosili na libacje, ale pomimo bariery językowej odmówiłem.  Później kilkakrotnie mijałem ich na trasie, a oni mnie nie wyprzedzali. Prawdopodobnie musieli korzystać z podwózki.
 Tego dnia zauważyłem pewną ciekawostkę, iż na wszystkich mijanych Kościołach znajdowały się bocianie gniazda. Świadczy to szacunku jakim darzone są te ptaki na terenie Kastylii. Wieczorny posiłek składał się z dwóch dań popijanych winem, a na koniec obsługujące panie poczęstowały nawet nalewką. Takie pielgrzymowanie przypadło by do gustu nawet wrogom Kościoła. Oprócz mnie posilało się trzech mało sympatycznych Francuzów oraz Johan z Monachium i Uli z Grazu. Tożsamości innych osób nie ustaliłem. Uli naśladowała mnie w czynnościach religijnych przed i po posiłku. W czasie noclegu na sąsiednim łóżku spał młody Hiszpan z Cartageny.

                                                   Dominujący budulec na Mesecie – glina zmieszana ze słomą
4.05.09   Poblacion de Campos-Terradillos de los Templarios
 Rano przez kilkanaście kilometrów miałem do wyboru dwie trasy – jedna wzdłuż rzeki, a druga wzdłuż drogi. Chciałem iść wzdłuż rzeki, ale znaki poprowadziły mnie żwirówką obok szosy. Szlak ten był doskonale przygotowany i posiadał przeszkody dla pojazdów mechanicznych. Mijane wioski sprawiały wrażenie smutnych, jakby nie było w nich żadnego życia. W Vilkazar de Sirga znajdował się potężny gotycki Kościół ze ślicznym portalem i licznymi płaskorzeźbami  nad wejściem. Regułą było, że prawie wszystkie Kościoły na trasie były pozamykane. Droga ubywała mi bardzo szybko, ponieważ nie chciałem dać wyprzedzić Francuzowi, z którym spożywałem kolację.
 Przyjemne wrażenie na mnie zrobiło miasteczko Carrion de los Condes, ze względu na dużą ilość XII-wiecznych Kościołów. Obok dużego Leon było to najprzyjemniejsze miasto na całej mesecie. Jeden z Kościołów był otwarty, pełen powagi wewnątrz, chociaż trochę za ciemny. W innym była odprawiana msza święta i nie mogłem w nim się zbyt kręcić. Śniadanie kosztowało równe 4€, a ulice sprawiały wrażenie, że odczuwałem bogatą historię tego miasta.
 Za miastem szlak prowadził 17 km po drodze z wystającymi ostrymi kamieniami. Była to prawdziwa katorga, która mnie zmęczyła. Pomimo tego wyminąłem wszystkich pielgrzymów jakich udało mi się napotkać. Dwa pierwsze napotkane refugia ominąłem, bo wioski wydały mi się mało sympatyczne sprawiające wrażenie zagubionych na bezkresach mesety. Z braku sił i silnego wiatru zatrzymałem się w Terradillos de los Templarios.

 Jest to opuszczona i zapuszczona wioska. Posiada nowe alberghe z energicznym z wąsikami właścicielem. Miejsce w 4-osobowym świeżym pokoju z łazienką kosztowało 8€. Tańsza wieloosobowa sala cała była zajęta. Pokój dzieliłem wraz z małżeństwem z Australii. Obchód wioski wywarł na mnie przygnębiające wrażenie. Większość zabudowań sklejona była z gliny i łatwo się rozpadała. Niestety, ale nie odszukałem miejsca pochówku gęsi, która znosiła templariuszom złote jajka. Miejscowość nie posiadała sklepu, dlatego namówiłem się na kolację za 9€.  W jej skład wchodziła zupa z soczewicy, ryba z frytkami , lód na deser i pół butelki wytrawnego wina do przepicia. Byłem tak spragniony, iż opróżniłem całe wino, ale gospodarz nie policzył tego, jedynie poklepał mnie po ramieniu z uśmiechem mówiąc wino espaniola bueno(wino hiszpańskie dobre). Będąc lekko podcięty zapomniałem o bieliźnie suszonej na zewnątrz, którą powinienem sprzątnąć przed zaśnięciem.

                                       Tradycyjny dom – małe okna chroniły wnętrze przed przegrzaniem
5.05.09   Templarios-Sahagun-Calzadilla de los Hermanillos
 Rano okazało się, że w pokoju mam buty innej osoby, co świadczyło o dużych wieczornych przygodach. Być może ktoś bardzo się martwił i nie wyszedł przed świtem na szlak. Czułem dużo bez komfort psychiczny oraz wstyd. Po przejściu 6km dogoniłem znajomego Włocha z Bergamo,
z którym szedłem do końca etapu. Moją uwagę tego dni zwrócił starszy wiekiem Koreańczyk, który szedł bardzo ciężko i pielgrzymka była dla niego dużym poświęceniem. Widywałem go na nabożeństwach kościelnych, gdzie był aktywnym pobożnym uczestnikiem.
 Ponieważ rozciągała się przed i za nami ogromna równina to z daleka widać było Sahagun. Dojście do tego miasta bardzo się dłużyło, ale ścieżka prowadziła przez stary kamienny mostek i obok samotnie stającego Kościółka. Szlak troszeczkę błądził, dlatego na równinie widać było pielgrzymów, którzy zgubili drogę. Sahagun sprawiało wrażenie zagubionego i zaniedbanego miasta. Wraz z bratem z Włoch spożyliśmy najpierw śniadanie, a następnie obeszliśmy miasto. Największe wrażenie robiły resztki opactwa benedyktyńskiego, szczególnie brama pod którą przebiegała ulica.


                                                                               Przed schroniskiem w Sahagun
 Przy wyjściu z miasta namówiłem kolegę, abyśmy poszli starym rzymskim gościńcem, zamiast iść wzdłuż ruchliwej trasy. Droga zwana Via Trajana było to czerwona żwirówka, którą maszerowały rzymskie legiony. Obecnie prowadzi przez zupełne pustkowia bez żadnego spotkanego drzewa
w ciągu całego dnia marszu. Cień można jedynie znaleźć pod krzewami. Na odcinku 32 km znajduje się tylko jedna zagubiona wioska.
  
                                                                Pozostałości klasztoru benedyktynów w Sahagun
 Po dotarciu do tej miejscowości o nazwie Calzadilla de los Herminallos miałem dość piekącego słońca i zatrzymałem się na nocleg. Na Włochu upał nie robiły wrażenia, dlatego pomaszerował dalej kierując się w kierunku cywilizacji do El Burgo Ranero. Schronisko było nieco zaniedbane, ale za to sympatyczne i tanie. Nocowało nas siedmioro, każda osoba z innego kraju. Jest tu nieźle wyposażone kuchnia i kilka niewielkich pokoi. Obok mnie w pokoju spała tylko młoda Niemka. Nawiązałem kontakt z Anglikiem, od którego promieniował brytyjski spokój i walijska ciekawość. W kuchni moje dokonania podziwiała pewna Francuska.
 Wioska okazała się dosyć duża i opuszczona. Znalazłem tu dwa bary i kiepsko zaopatrzony sklep, którego szukałem ponad godzinę. Zwarta zabudowa i liczne uliczki świadczyły, że było to kiedyś spore miasto. Późnym popołudniem starsze kobiety w wiosce zbierały się na ławkach przy ulicy
i robiły na drutach, zdrowo spędzając czas. Atmosfera tego miejsca przypominała stare filmy Louisa Bunuela.

                                                                 Via Trajana
 Kolację przyrządziłem sobie sam, dzięki czemu zaoszczędziłem trochę grosza. Składała się
z jajecznicy z 2 jajek usmażonej z dwiema cebulami. Unoszące się zapachy budziły ciekawość współbiesiadników.

                                     Dla miejscowych kobiet czas się nie liczy(Calzadilla de los Herminallos)
6.05.09   Calzadilla de los Hermanillos-Mansilla de las Mulas
 Po nocy spędzonej w miłym towarzystwie przed wschodem słońca wyruszyłem na trasę. Krajobraz był zupełnie płaski, jedynie na krańcu horyzontu bieliły się wierzchołki Pico de Europa.  Via Trajana jest całkowicie spokojna, żadnej żywej duszy w zasięgu wzroku, brak jakichkolwiek drzew, nie mówiąc już o lesie.
  W razie nieszczęścia nie można było liczyć na żadną pomoc, ponieważ nieliczni pielgrzymi ze schroniska zrezygnowali z 24 km marszu przez pustkowia i udali się w kierunku osiedli ludzkich. Jedyny cień mogły dać przydrożne krzewy dochodzące do 1 metra wysokości. Bez zapasu wody pielgrzym miałby duży problem. Na horyzoncie majaczyły miasteczka, które mijałem bokiem.
W pewnym momencie zbliżyłem się do linii kolejowej. Obok mnie przejeżdżały pociągi, które były przeważnie puste.
 Szlak prowadził żwirówką utrzymaną w dobrym stanie. Idąc samemu wyobrażałem sobie jak tędy maszerowali rzymscy legioniści, a po nich Arabowie. Z rana towarzyszyły mi ćwierkające ptaki oraz muzyka świerszczy.  W pewnym momencie doszedłem do jeszcze niewyschniętego bagna i tu swój koncert odbywały żaby. Ten nostalgiczny nastrój przerwały mi prace nad kanałem nawadniającym. Szlak został rozkopany i nie wiedziałem dokąd iść. Zaciekawił mnie rozmach prac, które wykonywało tylko 5 osób. Po przejściowych trudnościach i zasięgnięciu języka minąłem obszar prac.
Wreszcie dotarłem do uczęszczanej drogi. Pozdrowiłem tutaj przejeżdżających policjantów, którzy miło się uśmiechnęli. Wczesnym popołudniem dotarłem do Mansilla de las Mulas. Miasteczko okazało się bardzo przyjemne. Posiada ono resztki murów obronnych, stary most i dwa Kościoły,
i obydwa otwarte.
 
 W pierwszym napotkanym barze spożyłem posiłek. Wąskie uliczki okazały się pełne życia,
w odróżnieniu od wcześniejszych miejscowości. Schronisko było pełne pielgrzymów, a obsługiwała je pełna życia hospitalera. Udzielała ona cennych rad pielgrzymom z licznymi dolegliwościami. Na kolacje zaprosili mnie Brazylijczycy, którzy z niczego przyrządzili rarytasy. Są oni spontaniczni
w swoim zachowaniu, a przy tym bardzo gościnni. Kolacja nie mogła odbyć się bez degustacji miejscowych win. 
 Przy okazji poznałem przyjemne małżeństwo z Francji. Okazało się, iż starszy jegomość przebywał czasowo w Polsce, dzięki czemu mogłem z nim porozmawiać w ojczystym języku. W Polsce przebywał on w Krakowie, Tarnowie i Krynicy. Później wiele razy spotykałem ich na camino. Moją uwagę zwróciły dwie dziwnie zachowujące się kobiety. Przy bliższym spotkaniu wyjawiły, iż 30 lat temu opuściły Kędzierzyn-Koźle i zamieszkały w Niemczech. Teraz 3 tygodniowy urlop spędzały na camino.  Nie były dobrymi piechurami, bo ja ich dystans pokonałem w tydzień.
 O godz. 20.00 uczestniczyłem wraz z niektórymi pielgrzymami we mszy świętej. Później wraz
z Brazylijczykami w miejscowym barze oglądaliśmy mecz ligi mistrzów pomiędzy Barcelona,
a Chelsi Londyn.

                                                                 Kolacja z wesołymi Brazylijczykami w Mansilla
7.05.09   Mansilla de las Mulas-Leon

 Tego dnia nastąpił mój najwcześniejszy wymarsz na całym camino, bo już o 5.45. Obudziłem się wraz ze wszystkimi, ale pierwszy wyruszyłem na trasę. Szlak prowadził wzdłuż ruchliwej szosy. Do Leon dotarłem już o godz. 10.00, ale godzinę musiałem czekać na otwarcie schroniska. Ze wszystkich dużych miast na camino, to Leon zrobiło na mnie największe wrażenie. Miasto to posiada nieco średniowiecznych murów. Wszystkie napotkane Kościoły były otwarte, a msze święte odbywały się w sposób ciągły, a pomimo środka tygodnia stale w nich uczestniczyli wierni.
Zwiedzane świątynie robiły niesamowite wrażenie zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Liczne place były pełne życia, z mieszkańcami, którzy okazywali życzliwość i radość. Architektura dwudziestowiecznych budowli dopasowana była do stylu średniowiecznego. Największy smaczek budził oczywiście pałac zaprojektowany przez Gaudiego. Parki są tu pełne zieleni i kwitnących kwiatów. Nie bez znaczenia była tu pora roku.
 Wieczorem siostry zakonne zaprosiły nas na swoje codzienne śpiewy. Pomimo ich podeszłego wieku, to swoją profesje wykonywały perfekcyjnie. Przy okazji spotkałem małżeństwo polskie mieszkające w Niemczech. Nocleg odbywał się na ogromnej męskiej sali.

                                                               Portale katedry w Leon
8.05.09   Leon-Dospital de Orbigo
 Rano wstąpiłem do romańskiego Kościoła pod wezwaniem św. Izydora. Uczestniczyłem tu we mszy świętej, pod koniec której zostałem poproszony do ołtarza. Tutaj kapłan pobłogosławił mnie na dalszą część pielgrzymki i wręczył obrazek z modlitwą w języku niemieckim. Tuż za Leon po raz pierwszy spotkałem nowo wybudowany Kościół w Hiszpanii, który był otwarty, a z tego co zrozumiałem prowadzili go zakonnicy.

  Kościół Św. Izydora z XIw.
 Dalsza część drogi prowadziła po mało interesującym terenie. Mijane miejscowości były jakby pozbawione życia, a jedyną ich atrakcją były liczne bocianie gniazda na wieżach kościelnych. W jednej z takich wiosek zatrzymałem się na posiłek, czyli bocadillo de jamon(bułka z szynką) oraz cafe con leche(kawa z mlekiem). 
 Spotkałem tu znajomych Niemców, wśród nich była Uli z  Grazu w Austrii. Później droga żwirowa przekształciła się w drogę z ostrymi kamieniami, które uprzykrzały marsz. Po dużym znużeniu dotarłem do noclegu w Hospital del Orbigo. Najpierw musiałem pokonać bardzo śliczny i długi  ponad 200 metrowy średniowieczny most zbudowany na fundamentach mostu rzymskiego. Strzałki poprowadziły mnie daleko wzdłuż rzeki, a na końcu okazało się, iż schronisko jest zamknięte na zardzewiałą kłódkę. Co gorsza za mną podążali niektórzy pielgrzymi, którzy przysiadali już przy drodze nie mając już sił. Bardzo zmęczony wróciłem do miasteczka i znalazłem nocleg w prywatnym schronisku.
 Miejscowość okazała się bardzo sympatyczna, gdzie obok mostu atrakcją są dwa Kościoły. Nad brzegiem rzeki wędkarze prawdopodobnie polowali na pstrągi. Wieczorem wraz z trójką Niemców udałem się na posiłek. Starsza pani okazała się profesorem literatury francuskiej w Bonn, Johan adwokatem z Monachium, a Uli dziennikarką z Grazu. Była to bardzo uprzejma i skromna dziewczyna, która widziała iż mogę dużo zjeść i oddala mi swoje drugie danie. Być może wspomożenie bliźniego było elementem pokuty.

                                                 Słynny średniowieczny most w Hospital del Obrigo
9.05.09   Hospital de Orbigo-Astorga-Santa Katalina
 Wczesnym rankiem z dużą werwą życiową ruszyłem dalej. Za nim na dobre wstało słońce dotarłem do miejsca skąd rozciągał się wspaniały widok na dolinę, w której była położona Astorga. Znajdowały tu się ławki, na których spożyłem niesione śniadanie. Obok pielgrzymi układali kopczyki z kamieni i ja zostawiłem tu jeden z dwóch kamyków niesionych z Polski.
 Zbliżając się do Astorgi podziwiałem jej strategiczne położenie. Zastałem tu pozamykane Kościoły, tylko jeden z nich miał otwarte wejścia, ale wstęp zagradzała metalowa siatka. Jedynie Katedra była otwarta, ale jak we wszystkich mijanych Katedrach za dostęp do ołtarza głównego należało płacić. Dużą atrakcją miasta jest tzw. pałac biskupów Gaudiego, który wielki mistrz zaprojektował nigdy nie będąc w Astordze. Ciekawy rynek zachęcił mnie do dłuższego odpoczynku.

                                                                Uli z Grazu i Pani profesor z Bonn
 Mając dużo czasu odwiedziłem muzeum Italiko. Okazało się, iż Astorga w starożytności była miejscem stacjonowania rzymskiego legionu. Miejsce to znajdowało się na skrzyżowaniu ważnych dróg i dla Rzymu miało wielkie znaczenie strategiczne.
 Za Astorgą nastąpiła zasadnicza zmiana krajobrazu. Ścieżka prowadziła wzdłuż szosy o zerowym ruchu samochodowym, a droga cały czas lekko podnosiła się do góry. Mijane wioski sprawiały bardzo miłe wrażenie i różniły się zasadniczo od wszystkich dotychczas odwiedzanych miejscowości. Odnosiłem wrażenie jakbym znalazł się w innej części świata. Łagodne góry były pozbawione lasów, ale o tej porze roku kwitły wszystkie możliwe rośliny. Dziesiątki kolorów wprowadzały mnie w błogi nastrój.

Miejsce odpoczynku przed Astorgą

               Pałac Biskupów Gaudiego w Astordze, chociaż genialny artysta nigdy nie był w tym mieście
 Na nocleg zatrzymałem się w Santa Katarina, a zachęcił mnie do tego miejscowy chłop wynajęty przez właściciela schroniska do napędzania klientów. Niska cena 6€ ułatwiła mi wybór. Na zapleczu schroniska można było spróbować sił w bardzo dziwnej grze. Polegała ona na rzucaniu ciężkimi krążkami do paszczy żaby. Na kilkaset prób wykonywanych przez wiele osób, ciężarek tylko raz został umieszczony w celu.  Kolację spożyłem w gronie kilkunastu pielgrzymów w bardzo przyjemnej atmosferze. Miłym gestem wobec mnie wykazała się Uli, która podarowała mi w dowód sympatii  znów drugie danie.
  
                                                              Krajobraz gór  za Astorgą
10.05.09   Santa Katalina-Ponferrada
 Tego dnia była trzecia niedziela jaką spędzałem na camino. Obudziłem się bardzo wcześnie, dlatego szczęśliwy samotnie pokonywałem drogę. Szukałem mszy świętej, ale tam gdzie zastałem czynny Kościół musiałbym czekać trzy godziny na nabożeństwo. Spożywając tradycyjne śniadanie dołączył do mnie Johan, a za jakichś czas obydwie Niemki. Miejscowego języka zasięgnęła Uli i zrozumiała, iż msza jest w następnej miejscowości. Była to pomyłka, dlatego zaczęliśmy modlić się na różańcu i czytać pismo święte.
 Zrezygnowany dotarłem do najwyższego punktu na całym camino. Zwyczajem każdego pielgrzyma zostawiłem tu swój kamień pochodzący z miejsca mojego urodzenia, który symbolizował dźwigane grzechy. Oprócz mnie jedynie Uli zostawiła trzy kamienie ładnie ozdobione. Doznałem tu pewnej przemiany i samotnie ruszyłem dalej. Zatrzymałem się jedynie na odpoczynek u słynnego Tomasa
w Monjardin, gdzie wygląd miejsca jak i otoczenie żywcem wyjęte były z średniowiecza. Gdy jeszcze raz zobaczyłem Uli postanowiłem na dobre oderwać się od niemieckich przyjaciół.

Cruz de Ferro(1500m.n.p.m.) – najwyższe miejsce na camino, tutaj pielgrzymi w postaci kamieni zostawiają swoje grzechy

                                   Schronisko u pustelnika Tomasa w Monjardin(jedyny mieszkaniec wioski)
 Wiedziałem, że musi być wieczorna msza święta w Ponferadzie. Dystans 24 km pokonałem w 3.45h, a tego dnia przeszedłem mój rekord pielgrzymki czyli 44km. Szedłem prawie biegnąc, a nawet nie zatrzymałem się przed ekipą telewizyjną. Minąłem słynną wioskę Al Acebo, która była wypełniona pielgrzymami, dla których stanowiła ważny cel wyprawy. Ciekawostką było przedzieranie się przez stado owiec.
  
 Al  Acebo
 Ponferada to duże przemysłowe miasto, dlatego schronisko też posiada ogromne. Po rozpakowaniu się i kąpieli spotkałem znajomego Włocha, z którym w miarę możliwości porozmawiałem. Msza odbywała się w Kościele przy refugio. W jej trakcie ksiądz coś ode mnie chciał, ale ja silnie zmęczony nic nie skojarzyłem. Gdy jako jedyny przyklęknąłem do komunii świętej, to po nabożeństwie rozpętała się burza, tak jakbym dokonał przestępstwa. Kapłani zdążyli szybko się przebrać w cywilne ubrania. Wszyscy chcieli dowiedzieć się kim ja jestem. W końcu wolontariuszka z Polski nawiązała ze mną kontakt i wyjaśniła zainteresowanym moje zachowanie. Wygląda na to, że przyklęknięcie przed Najświętszym Sakramentem  w świecie zachodu jest czymś niewłaściwym.
   Przy bliższym poznaniu młoda Polka okazała się bardzo miłą i mądrą osobą, emanował z niej jakiś wewnętrzny spokój. Miała na imię Ania i pochodziła z Warszawy. Pomogła mi sporządzić kolację
z wiktuałów pozostawionych przez innych pielgrzymów.
 11 maja   Ponferrada-Penalba de Santiago-Cocabelos
 Rano poszedłem na dworzec autobusowy chcąc dotrzeć do Penalba lub Las Modulas, okazało się, że nic z tego, ponieważ nic tam nie kursuje. Zależało mi na tych miejscach, ponieważ w Penalba znajduje się Kościół w stylu mozarabskim z IX wieku, a w Las Modulas rzymskie kopalnie złota. Wróciłem się z powrotem przez miasto odwiedzając jedynie otwartą katedrę. Poszedłem za drogowskazem wskazującym Penalbę, ale przedtem zaopatrzyłem się w owoce.
 Pewien pan podwiózł mnie 5km, a następnie zatrzymałem samochód, który dowiózł mnie na miejsce. Miałem okazję podziwiać kunszt mistrza kierownicy, który w ogóle nie zwalniał na zakrętach oraz odnosiłem wrażenie, iż czasami koła wisiały nad przepaścią. Moje zdziwienie wzbudziło pokonywanie zakrętów o 90° przy zerowej widoczności. Kierowca aby uniknąć czołowego zderzenia mocno wciskał klakson. Pan odmówił gratyfikacji i jeszcze zaproponował powrót za 8 godzin. Miałem wyjątkowe szczęście, bo w tym kierunku absolutnie nic nie jeździło, ponieważ w Penalba kończyła się droga.

                                                                   Wnętrze chaty w Penalba de Santiago
 Kościół był zamknięty, ale to nic nie szkodziło. Cała miejscowość jest zbudowana z kamieni układanym jeden na drugim. W bardzo starej izbie pani na moich oczach przyrządziła mi tortille. Strzałki od Kościoła zaprowadziły mnie do jaskini średniowiecznego pustelnika. Ścieżka biegnąca nad przepaściami zawiodła mnie wysoko w góry. Mogłem tu podziwiać wspaniałe krajobrazy oraz obcować z dziką przyrodą i resztkami śniegu. Z jaskini można było spoglądać z góry na Penalbę
i wsłuchiwać się w szum górskiego strumyka.

                                                                   Kościół z IX w  w Penalba de Santiago

                                                                 Jaskinia w której w IX w mieszkał San Genadio 
 Z powrotem szedłem żwawo, ponieważ miałem cały czas z górki. Mijałem wyglądającą na wymarłą jakąś miejscowość i podziwiałem góry najładniejszego zakątka Kastylii. Widoki wprowadzały mnie w zachwyt, a w pobliżu nie było żywej duszy. Po takich przeżyciach nie miałem nawet ochoty odwiedzić w Ponferadzie zamek templariuszy

    Tradycyjna górska chata
 W drodze do Cocabelos wstąpiłem do otwartego Kościoła, w którym świecki człowiek nauczał dzieci religii. Zmierzając do celu po raz pierwszy prosto z drzewa spróbowałem jeszcze w pełni niedojrzałych czereśni. Na nocleg dotarłem o zmroku. Pani umieściła mnie w pokoju
z Koreańczykiem, który wyrwany ze snu wyraźnie był niezadowolony. Rano spożył ogromne śniadanie chyba równoważne jego wadze. Byłem ogromnie zmęczony i ogromny kłopot sprawiał mi pobór napoju z automatu, ponieważ ciągle myliłem monety.

                              Dla tych widoków Dolina Ciszy uznawana jest za najładniejszy zakątek Kastylii
12 maja   Cocabelos-Carracedo de Monasterio-Villafranca del Bierzo
 Ten dzień postanowiłem przeznaczyć na odpoczynek. Poszedłem 3km w bok do klasztoru cysterskiego. Po drodze zrywałem niedojrzałe czereśnie wystające z ogródków.  Półtorej godziny musiałem czekać na otwarcie obiektu. Było tam muzeum, ale specjalnie mnie nie zaciekawiło, natomiast kościół klasztorny był zamknięty. Od obiektu prowadził szlak w kierunku Las Modulas, lecz nie odważyłem się na jego pokonanie.
W drodze powrotnej spotkałem parę Belgów podróżujących na rowerach. Okazali się sympatycznymi gośćmi, którzy nawet postawili mi kawę. Później dogonili mnie na szlaku, a ja ścigałem się z nimi pod górę nadwyrężając nogę. Droga do Villafranca de Bierzo wiodła sadami czereśniowymi. Małżeństwo Hiszpanów pracujące w polu przy warzywach dorabiało sobie serwując pielgrzymom posiłki. Atrakcją zamiast kawy czy herbaty była szklanka wina.

    Przyjazna para Belgów
 Na nocleg skręciłem do pierwszego schroniska. Miasteczko było bardzo ładnie położone na tle otaczających go gór. Znajdują się w nim cztery Kościoły i zamek. O godz. 19.30 wraz
z nieznajomymi pielgrzymami z Niemiec uczestniczyłem w podniosłej mszy świętej. Schronisko posiadało doskonale wyposażoną kuchnię, w której sporządziłem kolację. Układając się w łóżku zaczęła boleć mnie prawa noga. Jedyną osłoną dolegliwości były dwie studentki z Turku w Finlandii śpiące nade mną.

 
Urokliwa Villafranca del Bierzo

13.05.09   Villafranca del Bierzo-Dragonte-Dragonte-Moral de Valcare--Sotoparada-Trabadelo

 Tego dnia nie chciałem iść szlakiem wzdłuż szosy, tylko postanowiłem pójść górami. Wybrałem najdłuższy wariant i to był mój największy błąd w czasie pielgrzymki, który zapłaciłem zdrowiem. Okazało się, że szlak był praktycznie nieoznaczony w bezludnym terenie, a znaki jeśli były to zostały powyrywane lub poprzekręcane.
 Rankiem była ładna słoneczna pogoda. Pierwsze kilometry prowadziły pod górę. Po drodze minąłem sympatycznego pana prowadzącego osiołka. Gdy wszedłem na grzbiety gór, to dookoła rozciągały się kwitnące hale górskie, jedynie na stokach porastał las. Niespotykane widoki pozwalały obcować sam na sam z przyrodą. W pewnym momencie wyprzedzał mnie samochód pamiętający jeszcze czasy gen. Franco. Mili starsi ludzie naprowadzili mnie na właściwy szlak.

Niezastąpiony środek transportu w górach
 Zejście do Dragonte prowadziło krętą górską dróżką. Miejscowość okazała się bardzo sympatyczna. Obejścia były bardzo ładnie utrzymane, a wszędzie zakwitały wiosenne kwiaty. Po oddaleniu się od wioski droga prowadziła wąskim jarem wzdłuż dziwacznych drzew niczym z Władcy Pierścieni. Na końcu znajdował się strumień, w którym zmoczyłem nogi. Dalej była góra i ściana lasu, ale żadnej ścieżki. Zirytowany zawróciłem i spotkałem młodego miejscowego Hiszpana, który przy pomocy rysunku i innych wskazówek wskazał mi drogę.

Widok na Dragonte
 Okazało się, że droga w ciągu zimy uległa zniszczeniu. Przedzierałem się przez gęsty dziki las pod stromą górę. Po wyczerpującym wysiłku dotarłem do miejsca, gdzie ciężki sprzęt torował dopiero szlak. Wioska przedstawiała przygnębiający widok. Kamienne domy były poopuszczane, ogrodzenia przewracały się we wszystkie strony, a całość zarastała bujna roślinność. Kościół był jak z dawnych legend, dookoła oplatał go bluszcz i ludzka noga dawno w nim nie stąpała. W pewnym momencie drogę zastąpiło mi stado bezpańskich psów, ale wtedy usłyszałem odgłos rąbanych drew. Uczynny pan wybawił mnie z opresji i wskazał szlak.

Opuszczona górska wioska
 Po raz drugi znalazłem się wśród górskich pastwisk. Na skrzyżowaniu ścieżek znak camino był wywrócony. Wybrałem dróżkę lepiej wydeptaną, która zaprowadziła mnie do czynnego kamieniołomu. Tutaj słychać było odgłos wysadzanych skał, ale z drżeniem serca doszedłem asfaltowej szosy. Nie miałem pojęcia w którym kierunku się udać, ale w pobliżu była miejscowość wymieniana w przewodniku. We wsi ludzie wskazywali mi różne kierunki wzajemnie się wykluczające. Okazało się, że nikt tutaj nie słyszał o mapie.
 Wybrałem jeden z wariantów, ale po długim błądzeniu obszedłem górę i wróciłem z powrotem do tej wioski. Starszy pan nakazał mi ściśle trzymać się kierunku i nie zważać na stopień wydeptania drogi. Miałem dalej mnóstwo błądzenia i ogarnęło mnie przerażenie. Jednak dotarłem do ścieżki, która była dobrze wydeptana. Miałem nawet ochotę zostać na noc w legowisku dla robotników leśnych. Dosyć niespodziewanie znalazłem się w wiosce pełnej życia. W objazdowym sklepie zakupiłem truskawki, które dodały mi siły.
  Pasterze wracający na noc ze stadem owiec wskazali mi camino. Po dłuższym marszu szlak zaginął wśród pól i łąk. Bojąc się nocy poczułem strach i zwątpienie i jedynym wyjściem było odmawianie różańca. Wtedy niespodziewanie wyrósł jak spod ziemi starszy człowiek. Kazał mi kierować się na wysoki maszt antenowy. Ostatecznie rolnicy pracujący przy warzywach udzielili mi dalszych wskazówek. Dalej musiałem przedzierać się przez gęste jarzyny, aż w końcu dotarłem do drogi, która zaprowadziła mnie do masztu.
 Stąd widziałem miasteczko, gdzie znajdowało się schronisko. Zniszczone oznaczenie spowodowało, że wybrałem zły wariant Postanowiłem zejść do miasteczka najszerszą drogą. Niestety, ale w połowie góry szlak się skończył. Nie miałem już sił wspiąć się z powrotem. W odległości kilkudziesięciu metrów znajdowały się ruiny zamku. Logicznym było, iż od zamku prowadzi droga. Ten niewielki odcinek był chyba najdłuższą drogą w moim życiu. Bolała mnie prawa noga, a nade mną zbierały się czarne chmury, dlatego modliłem się, aby deszcz się chwilowo wstrzymał. Musiałem przedzierać się skalną granią przez gęste krzaki. Każdy krok kosztował mnie mnóstwo sił , a chwila nieuwagi i stoczyłbym się w dół. Z całych sił trzymałem się gałęzi krzewów, których liście miałem w każdej części garderoby. Po największym strachu w życiu dotarłem do zamku, który był arabską fortecą z IX wieku.
 Ścieżka od zamku zaprowadziła mnie do miasteczka. Tutaj od razu młoda dziewczyna wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do schroniska. Była to Maria, odpowiedzialna za prowadzenie alberghe. W schronisku spotkałem znajomych Francuzów, z których jeden znał język polski. Poczęstował mnie makaronem ze skwarkami, które przywróciły mi siły. Przez cała noc bolała mnie prawa noga.
14.05.09   Trabadelo-O Cebreilo-Triacastela

               Vega de Valcere z Castillo de Saracen(miejsce walki o życie) i nadciągająca wielodniowa ulewa
  Nocą gdyby nie ogromne zmęczenie to wcale bym nie zasnął. Rano miałem problemy z zejściem
z piętrowego łóżka. Znajoma Francuska użyczyła mi voltarenu do posmarowania chorej nogi. Przed wyjściem zaparzyłem kawę i skusiłem do napicia nieznajomego Włocha. Schronisko opuściłem jako ostatni i wtedy nad ruinami zamku zauważyłem zbierające się chmury. Po półgodzinie rozpadał się deszcz, który nie opuszczał mnie przez następne dni. Do południa maszerowałem całkiem nieźle, pomimo ciągłego deszczu.
 Później ból prawej nogi nie dawał mi iść. Wszystkie zejścia i podejścia były dla mnie bolesne. Musiałem podpierać się kijem, który w czasie jednego z postojów zgubiłem. Mijane wsie były bardzo stare, szczególnie O. Cebreiro, gdzie stojące domy pamiętały jeszcze czasy Rzymian. Otwarty tutaj Kościół był w swojej surowości niczym średniowieczny monastyr. Kulejący zatrzymałem się w pierwszym alberghe w Triacastella, bo dalej nie uszedłbym.

                                                               Sanktuarium w O. Cebreiro

                                                             O. Cebreiro – domy pamiętające Rzymian
 Potykając się dotarłem do apteki. Aptekarka bez żadnych słów podała mi voltaren za 3,60€. Następnie kupiłem żywność na posiłek. W schronisku nie było kuchni, dlatego skorzystałem
z mojego garnuszka. O godz. 19.30 uczestniczyłem we mszy świętej, która przeraziła mnie, pomimo otrzymania materiałów po polsku. Starszy ksiądz nie chciał podać komunii do ust oraz rozdawał ją niekatolikom. Osobiście zgorszony wcześniej wyszedłem z Kościoła. Zmarzłem w nocy, bo nie było koca, pomimo iż ze mną w pokoju spała sympatyczna ruda Francuska z kręconymi włosami.  
15.05.09   Triacastela-Sarria-Morgade
 Voltaren pomógł prawej nodze, która się rozchodziła, ale ból przeszedł na lewa nogę. Ciągle musiałem się zatrzymywać. Nie byłem w stanie poświęcić kilku kilometrów więcej, aby odwiedzić klasztor w Samos. W Sarii zjadłem tani ciekawy posiłek przyrządzony przez właściciela, który zlitował się nad wyczerpanym pielgrzymem. Do baru prowadziły tu charakterystyczne wysokie schody. W trakcie posiłku na krótko przestał padać deszcz, dlatego niezwłocznie ruszyłem dalej.

 Galicja przypominała mi Polskę. Wszędzie rozciągały się zielone pastwiska z pasącymi się krowami. W obejściach mijałem stada kur i pojedyncze konie. Przy gospodarstwach krzątały się dziadki doglądający stworzenia. Moją uwagę zwracały też charakterystyczne bryły Kościołów niespotykane nigdzie indziej. Największe zdumienie budziły u mnie tutejsze cmentarze. Grobowce były tu piętrowe i wznosiły się wysoko nad ziemią. Długo nie mogłem rozszyfrować budowli na palach. Później okazało się, iż są to spichlerze chroniące kukurydzę przed gryzoniami.

Zielona Galicja
 Na nocleg zatrzymałem się 100 km przed Santiago w Morgade, ponieważ nie mogłem już dalej iść. Prywatne schronisko było dobrze wyposażone, ale nocleg kosztował 8€. Właścicielką była energiczna Hiszpanka, do której właśnie wrócił z internatu na weekend syn. Poznałem tu Niemkę, która pracowała w Rzymie. Utrzymywała ze mną rozmowę w języku camino jak to określiła.  Razem ze wszystkimi spożyłem wyśmienitą kolację.
16 maja   Morgade-Portomarin-Ponte Campana
 Cały dzień była ulewa. Nieprzemakalne buty przesiąkły i to samo stało się z peleryną. W Portomarin podziwiałem wspaniały gotycki Kościół, który ludzie przenieśli z terenów zalanych przez sztuczne jezioro. Gdy podziwiałem to dzieło architektury nastąpiło oberwanie chmury i musiałem schronić się w barze. Maszerując dalej było mi żal zmokniętego bydła.

                                                        Kościół w Portomarin przeniesiony z zalanego terenu
 Szlak czasami prowadził przez wiejskie podwórka, w których obszczekiwały mnie psy.
W odróżnieniu od naszych czworonogów nie przejawiały one takiej spotykanej u nas agresji. Świadczy to o dobrym usposobieniu ich właścicieli, bo pies przypomina swego pana.

                                                              Architektura Galicji z jakąś głęboką tajemnicą
 Dosyć późno znalazłem refugio w Ponte Campana z wolnym miejscem. Poznałem tutaj profesora
z Amsterdamu, który znał język rosyjski. W końcu mogłem porozmawiać z kimś w cywilizowanym języku. W trakcie wspólnej kolacji dwie Niemki prawdopodobnie aktorki zabawiały towarzystwo śpiewem i tańcem. Próbowałem suszyć przemoczone buty i skarpetki, ale efekt był niewielki. Jedynie bieliznę osobistą wysuszyłem na sobie. W tych warunkach niezwykłą przydatność okazały rzeczy wykonane szybkoschnących materiałów. Na rano miałem suchą koszulę i spodnie.
17 maja   Ponte Campana-Ribadiso de Baixo
 Tego dnia o dziwo nogi przestały mnie boleć. Deszcz padał jedynie do południa, a później zrobiła się ładna pogoda. Jeszcze w czasie deszczu skręciłem na gorącą herbatę. Przed południem dotarłem do sporego miasteczka o nazwie Melida. Ponieważ była niedziela to godzinę czasu przeczekałem
w barze, aby uczestniczyć we mszy. Kościół był wypełniony wiernymi, a dwaj starsi księża odprawili bardzo religijne nabożeństwo. Opuszczając to miasto przechodziłem przez targowisko, ale przemoczony nie miałem ochoty na kupno miejscowych wyrobów, pomimo błagalnego spojrzenia starszej pani sprzedającej domowy ser.

Czwartego dnia wyszło słońce
 Duże wrażenie zrobiły na mnie tutejsze lasy całkowicie odmienne od tych, które spotykałem dotychczas. Ogromne drzewa gubiły korę niczym nasze węże. Wokół tych drzew wiły się liany niczym w lesie tropikalnym, to sprawiało bajkowe wrażenie.

Groby w Galicji są nad ziemią
 Na szlaku w ogóle nie było sklepów i ujęć wody. Zmusiło mnie to do wstąpienia do baru na piwo. Przy okazji obejrzałem w telewizji fragment meczu tenisowego Safina - Wozniacki. Mijane schroniska były przepełnione i musiałem przemierzyć wiele kilometrów. W końcu znalazłem  alberghe z bardzo sympatyczną hospitalierą, która włączyła wszystkie grzejniki, aby obsuszyć pielgrzymów. Do najbliższego baru było ok. 1,5km, a sklep w niedzielę był nieosiągalny. Zrezygnowałem z posiłku, a jedynie zagotowałem kubek wody, w której rozpuściłem minerały. Obok mnie spożywała posiłek starsza Niemka, z tego co zrozumiałem to przeszła już szlak camino de norte. Była bardzo zbulwersowana zachowaniem swoich rodaków, ponieważ mężczyzna w średnim wieku i chłopak na oko dwudziestoletni zakupili 2 paczki chipsów i trzy wina do kolacji. Starszej pani było to w niesmak, dlatego czuła się skrępowana.
  Przed zachodem słońca postanowiłem odpocząć na piętrowym łóżku, które mi wypadło. Okazało się, że naprzeciwko mnie czyta brewiarz zakonnik z okolic Kielc, prawdopodobnie kapucyn. Poradził aby bolące nogi trzymać przez określony czas w górze, ponieważ tak doradziła mu pielęgniarka. Nie spieszył się jak inni pielgrzymi i postanowił w następnym dniu dojść tylko do Monte Gozo, czyli zatrzymać się tuż przed Santiago i z daleka podziwiać katedrę oraz całe miasto. Dowiedziałem się również o losach księdza Stanisława z Perth, który rozchorował się w Leon i niewiadomo jak potoczyła się dalsza jego pielgrzymka.

18 maja   Ribadiso de Baixo-Santiago de Compostela

Dwustronny 1000-letni krzyż galicyjski
 Rano na trasę do Santiago wyruszyłem bez śniadania, co nie było niczym niezwykłym w mojej pielgrzymce. Ruch na trasie był bardzo duży, dlatego niewygodnie było mi mijać kolejnych pielgrzymów. Zatrzymałem się w pierwszym barze na śniadanie składające się z kawy i tortiji. Wtedy zauważyłem Uli z Johanem z Monachium oraz chudą panią profesor z Kolonii. Nie podszedłem do nich, ponieważ nie miałem nastroju, a ponadto nie goliłem się od trzech dni. Pomimo wewnętrznego smutku ruszyłem na trasę, by w pewnym momencie przypomnieć sobie, iż w alberghe zostawiłem ręcznik. Po chwili wahania zawróciłem nadkładając kilka kilometrów. Szedłem bardzo szybko nadwyrężając nogi, w których na koniec dnia zaistniał ostry przewlekły ból.

                                        Spichlerze w obawie przed gryzoniami i wilgocią budowane są nad ziemią
 Schronisko było zamknięte, ale otwarte okna świadczyły, że ktoś jest wewnątrz. Zastukałem do drzwi i wyszła poznana dzień wcześniej miła opiekunka alberghe. Szybko się dogadaliśmy i z worka śmieci wyciągnąłem ręcznik. Dalej wbrew rozsądkowi szybko szedłem, aby nadrobić zgubiony czas. Zatrzymałem się dopiero na wzgórzu przed Santiago. Było tu mnóstwo ludzi, ze względu na walory tego miejsca. Po raz pierwszy stąd pielgrzymi mogli ujrzeć katedrę świętego Jakuba. Tutaj Jan Paweł II odprawiał nabożeństwo, o czym świadczył wspaniały pomnik. Po dłuższym odpoczynku ruszyłem do miasta. Najpierw przeszedłem alberghe Monte Gozo. Znajdowało się tu mnóstwo jednakowych budynków, ponieważ naraz może tu nocować 500 pielgrzymów. Jest tu nawet ksiądz z Polski, który spowiada rodaków i służy im z pomocą, ale ja wtedy o tym nie wiedziałem.
 Na moście spotkałem znajomego Włocha spod Bergamo, który już wracał z pielgrzymki. Udawał się na dworzec autobusowy, aby dotrzeć na samolot do Madrytu. Kilka razy nasze drogi skrzyżowały się na trasie, ponieważ on szedł równe odcinki , a ja zbaczałem w bok, dlatego czasami go doganiałem. Etap z Templarios do Herminallos pokonaliśmy wspólnie, przy czym ja tam zanocowałem, a on przyzwyczajony do słońca Italii poszedł w kierunku cywilizacji.
 Pomimo bólu ostatnie kilometry pokonywałem w uniesieniu duchowym. Katedrę znalazłem bez problemu pomimo wielu wcześniejszych perturbacji. Najpierw pomodliłem się, a następnie udałem się do kaplicy lub krypty apostoła. Tutaj osiągnąłem całkowite skupienie, czułem wręcz, iż moje myśli połączyły się z jestestwem Świętego. Uczucie to trwało kilka chwil, ale nigdy przedtem nie przypominam sobie podobnych uczuć. Stałem się wolny i swobodny pozbawiony wielu win, które na mnie ciążyły. Na koniec jak nakazuje tradycja delikatnie objąłem figurę św. Jakuba.
 Po wyjściu z katedry postanowiłem odszukać pocztę, na którą przyszły moje bagaże wysłane w Bellorado. W odnalezieniu poczty pomogła mi miła sprzedawczyni owoców i warzyw, która w sklepie posiadała stertę map Santiago. Później okazało się, że we wszystkich większych hiszpańskich miastach sklepy posiadają takie plany, które są rozdawane darmowo. Poczta hiszpańska działa trochę inaczej niż u nas. Tutaj najpierw pobiera się numerek i czeka, aż wyświetli się nad którymś
z okienek. Mnie akurat przypadł młody człowiek, który bez słowa przyniósł mój pakunek. Teraz znowu miałem ciężki bagaż. W drodze do wybranego schroniska spotkałem trzech znajomych Włochów, gdzie tata rodziny narzekał na cenę, tak jakby 10€ stanowiło dla nich problem. Alberghe było olbrzymie ale i ponure. Przypadła mi długa sala na kilkadziesiąt osób, ale zupełnie pusta, dopiero wieczorem pojawiło się zaledwie kilka osób. Swoje rzeczy zamknąłem w szafce i ruszyłem zwiedzać miasto. Starówka posiada tu szereg przytulnych placów. Wszędzie spotyka się tu młodzież uniwersytecką, której chyba więcej jest od mieszkańców.

                                                                Takich lasów nie spotkałem nigdzie indziej
 Zwiedzając liczne zabytki pomyliłem azymuty i oddalałem się od noclegu. Kilka razy prosiłem
o pomoc i po licznych trudach dotarłem na nocleg, ale cierpiałem na ból nóg. Kolację spożyłem
z puszek rybnych, bez gotowanej wody.
19 maja   Santiago de Compostela-Villaserio
 Moja pielgrzymka zakończyła się, ale odlot miałem dopiero 24 maja. Z tym niepokojem rano wyruszyłem na miasto. Najpierw natknąłem się na bazar warzywno-owocowy w dużej hali. Zdziwiło mnie, że wielu handlujących robi to prosto na ulicy i to po niższych cenach. Zakupiłem tu niewielką ilość smacznych truskawek. Wszedłem do pierwszego Kościoła, gdzie rozpoczynało się nabożeństwo. Zdziwiło mnie, że kobiety tutaj udzielają komunii, ale pomimo tego ze mszy byłem zadowolony.

Katedra w Santiago de Compostela
 Zaszedłem do katedry i również natrafiłem na nabożeństwo. Dosyć niespodziewanie spotkałem tu Uli. W czasie przekazywania znaku pokoju czule pożegnała się ze mną.  Okazało się, że ma bardzo zimne dłonie i było to nasze ostatnie bezpośrednie spotkanie. Później jedynie przez moment ujrzałem ją w Fisterra. Miała przed sobą długą podróż, ponieważ bała się latać samolotami, dlatego musiała pociągiem jechać przez Francję i Niemcy do Grazu w Austrii.

         Życie mieszkańców Santiago
 Po wyjściu z katedry nie widziałem co robić i wtedy spotkałem dwóch bardzo szybkich Włochów. Pielgrzymkę rozpoczęli szlakiem aragońskim, a w La Rojja wyprzedzili mnie niczym odrzutowiec, wręcz nie wyobrażałem sobie jak można tak szybko chodzić. Jakimś cudem spotkałem ich na etapie do Burgos. Najpierw wyprzedzili mnie na tym bardzo długim etapie także zniknęli z oczu, ale ja zawziąłem się i przegoniłem ich. W czasie naszego spotkania w Santiago podziwiali mnie, ponieważ sami nie wierzyli, iż można tak szybko chodzić. Jeden z nich właściwie ustawił mój plecak, tak aby sprawiał jak najmniej kłopotu, a następnie wskazali mi kierunek na koniec Ziemi.
 Pierwsze kilometry były dosyć urozmaicone, czyli wąska ścieżka oraz góra dół z widokiem na katedrę. Przez pierwszych kilka kilometrów ścigałem się z młodym uczniem, a być może nawet studentem, który wracał do domu. Nasze drogi rozeszły się po kilku kilometrach ostrego marszu, ponieważ nie czułem bólu nóg.

                                                                             Przydrożna kapliczka
 Tu za Santiago mijane domostwa i ich otoczenie bardzo przypominało Polskę. Domy jak żywcem wzięte przypominały zadbaną polską wieś. Koło domów były zadbane ogródki z kwitnącymi kwiatami oraz z rosnącymi warzywami. W ogródkach gdzieniegdzie krzątały się kobiety. W pewnym momencie krzyknął na mnie starszy mieszkaniec. Powodem było to, że idąc przez wieś i podziwiając piękno nie zauważyłem, że szlak skręcał o 90° w prawo. Dzięki uprzejmości tego pana nie zbłądziłem. Miejscem docelowym była Negreira, ale nie orientowałem się w odległości, dlatego utrzymywałem ostre tempo marszu czując się rześko na duchu po odbytej pielgrzymce. Przed miejscowością biegła szosa umieszczona wysoko na betonowych słupach.W tym miasteczku moją uwagę wzbudził sklep warzywny zaopatrzony we wszelkiego rodzaju warzywa i owoce, ale zakupy zostawiłem na później. Zbliżając się do schroniska spotykałem podróżnych, którzy mówili do mnie „alberghe full”, co nie wróżyło nic dobrego, bo hotel byłby dla mnie za drogi. Starsza pani obsługująca schronisko nie pozwoliła mi nawet na spanie na podłodze. Ze swoich notatek udzieliła informacji, że za 12 kilometrów jest następne alberghe.
Rio Tambre
 Nie zwlekając ruszyłem dalej. Po kilku kilometrach napotkałem otwarty sklep, w którym mile panie sporządziły dla mnie posiłek. Według ich informacji pozostało mi jedynie 6km. Po tym odpoczynku dopadło mnie zmęczenie, ponieważ miałem w nogach już około 40km. Z upływem czasu szło mi się bardzo ciężko. Wspinając się pod leśną gorę napotkałem młodą hiszpankę przy odpoczynku. Poczęstowała mnie tym co spożywała, ale nie miał siły iść, chociaż zostało nam jakieś 2km. Poszukiwana miejscowość była blisko, ale należało jeszcze przejść duży dystans do schroniska, ponieważ była to rozległa wioska. Alberghe mieściło się w nieczynnej szkole. Na progu dwoje Francuzów krzyczało ”alberghe full”, ale po wejściu oprócz nich nikogo więcej nie było. Do dyspozycji była cała szkoła, łącznie z piętrem. Spanie na materacach, za to nowe prysznice z gorącą wodą. Po kwadransie przyszły starsze babcie i zbierały co łaska. Francuzom zrobiło się głupio, iż dałem 4€ i również coś wyskrobali. Byłem bardzo głodny i szczęśliwy zarazem, dlatego wróciłem do baru na początek wsi. Tutaj urzędowało dwóch Włochów, których widziałem po raz pierwszy. Byli to pierwsi i jedyni Włosi, którzy zapierali się, że nie lubią futbolu. Wypiłem tu małe piwo i sok oraz zamówiłem tortillę francesca. Włosi wcinali orzeszki ziemne, łupiny rzucali na podłogę, zupełnie jak rumuński konduktor, którego spotkałem kiedyś w Transylwanii. Na nocleg dołączyła jeszcze wyprzedzona prze zemnie Hiszpanka. Włosi wyłamali się z towarzystwa i poszli spać na piętro.
W nocy budziłem się, ponieważ pojedynczy szkolny materac był za twardy.
20 maja   Villaserio-Oliveiroa
 Obudziłem się wcześnie i jako pierwszy wyruszyłem na trasę. Szedłem drogami gruntowymi
i podziwiałem rosnące zboża. Ziemia tu jest czarna, a pola widać, że są doskonale dopilnowane.
W pewnym momencie dołączył do mnie miejscowy gospodarz i przy pomocy rozmówek gawędziliśmy o zbożach. Obeszliśmy jego pole, a ja słuchałem wywodu tego rolnika, który codziennie obchodził swoje włości.
 Na skrzyżowaniu dróg dopędził mnie pewien dziadek szukający właściwej ścieżki. Okazało się , że jest to Polak Gerard z Tych. W młodości był ratownikiem górniczym, a teraz jest ojcem jednego ze słynniejszych polskich podróżników. Jego żona szlachcianka kurpiowska niestety już nie żyła. On wpoił dzieciom miłość do gór, co stało się ich życiową pasją. Pan Gerard opowiedział mi o swoich perypetiach w podróży. Latał tanimi liniami, najpierw z Bratysławy do Mediolanu, a następnie do Barcelony. Musiał dwa razy brać hotel, raz w Bratysławie, a później w Saragossie, gdzie zastała go noc. W sumie podróż okazała się dużo droższa od mojej. Sen z powiek spędzała mu droga powrotna, która miała prowadzić przez Londyn, a tam należało w automacie wydrukować bilet. Przechodząc obok restauracji wstąpiliśmy na posiłek. Spożywał tu obiad strasznie wystraszony jegomość, który przed czymś uciekał, przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Nie śpiesząc się w samo południe byliśmy na noclegu. Tutaj same nudy, żadnego sklepu jedynie dwa bary. Trzy razy obeszliśmy miejscowość dookoła. Zamówiona obiadokolacja nie była najwyższych lotów. Późnym popołudniem pewna pani przybiła pieczątki i zebrała po 3€.
21 maja   Oliveiroa-Fisterra
 Rano niebo było zachmurzone, ale nie padało. Po kilku kilometrach doszliśmy do baru. Za 4€ wypiłem kawę z mlekiem i zjadłem bocadillo. Spotkaliśmy tu parę starszych Francuzów, którzy zmierzali do Muxii. Gerard oznajmił, iż rozkłada etap na dwie części, ponieważ posiada kilka dni zapasu, które i tak spędzi nad oceanem. Rozstaliśmy się sądząc, że się więcej nie spotkamy. Szedłem samotnie i odmawiałem różaniec. Nie zorientowałem się, kiedy zgubiłem kapelusz. Pamiętając przygodę ze zostawionym ręcznikiem zrezygnowałem z zawrócenia. Dalej przechodziłem przez bezleśne wzgórza, na których mocno wiało. Znajdował się tu Kościół i o ile zorientowałem się
w napisach, to odbywały tu się spotkania coroczne wiernych. Bardzo sympatyczna pustelnię minąłem w dolinie. Był to obiekt zabytkowy z XVII wieku. Podziwiając surowość krajobrazu jakże odmienną od pozostałej części Galicji doszedłem do oceanu.

                                                               Pierwszy widok na ocean
 Odtąd spacerowałem bez pośpiechu wzdłuż wybrzeża. W płytkiej wodzie oceanu pluskały stada ryb i kołysało się na falach mnóstwo łódek żaglowych. Wstąpiłem do sklepu po owoce, a tu było mnóstwo bananów w różnych gatunkach. Wybrałem oczywiście najtańsze, pomimo, że sprzedawczyni mocno odradzała. Po pewnym czasie, gdy przystąpiłem do konsumpcji nie dało się ich nadgryźć, bo były tak twarde. Alberghe w Se otwierano o 16.00, dlatego nie mogłem czekać ponad czterech godzin i ruszyłem dalej. Ścieżka wznosiła się coraz wyżej i zacząłem odczuwać zmęczenie. Wyprzedziły nawet mnie dwie Finki, z którymi nocowałem w del Bierzo. Idąc głośno tupały i wywijały kijkami, a na ich twarzach były groźne miny i zero uśmiechu. Wyglądało na to, że pielgrzymowały za karę, a może to tylko taki mało spontaniczny naród.
 Do Fisterry dotarłem jeszcze przed otwarciem schroniska, czyli przed 13.00 lub 14.00. Przed drzwiami było ustawionych 11 plecaków, które zastępowały żywych ludzi. Spotkałem tu znajomych Koreańczyków, z którymi kilkakrotnie nocowałem. Szczególnie wspominam pierwsze spotkanie
w Poblacion, gdy dopisywały im humory i bariera językowa nie stanowiła problemu. Czekając na otwarcie minąłem Uli z Johanem, którzy biegli do autobusu. Pani recepcjonistka dokładnie spisała personalia, a nawet była rubryka na mój wiek. Zmęczony wysiłkiem odpoczywałem, ale do moich uszu doszedł znajomy głos, to Gerard dziękował młodzieńcowi, który ustąpił mu łóżko na parterze.

                                          Cabo Fisterra(koniec ziemi) – przed Kolumbem  tu kończył się świat
 Teraz razem udaliśmy się na koniec ziemi, gdzie drogowskaz wskazywał „0,00”km. Po drodze zatrzymały się dwa samochody osobowe i jacyś nieznani obcy ludzie pozdrawiali mnie po imieniu, prawdopodobnie byli to Niemcy. Na przylądku znajduje się latarnia morska, a wokół niej wysoki skalisty brzeg bez możliwości zejścia do oceanu. Podobno kilkanaście dni przed nami zginął tu młody chłopak z Polski. Wśród skał i na skalach było mnóstwo pozostałości po spalonych rzeczach. To pielgrzymi starym zwyczajem palili swoje ubrania, aby zniszczyć grzechy, które dźwigali z sobą. Tego dnia był bardzo silny wiatr i rozpalenie ognia było niemożliwe. Wiatr był tak dokuczliwy, że pomimo bezrękawnika na sobie przejmował mnie chłód. Pomimo tego wśród skał opalała się znajoma Hiszpanka sprzed dwóch dni. Nogi zamoczyłem w oceanie dopiero po powrocie do miasteczka.
 Postanowiłem zafundować sobie obiad w lokalu najbliżej schroniska. Po złożeniu zamówienia czekałem grubo ponad godzinę na posiłek. Obsłudze bardziej opłacało się obsługiwać zapełnione stoliki. Ze zmęczenia i przez nieostrożność przewróciłem lampkę wina. Siedzące przy drugim stoliku starsze małżeństwo z Kanady w podziwie za pokonany dystans przekonało kelnera do przyniesienia drugiej lampki wina. Wieczorem jeszcze raz udałem się na przylądek i zauważyłem, że wiele osób spędza tu całą noc.
Powrót 22 maja   Fisterra-A Coruna-Bilbao
 Wstałem o 6.30 i nie robiąc hałasu wyszedłem na autobus do La Coruna, ponieważ zależało mi na zobaczeniu tego miasta. La Coruna zrobiła na mnie wrażenie. Jest tu dużo zieleni z egzotycznymi kwiatami, które właśnie kwitną w maju. Rynku albo centralnego placu miasta nie znalazłem. Starówka jest wciśnięta między port, a ocean, na tzw. cyplu. Znajdują się tu stare budowle
i zabytkowe Kościoły, które tętnią życiem. Byłem świadkiem jak koło południa młodzi mieszkańcy La Coruny odmawiali różaniec bez udziału duchownych. Znajduje się tu ogromne muzeum przedstawiające historie militarną Hiszpanii od czasów starożytnych do współczesności. Panie
z obsługi wpuściły mnie za darmo i jeszcze zaopiekowały się plecakiem. Podziwiałem szczególnie umundurowanie, ponieważ była największa tego typu kolekcja jaką spotkałem. Również wybór broni strzeleckiej jest dosyć pokaźny. Można tutaj bardzo dobrze poznać budowę wojennych żaglowców, które przedstawiane są w przekroju. Na samym końcu cypla znajduje się twierdza, która broniła wejścia do portu. Będąc po świeżych wrażeniach muzealnych do twierdzy już nie wszedłem. Podziwiałem ruch w porcie, a przede wszystkim przezroczyste morze. Po raz pierwszy w życiu podziwiałem w naturze duże ryby, które nie niepokojone przez nikogo zgrabnie poruszały się
w promieniach słońca. O urokach tego miejsca świadczy pomnik Woody Allena, dla którego La Coruna jest tym co dla Hemingwaya była Pampeluna.
Ratusz(ayuntamiento) w La. Corunie
 Wczesnym popołudniem postanowiłem poszukać środka lokomocji do Bilbao. Szedłem parkiem, gdzie mieszkańcy bez zbytniego pośpiechu dnia codziennego w spokoju spędzali tu czas. Na dworcu kolejowym spytałem się o pociąg, ponieważ słyszałem, iż kursuje taki wzdłuż wybrzeża. Okazało się jednak, że pociąg dojeżdża jedynie do Ferrol, czyli miasta rodzinnego generała Franco, które leży jeszcze w Galicji. Zaniepokojony udałem się na dworzec autobusowy.  Dalekobieżne autobusy należały do firmy Alsa uchodzącej za drogą. Kasjer dał mi do wyboru autobus wcześniejszy za 55€ lub późniejszy za 49€. Wybrałem opcję drugą i jeszcze zaoszczędzałem na noclegu, który spędziłem w autobusie.

                                                                              Muzeum w A Coruna
 W restauracji dworcowej chciałem zamówić słynną ośmiornicę po galicyjsku, ale oferowano mi schabowego i obszedłem się smakiem. Autobus jeszcze za dnia przejeżdżał przez Lugo, w którym znajdują się autentyczne rzymskie mury obronne dobrze widoczne z autobusu. Na ostatnich tylnych siedzeniach siedzieli weseli młodzi ludzie wyglądający na pielgrzymów, którzy również zmierzali na samolot do Bilbao. Podróż trwała 9 godzin przez całą północną Hiszpanię. Po drodze zajeżdżaliśmy do Gijon i Santander, a miejsce aktualnego położenia busa wyświetlał monitor. Do Bilbao zajechałem na godzinę 4.30. Dworzec jest tu mało imponujący jak na tak duże miasto. Przypomina on rozbudowany barak, który służy prowizorycznie robotnikom na budowach.

                                                                Przezroczysta woda w porcie A Coruna
 Niewyspany wyruszyłem zwiedzać miasto. Starówka znajduje się w zakolu rzeki i jest to jednocześnie najniższe miejsce, co uniemożliwia podziwianie krajobrazu. Przed wschodem słońca wszystko było pozamykane spotykałem jedynie nielicznych mieszkańców. Nawet katedra była jeszcze zamknięta, a musiałem ciągle chodzić, aby nie zasnąć. Po obejściu starówki o szarości dnia wyruszyłem w kierunku schroniska. Szedłem wzdłuż rzeki w kierunku Zatoki Biskajskiej. Najpierw dotarłem do słynnego muzeum Guggenheima, które otwierano o 10.00.Nie mogłem czekać prawie dwóch godzin i ruszyłem dalej. Na przeciwległym brzegu rzeki łatwo było zauważyć wywieszone narodowe baskijskie flagi. Na jednym z bloków wisiały w każdym oknie, co wiele mówi  o zapatrywaniach Basków. Później mijały mnie osady wioślarskie, które poganiał ze swojej łódki trener. Dalej po raz pierwszy w życiu widziałem suche doki, a w nich niewielkie statki pełniące prawdopodobnie rolę muzeum. Po długim marszu w warzywniaku spytałem się o alberghe. Starsze panie kazały mi się wrócić i wskazały długie podejście, ponieważ schronisko górowało nad miastem daleko od centrum.

                                                              W Bilbao symbole narodowe są na każdym domu
 Za dobę pobytu zapłaciłem aż 15.45€. Recepcjonistka podała mi plastikową kartę, a ja mocno zaspany nie wiedziałem jak odczytać dane. Długo błądziłem po hotelu, ponieważ nie mogłem dogadać się z obsługą. Na końcu okazało się, że karta sama otwiera drzwi, a bez niej nic nie można otworzyć. Z drzemką w południe nie miałem problemów, a sprzyjała temu czysta pościel.
W międzyczasie odwiedziła mnie kobieta z obsługi, aby sprawdzić czy trafiłem do pokoju. Późnym popołudniem wyszedłem na miasto. Do centrum jest daleko, dlatego obszedłem okolice hotelu. Jakieś licho podkusiło mnie by zrobić zakupy w Lidlu. Posiłek sporządziłem z owoców morza pochodzących z puszek popijając to winem. Nocą musiałem ciągle wstawać i biegać do łazienki, bo posiłek zwyczajnie mi zaszkodził. Do dworca autobusowego miałem z górki toteż bez problemu pomimo ciężarów tu dotarłem. Miejskim autobusem przebyłem drogę do lotniska. Zaciekawiły mnie tu rozwiązania komunikacyjne, ponieważ błyskawicznie znaleźliśmy się n dwupasmówce i bez żadnych świateł dojechaliśmy na miejsce.
 Hala lotniskowa jest tu nieduża i z każdego miejsca można ją ogarnąć. Leciałem Lufthansą do Frankfurtu, by przesiąść się do Warszawy. Odmówiłem w obydwu samolotach posiłku, by nie stwarzać sobie problemów. W czasie lotu spożyłem jedynie dwa kubki Coca Coli.

                                         Słynne na cały świat muzeum Guggenheima z obrazami Picassa

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz