O podróży do
Santiago de Compostela marzyłem od wielu lat. W swojej wyobraźni wyobrażałem
sobie średniowiecznych pielgrzymów wędrujących wśród warownych zamków i miast,
na których czyhały bandy arabskich rozbójników. Z różnych względów nie mogłem
zrealizować swoich marzeń. Mój plan mógł być dopiero zrealizowany wiosną 2009
r. Porę tę wybrałem ze względów klimatycznych oraz wskazówek studenta
pielgrzyma spotkanego w domu rekolekcyjnym zakonu jezuitów w Częstochowie.
Do
podróży przygotowywałem się ponad pół roku. W tym czasie musiałem zgromadzić
odpowiedni sprzęt, niezbędne informacje o trasie i mijanych obiektach, a także
przygotować się kondycyjnie. Najważniejszą sprawą były buty i po długiej
kwerendzie wybrałem firmę asolo. Z plecaków wybrałem firmę deuter 38+4l, z systemem wietrzenia pleców. Do tego doszły koszule z długim rękawem, spodnie
dwuczęściowe, odpowiedni kapelusz, a wszystko musiało posiadać system UV. Bardzo
ważne były również skarpetki, płaszcz przeciwdeszczowy, ręcznik i bielizna
osobista. Wszystkie te elementy poza skarpetami były wykonane z materiałów
szybkoschnących, co sprawdziło się na trasie.
Początkowo
zamierzałem pójść trasę camino de
aragones z Lourdes. Zwały śniegu zalegające
w wyższych partiach Pirenejów uniemożliwiły ten zamiar. Ostatecznie wybrałem klasyczne camino de frances. Bardzo ważny okazał się wczesny zakup biletu lotniczego, co obniżyło koszty podróży.
w wyższych partiach Pirenejów uniemożliwiły ten zamiar. Ostatecznie wybrałem klasyczne camino de frances. Bardzo ważny okazał się wczesny zakup biletu lotniczego, co obniżyło koszty podróży.
21.04.2009 Warszawa-Bilbao-San Sebastian-Hendaye
Do
Warszawy dojechałem porannym autobusem z Kozienic. Tu przed odlotem pożyczyłem
aparat cyfrowy. Lot do Frankfurtu trwał od 10.10 do 11.50, gdzie do godziny
15.50 czekałem na przesiadkę do Bilbao. Lotnisko we Frankfurcie jest ogromnym
kombinatem posiadającym kilometry podziemnych tuneli. W samolocie nie brakowało
kanapek, napojów, a nawet alkoholi i obsługa dawała nawet dokładki. Zaraz po
wylądowaniu w Bilbao przy lotnisku czekał autobus do San Sebastian za 15€.
Tutaj zastało mnie zimno zupełnie jak u nas w lutym. W tym dużym mieście
dworzec autobusowy przypominał nasz „wiejski” przystanek. Spotkałem tutaj mało
życzliwe Polki, które chciały dostać się do Santander. Półtorej godziny
szukałem autobusu do Irun, aż w końcu zrezygnowałem, bo zrobiło się ciemno.
Spacerując po mieście przypadkiem znalazłem dworzec kolei Eusko Tren i za 1,50€
dojechałem do Hendaye we Francji. Było już po 22.00 i ogarnęła mnie trwoga, ale
zrządzeniem losu spotkałem Francuza o imieniu Jean, który wędrował wzdłuż
Atlantyku. Porozumieliśmy się dzięki słownikowi języka hiszpańskiego. On
dowiedział się z informacji
o połączeniach do Saint Jean-Pied-de-Port.
o połączeniach do Saint Jean-Pied-de-Port.
22.04.09 Hendaye- Bayonne- Saint-Jean-Pied-de-Port- Roncesvalles
O
24.00 dworzec kolejowy został zamknięty i musiałem spędzić noc na mieście. Ze
znajomym już Francuzem pięć razy w ciągu nocy obeszliśmy to małe miasteczko. Jego
zachowanie było dziwne, gdyż przy spotykanych Kościołach, gdy klękałem wyciągał
wahadełko i coś mierzył. W ciągu nocy od oceanu słychać było szum fal morskich.
O godzinie 5.18 wsadził mnie do pociągu w kierunku Bayonne. Młody konduktor
widząc pielgrzyma nie przyjął zapłaty, jedynie przy wysiadaniu
z francuską gracją i z uśmiechem powiedział wuala. W ten sposób zaoszczędziłem 6.50€. Na dworcu w Bayonne nawiedzał mnie sen, ale przysiadły się do mnie dwie młode sympatycznie wyglądające Niemki, których już później nie spotkałem. Ich wzajemna rozmowa nie pozwoliła mi zasnąć. Za 8.40€ dotarłem do miejsca mojego przeznaczenia, ponieważ prawdziwi pielgrzymi muszą przejść Pireneje na własnych nogach. W autobusie było ponad 10 osób i wszyscy z plecakami, a na uwagę zasługiwał czworo skośnookich podróżnych, prawdopodobnie Koreańczyków. Podróż trwała od 8.24 do 9.44. Podczas podróży w przerwach między drzemkami podziwiałem górskie doliny i wijące się serpentyny, które pokonywał autobus.
z francuską gracją i z uśmiechem powiedział wuala. W ten sposób zaoszczędziłem 6.50€. Na dworcu w Bayonne nawiedzał mnie sen, ale przysiadły się do mnie dwie młode sympatycznie wyglądające Niemki, których już później nie spotkałem. Ich wzajemna rozmowa nie pozwoliła mi zasnąć. Za 8.40€ dotarłem do miejsca mojego przeznaczenia, ponieważ prawdziwi pielgrzymi muszą przejść Pireneje na własnych nogach. W autobusie było ponad 10 osób i wszyscy z plecakami, a na uwagę zasługiwał czworo skośnookich podróżnych, prawdopodobnie Koreańczyków. Podróż trwała od 8.24 do 9.44. Podczas podróży w przerwach między drzemkami podziwiałem górskie doliny i wijące się serpentyny, które pokonywał autobus.
St.
Jean-Pied-de-Port jest małym urokliwym górskim miasteczkiem. Wewnątrz
średniowiecznych murów znajduje się kilka brukowanych ulic, które można przejść
w kilkanaście minut. Największą atrakcją miejscowości jest ładnie wkomponowany
do otoczenia romański Kościół. Przez swoją chytrość nie zaopatrzyłem się w wodę
mineralną i bez niej wyruszyłem na trasę zgodnie ze strzałkami. Po półgodzinie
marszu pod górę odczułem swoją niefrasobliwość, ponieważ szybko się spociłem i
doskwierało mi pragnienie. Po kolejnych dwóch kwadransach człapania już udało
mi się napełnić bukłak z wodą, a stało się to dzięki życzliwości gospodarza
francuskiego. Uprzejmy starszy pan wskazał ręką na kran przed domem. Trasa
wiodła w większości wąska asfaltową drogą. Początkowo mijały mnie z rzadka
samochody osobowe, które zanikły w wyższych partiach gór. Zalegały tu płaty
śniegu, które należało omijać. Na pierwszych kilometrach wyprzedziłem ok. 10
osób, ale z braku wody i braku treningu górskiego padłem.
Trening
po puszczy kozienickiej i jednodniowy wypad w Góry Świętokrzyskie to było za
mało. Wypocony i dźwigający zbyt ciężki bagaż musiałem spocząć na pirenejskiej
hali. Posiliłem się suszoną kiełbasą i
tureckimi rodzynkami, które to wiktualia popiłem górską francuską wodą. Maszerowałem
dalej, aby zdążyć przed nocą i nie mogłem podziwiać krajobrazów ze względu na
unoszącą się mgłę. Mijane zagajniki leśne były całkowicie martwe ze względu na
wczesną porę roku. Spotykane tu drzewa w niczym nie przypominały naszych borów.
Drzewa te pozbawione liści i igieł sprawiały przygnębiające wrażenie niczym
fragmenty znakomitego filmu „Władca pierścieni’.
W
najwyższych partiach Pirenejów dogonił mnie wcześniej wyprzedzony Hiszpan. Był
to łysy pan w okularach z chytrymi wąsikami.
Okazał się bardzo uczynny i dosłownie dociągnął mnie do końca etapu. Bez
jego pomocy straciłbym ponad godzinę. Poczęstował mnie izostarem w proszku,
który dodał wielu sił, jak również jakimiś tajemniczymi orzeszkami. Zejście do
Roncesvaldes odbywało się bezdrożami w błocie i mokrym śniegu. Tutaj sprawdziły się markowe buty, które przetrwały próbę wody
oraz usztywniły kostki przed niechybnym urazem. Niewytrenowane nogi zaczęły
uginać się, ale życzliwy Hiszpan ciągnął mnie za sobą. Już na miejscu ten
życzliwy człowiek załatwił za mnie wszystkie formalności. Po drodze minęliśmy
źródło, z którego czerpał siły hrabia Roland przed swoją chwalebną śmiercią. Na
szczęście woda ta przyniosła mi ukojenie i pozwoliła dotrzeć do Roncesvalles.
Roncesvalles
to stare trzynastowieczne opactwo, przeważnie gotyckie, ale występują też w nim
elementy romańskie. Mszę świętą odczułem
jako teatr dla publiczności. W czasie mszy ludzie nie przyklękali, a nawet
siadali przy podniesieniu, co nie przeszkadzało im w przyjęciu komunii świętej.
Po raz pierwszy w życiu przyjąłem komunię świętą na rękę. Nocleg kosztował 6€,
credencial czyli paszport pielgrzyma 1€, a tradycyjna muszla pielgrzymia 2,50€.
Zrezygnowałem z kija pielgrzymiego, bo i tak miałem co dźwigać, a kij był
wystarczająco drogi. Poznany Hiszpan zaprosił mnie na kolację, ale grzecznie
odmówiłem. Do dyspozycji pielgrzymów były prysznice, automatyczne pralki, a w
kuchni gotowana woda i herbata. Nocleg
odbywał się na ogromnej odnowionej średniowiecznej sali. W przydziale przypadło
mi piętrowe łóżko, co nie pozwoliło na zachowanie komfortu psychicznego w nocy,
bo nie byłem przyzwyczajony do spania na piętrze
i targały mną obawy o spadnięcie.
i targały mną obawy o spadnięcie.
23.04.09 Roncesvalles-Larrasoana
Rano
obudził mnie ogromny szmer. Okazało się, że wszyscy na raz wstali i szykowali
się do wyjścia. Miłym zaskoczeniem rano były dostarczone do schroniska owoce.
Posilony bananem ruszyłem na trasę w asyście operatorów filmowych, którzy
nagrywali film o parze pielgrzymów.
W pierwszej miejscowości na trasie o nazwie Burguete, szlak niespodziewanie skręcał w prawo,
a zdecydowana większość pielgrzymów szła prosto. Na szczęście miły starszy mężczyzna wszystkich zawracał. Po 11 km marszu w Espinal wstąpiłem na kawę , która kosztowała 1,20€. Tutaj po raz ostatni spotkałem znajomego Hiszpana, który musiał być zawodowym piechurem.
W pierwszej miejscowości na trasie o nazwie Burguete, szlak niespodziewanie skręcał w prawo,
a zdecydowana większość pielgrzymów szła prosto. Na szczęście miły starszy mężczyzna wszystkich zawracał. Po 11 km marszu w Espinal wstąpiłem na kawę , która kosztowała 1,20€. Tutaj po raz ostatni spotkałem znajomego Hiszpana, który musiał być zawodowym piechurem.
Cała
trasa nie była zbyt forsowna w porównaniu z pierwszym dniem. Co prawda istniały
niewielkie podejścia, ale ogólnie dominowały zejścia. Pogoda była prawie
bezchmurna, dlatego podziwiałem widoki Pirenejów. Nawiązałem rozmowę z pewnym
Węgrem, który po trzech tygodniach okazał się Włochem spod Bergamo, ale mówił jakimś dziwnym dialektem.
W Zubiri napotkałem sklep, gdzie kupiłem sok ananasowy za 1.05€ i bułkę za
0,5€. Tak posilony dotarłem do Larssony na nocleg.
Łóżko
w schronisku municypalnym kosztowało 6€. Nocowali tu Włosi, którzy podnieśli
rwetes, czy czasem nie jestem Cyganem, tak jakby coś czuli do tej nacji.
Kuchnia w alberghe była w remoncie, co uniemożliwiało sporządzenie posiłku. Z
powodu braku apetytu i obawy o zatrucie wyrzuciłem wszystkie produkty żywnościowe
z Polski. Dzięki temu miałem lżejszy plecak do dźwigania. Spacerując po
kamiennym miasteczku otarłem się o bar. Zapobiegliwy właściciel namówił mnie na
posiłek. Zjadłem omlet za 4,50€, który popiłem setką wina za 1€. Zmęczony
upalnym dniem szybko zasnąłem.
24.04.09 Larrasoana-Pamplona-Cizur Mayor
W
nocy nie mogłem spać, ponieważ bolały mnie nogi, a ponadto łóżko było zbyt
twarde. Wyjście na szlak nastąpiło ok.7.00. Do Pampeluny trasa prowadziła
górskimi ścieżkami nad przepaściami. Przy bezchmurnej pogodzie można było
podziwiać wspaniałe widoki. Zadziwił mnie Francuz, który podróżował z parą
koni. Był to miły starszy pan, który na stromych górskich ścieżkach nie mógł
podróżować wierzchem. Zadziwiającym faktem niespotykanym w Polsce jest
grodzenie lasów. Do lasu można było wejść jedynie przez bramę, tak jakby
zwierzęta nie miały tu nic do powiedzenia.
Przed
Pampeluną w warzywniaku zakupiłem owoce. Wejście do sławnego miasta odbyło się
przez średniowieczną bramę. Urokliwe
wąskie uliczki na starym mieście robiły niesamowite wrażenie.
W porze sjesty
wszystkie zabytki były pozamykane. Dosyć przypadkowo natrafiłem na Kościół,
w
którym odbywała się msza święta. Starszy ksiądz wygłosił długie kazanie, a
hostię podawał do ust. Posilony duchowo podziwiałem uroki Pampeluny. Miasto
opuściłem przechodząc obok Uniwersytetu Nawarry. Moją uwagę zwróciło boisko
jednej ze szkół. Cała gawiedź szkolna przechadzała się w mundurkach szkolnych.
Zmęczony
upałem na nocleg zatrzymałem się w Cizur Mayor. Nocleg w prywatnym schronisku
kosztował 8€, ale za to znajdował się tu piękny ogród. Szczególną uwagę zwracał
na siebie mały staw, ze złotymi karpiami i żółwiami. Uzupełniłem zapasy kupując
gruszki za 0,55€, mydło w płynie za 1,85€ i paczkę kawy za 2,55€. Miasteczko
posiada dwa romańskie śliczne Kościoły, niestety zamknięte w tym czasie. Z
ogrodzenia jednego z nich można było podziwiać panoramę Pampeluny
i Pirenejów.
Przed snem w ogrodzie poznałem Irlandczyka z Dublina, który szedł do Fatimy.
Był poliglotą, dlatego trochę mówił po polsku, a ponadto pisał i recytował
wiersze.
25.04.09 Cizur Mayor-Santa Maria de Eunate-Lorca
Był
to chyba najładniejszy dzień w całej pielgrzymce. Ciemną nocą jako pierwszy ze
schroniska wyruszyłem na szlak. W zupełnym spokoju mogłem odmówić różaniec.
Maszerowałem głębokim jarem wśród alei krzewów, a droga wiła się ciągle pod
górę. Nie wiedząc nic przeszedłem obok ruin zamku i chyba Kościoła lub
klasztoru. Było to widoczne, gdy znalazłem się na górze, ale wracać się dobry
kilometr nie miałem ochoty. Na tzw. wietrzne wzgórza prowadziła stroma ścieżka.
Bardzo mocno wiało, a wzdłuż całego pasma górskiego obracało się kilkaset
zainstalowanych wiatraków, które robiły wiele hałasu. Gdy widoczność o zmierzchu była na tyle dobra widać było wiele miasteczek z wieżami Kościołów
i wszystkie na wzgórzach niczym twierdze. Silny wiatr tak przeszywał zimnem, że
nie mogłem na dłużej zatrzymać się przy figurach pielgrzymów z żelaza.
Zejście
z górskiej grani wymagało dużej sprawności fizycznej. W pierwszym miasteczku do
którego wszedłem było całkowicie pusto. Zatrzymałem się przy Kościele, a jacyś
rowerzyści przejechali dalej, tak jakby im nie zależało na żadnych zabytkach. W
Uterga kupiłem colę z automatu,
a
następnie wstąpiłem na bocadillo a jamon,
czyli bułkę z szynką oraz na herbatę. Od tej pory było to moje codzienne standardowe śniadanie. Przechodząc przez Maruzabal skręciłem do Eunate, aby
zobaczyć Kościół polecany przez Francuza spotkanego pierwszego dnia. Kościółek
położony w dolinie robi niesamowite wrażenie. Zbudowany jest na planie
ośmiokąta i otacza go seria łuków. Jego wnętrze jest urzekające, a sącząca się
delikatna muzyka pozwala przeżywać duchowy nastrój. Pochodzi z XII wieku i jest
znacznie ładniejszy niż znajdująca się na liście UNESCO Zielna Hora
w Czechach, chociaż są do siebie bardzo podobne. Wśród zwiedzających nie było żadnego pieszego pielgrzyma, jedynie spotkałem dwie wesołe Angielki na rowerach.
w Czechach, chociaż są do siebie bardzo podobne. Wśród zwiedzających nie było żadnego pieszego pielgrzyma, jedynie spotkałem dwie wesołe Angielki na rowerach.
Do
Obanos dróżka prowadziła pod górę. W czasie marszu zaatakował mnie wielki pies,
ale na moje szczęście w porę zjawił się właściciel psa. W bardzo staro
wyglądającym miasteczku spożyłem drugi posiłek i zaskoczyła mnie niska cena artykułów spożywczych. Tutaj szlak francuski
spotyka się
z camino de aragones. Odpoczywając przy konsumpcji spotkałem znajomych pielgrzymów
z poprzedniego dnia. Niebawem znalazłem się w Puente la Reina, gdzie wstąpiłem do miejscowych Kościołów. W pierwszym z nich zakonnicy chcieli mi coś pokazać, ale bariera językowa uniemożliwiła to. W następnym Kościele panował duży ruch, ponieważ szykowano się do ceremonii ślubnej. Było to bardzo stare i fajne miasteczko z bazarem, wąskimi uliczkami i dwoma bramami. Ponieważ czułem się na siłach, to postanowiłem zanocować w następnej miejscowości. Wyjście z Puente la Reina prowadziło starym kamiennym średniowiecznym mostem. Szedłem teraz w towarzystwie dwóch starszych Włochów mówiących po niemiecku, prawdopodobnie byli z Górnej Adygi. Jeden z nich nosił na głowie sycylijską czapkę. Po raz ostatni w czasie pielgrzymki dopadła mnie zadyszka.
z camino de aragones. Odpoczywając przy konsumpcji spotkałem znajomych pielgrzymów
z poprzedniego dnia. Niebawem znalazłem się w Puente la Reina, gdzie wstąpiłem do miejscowych Kościołów. W pierwszym z nich zakonnicy chcieli mi coś pokazać, ale bariera językowa uniemożliwiła to. W następnym Kościele panował duży ruch, ponieważ szykowano się do ceremonii ślubnej. Było to bardzo stare i fajne miasteczko z bazarem, wąskimi uliczkami i dwoma bramami. Ponieważ czułem się na siłach, to postanowiłem zanocować w następnej miejscowości. Wyjście z Puente la Reina prowadziło starym kamiennym średniowiecznym mostem. Szedłem teraz w towarzystwie dwóch starszych Włochów mówiących po niemiecku, prawdopodobnie byli z Górnej Adygi. Jeden z nich nosił na głowie sycylijską czapkę. Po raz ostatni w czasie pielgrzymki dopadła mnie zadyszka.
Ze
względu na porę sjesty w Cirauqui schronisko było zamknięte. Resztą sił
uciekając przed deszczem osiągnąłem Lorcę. Młody Hiszpan widząc nowego klienta
za 6€ zaprowadził mnie do czteroosobowego pokoju. Odpoczywał tu już jeden
Anglik, a później dołączyli dwaj Brazylijczycy. W kuchni spotkałem miłą
Węgierkę oraz dwie nieznajome panie. Przebyty dystans tego dnia to 39 km..
Ten
dzień był szczególnie udany ze względu na wspaniałe widoki. Wszystkie
miejscowości położone były na wzgórzach. W każdej z nich znajdowały się
średniowieczne romańskie Kościoły. Szlak prowadził wąskimi ścieżkami, a dookoła
budziła się do życia uśpiona zimą przyroda.
26.04.09 Lorca-Estella-Sansol
Nocą
śpiący nade mną Brazylijczyk zwymiotował, z nadmiaru wypitego wina i pobrudził
śpiącego naprzeciwko mnie Anglika. Rankiem pokropywał deszcz, toteż odeszła
mnie ochota zwiedzania Lorki. Ubrany w pelerynę wyruszyłem na trasę. Tuż za miastem stał stary samotny Kościół, ale
jak zwykle był zamknięty, dlatego musiałem uruchomić wyobraźnię. Do Estelli
szedłem razem
z poznaną wieczorem Węgierką, ale bariera językowa uniemożliwiła nawiązanie rozmowy. Padająca mżawka spowodowała, iż obok średniowiecznych zabytków miasta przeszedłem obojętnie. Ponieważ była niedziela, to o godzinie 10.00 uczestniczyłem we mszy świętej, ale komunia na rękę nie podobała mi się.
z poznaną wieczorem Węgierką, ale bariera językowa uniemożliwiła nawiązanie rozmowy. Padająca mżawka spowodowała, iż obok średniowiecznych zabytków miasta przeszedłem obojętnie. Ponieważ była niedziela, to o godzinie 10.00 uczestniczyłem we mszy świętej, ale komunia na rękę nie podobała mi się.
Za
miastem na wzgórzu znajdował się XII-wieczny cysterski Monasterio de Irache.
Jego wnętrze robi niesamowite wrażenie, czuć tu prawdziwe średniowiecze nieskażone
współczesnością. W ścianie klasztoru
umieszczono fontannę wina, gdy wyjąłem mój litrowy kubek, to od razu wzbudził
on zachwyt odpoczywających tu pielgrzymów. Spotkałem tu znajomego Brazylijczyka
z noclegu
i stuknęliśmy się kielichami.
i stuknęliśmy się kielichami.
Maszerując
dalej natrafiłem na ośrodek wypoczynkowy, w którym zjadłem śniadanie i ruszyłem
do Monjardin. Tam wypiłem kawę i odpocząłem. Na niebie pojawiło się Słońce,
dlatego czując się na siłach ruszyłem do Los Arcos. Odcinek 12 km pokonałem w dwie
godziny. Po drodze podziwiałem przyrodę, jak również zieleniejące się pola oraz
kwitnące krzewy i maki. Falisty krajobraz był bardzo uspokajający, a na
okalających wzgórzach wznosiły się stare monastyry. Szlak wiódł polnymi
ścieżkami, dlatego nic nie mąciło błogiego spokoju. W ogóle nie czułem
zmęczenia, a w Los Arcos posiliłem się małym soczkiem z automatu, po czym
ruszyłem dalej.
Tego
dnia przeszedłem 36 km,
a przy wejściu do Sansol grupa turystów autobusowych zrobiła mi zdjęcia. Tutaj
życzliwy Hiszpan udzielił mi za 6€ schronienia. Obszedłem miejscowość, ale
wszystko było pozamykane i nie spotkałem nawet żywej duszy. Zauważyłem tu pewną
prawidłowość, iż jedyne sklepy w małych miejscowościach to apteki. Kiedy
poczułem głód, to właściciel alberghe zawiózł mnie do sklepu spożywczego. W dowód
wdzięczności zostawiłem moją karimatę, która mi już ciążyła. Na noclegu
spotkałem znajomego Anglika, który każdego dnia pokonywał długie dystanse. Przy
kolacji poznałem Brazylijkę i Brazylijczyka, obydwoje byli w średnim wieku i
namiętnie przy winie dyskutowali o polityce.
27.04.09. Sansol-Logrono-Navarete
Rankiem
z piętrowego łóżka było niewygodnie schodzić, dlatego wstałem jako jeden z
ostatnich, ale za to najszybciej się pozbierałem. Po wyjściu z refugio
odmawiałem poranną modlitwę. Zauważyła to Brazylijka i zaczęła coś mówić o oddawaniu czci słońcu, przynajmniej tak zrozumiałem.
Zejście do Torres del Rio było strome, ale i dalej szło mi się ciężko. Teren
był bardzo urozmaicony, ciągłe podejścia i zejścia. Na zboczach znajdowały się
wypielęgnowane plantacje winnej latorośli.
W Vianie spożyłem śniadanie i dokonałem zakupu owoców. Miasteczko było prześliczne z wąskimi uliczkami, a ponadto otwarty był główny gotycki Kościół. Starsza pani sprzęgająca tam pamiątki religijne przybiła mi pieczątkę do credencialu.
W Vianie spożyłem śniadanie i dokonałem zakupu owoców. Miasteczko było prześliczne z wąskimi uliczkami, a ponadto otwarty był główny gotycki Kościół. Starsza pani sprzęgająca tam pamiątki religijne przybiła mi pieczątkę do credencialu.
Za
Vianą rozciąga się kraina wina La Rocha.
Zatrzymałem się na odpoczynek w kwitnącym sadzie przy małym
Kościółku. Podszedł tu do mnie pewien Hiszpan i pouczył jakie wina należy pić.
Ogólnie chodziło mu o markę Tinto, a butelkę tego trunku można było kupić
poniżej 2€. Stolica regionu Logrono położona jest w kotlinie. Siedząc na
skarpie z widokiem na miasto spożyłem resztę owoców.
Dojście
do Logrono prowadziło ścieżką przez zabagniony mało interesujący teren. Same
miasto wydało mi się takie sobie, ale stare wąskie uliczki mogą się podobać.
Zakupiłem tu pocztówki,
a uprzejmy sprzedawca wskazał mi sklep gdzie dokupiłem znaczki. Bez odpoczynku ruszyłem dalej. Wyjście prowadziło przez duży park, w którym biegało multum osób. Dalej musiałem obejść jezioro, z którego brzegu pozdrawiali mnie wędkarze.
a uprzejmy sprzedawca wskazał mi sklep gdzie dokupiłem znaczki. Bez odpoczynku ruszyłem dalej. Wyjście prowadziło przez duży park, w którym biegało multum osób. Dalej musiałem obejść jezioro, z którego brzegu pozdrawiali mnie wędkarze.
Miejsce odpoczynku w drodze do Logrono
Droga do Navarrete mniej mi się podobała, dlatego nie mam z niej żadnych wspomnień. Przed miastem znajdują się fundamenty średniowiecznego szpitala dla pielgrzymów. Patrząc do tyłu na przebytą drogę można tam dostrzec na wzgórzu postać ogromnego byka symbolu Hiszpanii. Wejście do centrum miasta prowadzi pod górę, a pod koniec dnia dodatkowo wzmogło się zmęczenie. Refugio obsługiwane było przez wolontariusza z Francji, który utrzymywał francuski porządek. Było ono donativo, czyli co łaska, ale z dopiskiem 5€.
Znowu
przypadło mi spanie na piętrowym łóżku, co wzbudzało pewien niepokój, ponieważ
łóżka nie posiadały żadnych barierek, a były wąskie nawet dla jednej osoby. Po
czynnościach higienicznych wypisałem osiem kartek. Wrzuciłem je do skrzynki w
czasie zwiedzania miasta.
O godz. 20.00 uczestniczyłem we mszy świętej w XVI-wiecznym ogromnym Kościele. Prowadzący ksiądz udzielał komunii, zarówno do ust jak i do ręki, w zależności od prośby.
O godz. 20.00 uczestniczyłem we mszy świętej w XVI-wiecznym ogromnym Kościele. Prowadzący ksiądz udzielał komunii, zarówno do ust jak i do ręki, w zależności od prośby.
28.04.09. Navarete-Najera-Azofra
Poranne
wyjście odbyło się w deszczu po błotnistej ścieżce. W pierwszym miasteczku
jeszcze
o zmroku otwarty był bar, którego właściciel utrzymywał się z obsługi
pielgrzymów. Zjadłem tu tanie śniadanie, które kosztowało maksimum 3,50€. Idąc
w czasie deszczu utrzymywałem wysokie tempo wyprzedzając po drodze wielu
piechurów. Dogoniłem również poznanego dzień wcześniej starszego sympatycznego
Francuza. Musiał on przedtem skorzystać z podwodów, bo niemożliwe by idąc tak
wolno, zaszedł aż tak daleko.
W
Najera było lokalne święto, a miałem stąd wysłać pocztą część bagażu do
Santiago. Oprócz poczty zamknięty był
również słynny tutejszy klasztor. Co dziwne czynne było tutejsze muzeum, które
eksponowało miejscowe wykopaliska archeologiczne. Miła obsługa zachęciła mnie
do zwiedzenia ekspozycji. W Kościele parafialnym na mszy panował duży ścisk i
niemożliwe było jego zwiedzanie. Na rynku trwały przygotowania do występów
artystycznych. Zbudowano tu estradę,
a elektrycy pracowali nad nagłośnieniem.
a elektrycy pracowali nad nagłośnieniem.
Przez
Najera przepływa górska rzeka Rio Najerilla, która wyżłobiła niezły kanion.
Zabudowa miasta jest ograniczona kilkudziesięciu metrowym klifem. Miejsce to
upodobały sobie ptaki budując ogromną ilość gniazd. Szczególnie w oczy rzucały
się bociany, których liczba w Hiszpanii stale wzrasta. Za miejscowością szedłem
przez las, w którym prowadzono wycinkę drzew. Wyszukałem tu odpowiedni kij
mający posłużyć za laskę pielgrzymią.
Na
nocleg zatrzymałem się w Azofrze, chociaż mogłem iść dalej, bo marszowi
sprzyjała pogoda, całkowicie odmienna od porannej. Z Azofry prowadził szlak do
San Milan de Cogolla, który był jednym z celów mojej wyprawy. Nowe municypalne
alberghe posiada tu dwuosobowe pokoje
o bardzo małych rozmiarach. Razem ze mną nocował Andreas z Monachium, który w tym miejscu zakończył swoja pielgrzymkę. Doznał urazu podbicia stopy, ponieważ dobrał złe buty.
o bardzo małych rozmiarach. Razem ze mną nocował Andreas z Monachium, który w tym miejscu zakończył swoja pielgrzymkę. Doznał urazu podbicia stopy, ponieważ dobrał złe buty.
W
okolicach Azofry znajduje się ogród botaniczny, ale zrezygnowałem z jego
zwiedzania. Spotkałem tutaj Brazylijczyka poznanego w Sansol, który poczęstował
mnie kolacją. Do posiłku przyłączył się Andreas stawiając wino. W trakcie
spożywania trunku rozwiązywały się języki. Okazało się, że Brazylijczyk miał na imię Ignatio i
pochodził z Porto Alegre. Był kibicem Interu
i nie lubił zwolenników słynnego Gremio.
Chwalił się, że osobiście zna Ronaldinio. Andreas natomiast był praktykującym
katolikiem.
29.04.09 Azofra-San Milan de la Cogolla-Santo Domingo de la Calzada.
Droga
do San Milan de Cogolla była mało męcząca, ale cały czas prowadziła asfaltem.
Na szosie panował bardzo mały ruch, a żaden z pielgrzymów nie zdecydował się
wyruszyć do słynnego opactwa. Na trasie w Canias znajduje bardzo ładne opactwo cysterskie z XII wieku. Wczesnym rankiem
było zamknięte, ale ład i porządek wokół świadczył dobrze o gospodarzach. Zdobyty
poprzedniego dnia kij pielgrzymi w pewnym momencie wyrzuciłem, bo mi
przeszkadzał.
Już
z kilku kilometrów było widać położony w dolinie na tle ośnieżonych gór słynny
klasztor Yuso. Będąc na miejscu mogłem stwierdzić ogromne prace remontowe wokół
murów, aby uchronić kolebkę języka hiszpańskiego i jednocześnie zabytek UNESCO.
Spotkałem tu wycieczki szkolne oraz zorganizowaną grupę emerytów z Francji.
Obszedłem cały obiekt i odpocząłem, ale zrezygnowałem ze zwiedzania z przewodnikiem.
Oprócz
klasztoru Yuso na zboczu góry znajduje się klasztor Suso. Dojście do niego
miało trwać 45 minut, ale ja na przełaj przeszedłem w 15 minut. Pewne kłopoty
miałem przy pokonywaniu stromizn. Klasztor ten jest znacznie skromniejszy, ale
razem tworzą unikalną całość. Zastałem tu tylko jedną wycieczkę szkolną, a miła pani nauczyciel zrobiła mi zdjęcia.
Do
Santo Domingo de la Calzada
chciałem dotrzeć przez góry. Pan, który sprzedawał pamiątki nawet wskazał
ścieżkę, ale brak jakichkolwiek oznakowań zniechęcił mnie, a na dodatek od
wieków nikt tędy nie szedł. Wybrałem bezpieczniejszy wariant skrajem
świerkowego lasu. Po półgodzinnym marszu spotkałem miejscowego wieśniaka. Przez
kwadrans tłumaczył mi drogę nie zamykając wcale ust, a ja nic nie rozumiałem.
Pokazałem mu mapę, a on znowu przez 10 minut szwargotał, a ja traciłem cenny
czas. W pewnym momencie skręciłem w pola i podziwiałem wspaniałe krajobrazy.
Gdzieniegdzie słychać było warkot ciągników przy pracach polowych. Mijałem
niewielkie przysiółki wiejskie, a jeden z nich był całkowicie wyludniony.
Na
rozstajach polnych dróg zatrzymałem samochód osobowy i rzeczowy kierowca
wskazał kierunek. Z powrotem znalazłem się na szosie, którą pokonywałem rano. Zauważyłem teraz,
iż Hiszpanie przy drogach sadzą zagajniki topoli, która nie jest drzewem
hiszpańskim. Teraz nie wracałem do samej Azofry, ale skręciłem w kierunku Santo
Domingo. W pierwszej napotkanej miejscowości znajdowały się same warsztaty napraw
sprzętu rolniczego. Świadczyło to o źródle utrzymania jego mieszkańców.
Wszedłem do jedynego baru i wypiłem herbatę podaną w wykwintny sposób.
Spotkałem też trzech miejscowych klientów, którzy śledzili w telewizji zawody
sportowe. Niestety, ale żadnych posiłków w tym barze nie podawano. Wychodząc z
baru zauważyłem, iż pani zamyka sklep po przyjęciu towaru, a była pora sjesty.
Kupiłem jedynie sok, który dał mi siły na dojście do noclegu.
Po
dotarciu do właściwego szlaku wyprzedziłem jeszcze sześciu pielgrzymów. Samo
miasto nie robi wrażenia, chociaż posiada zabytkowy Kościół. Tuż przed wejściem
do niego znajduje się klatka ze słynnym kogutem, który przypomina średniowieczny
cud. Spacerując po miasteczku zauważyłem, jak miejscowi młodzieńcy ćwiczyli
jakichś lokalny męski taniec. Musiało to być coś bardzo ważnego, ponieważ
towarzyszyła temu wydarzeniu spora publika. Nawet kilkuletni chłopcy próbowali
naśladować poczynania starszych braci i mężczyzn.
30.04.09. Santo Domingo-Tosantos-Villafranca Montes de Oca
Spanie
tej nocy było nie za specjalne, ponieważ budziłem się. Będąc niewyspanym siłą
rzeczy szedłem ciężko. Pierwsza miejscowość na szlaku to Granon i tu miła niespodzianka w postaci
otwartego Kościoła. Znajduje się w nim piękna bardzo stara chrzcielnica
pamiętająca jeszcze walki
z Maurami. Wewnątrz świątyni płynęła spokojna muzyka umożliwiająca skupienie i możliwość obcowania z Bogiem.
z Maurami. Wewnątrz świątyni płynęła spokojna muzyka umożliwiająca skupienie i możliwość obcowania z Bogiem.
Kolejne
miejscowości były mało ciekawe. Wszystkie sklepy i obiekty pozamykane, a ulice
zupełnie puste. Dopiero Belorado największe miasto na trasie posiadało
wszystkie dogodności. Wypiłem tutaj kawę i zjadłem śniadanie, po czym
pozytywnie spojrzałem na świat. Nareszcie była tu czynna poczta i 3kg zbędnego
bagażu odesłałem do Santiago. Młoda dziewczyna na poczcie bez żadnego zbędnego
słowa obsłużyła mnie i ulżyła moim cierpieniom. Dokonałem również zakupu owoców na drogę oraz
zwiedziłem klasztor na skraju miasta.
Ze
znacznie mniejszym ciężarem na plecach mogłem jeszcze przyspieszyć kroku. Teraz
najciekawszym miejscem na trasie było Tosantos, ze względu na unikalny Kościół.
Znajduje on się na skałach i jest widoczny z daleka. Po zejściu ze szlaku i
marszu wśród kwitnących ogrodów, przeszedłem most i wspiąłem się na skały. Z
bliska okazało się, że jest to budowla wykuta w twardej skale, ale niestety
nieczynna. Mogłem stąd podziwiać roztaczające się widoki oraz pielgrzymów wyglądających
niczym mrówki. Pomimo doskonałego oznakowania i tajemniczości budowli rzadko,
który pielgrzym zbacza ze szlaku, aby zachwycać się kunsztem dawnych mistrzów.
Po drodze spotkałem starszego francuza poznanego w Navarrete.
Przed
Villafranca Montes de Oca znajdują się resztki monastyru z VII wieku. Budowla
jest mało imponująca, ale starszy jej wiek każe budzić szacunek. Samo
Villafranca jest mało ciekawe. Znajduje się tu jeden sklep, gdzie są igły,
widły i powidła. Dużym wyzwaniem jest tu przejście przez szosę ze względu na
szybko jadące non stop samochody. Na noclegu spotkałem trzech znajomych
Brazylijczyków i trzech znajomych Francuzów, którzy rzeczywiście byli Włochami.
Spotkałem tutaj również Polaka, który nie znał słowa po polsku, ale nazywał się
Olaf Gajda. Jego dziadek w czasie wojny zabłądził w Skandynawii. Przypadło mi
spanie na piętrowym łóżku, a nie było możliwości na nie się dostać.
1.05.09. Villafranca-Burgos
Szlak
do Burgos był chyba najmniej ciekawy z dotychczasowych odcinków. Ciemnym
rankiem musiałem wspiąć się na wzniesienia. Tutaj rozciągał się dookoła las,
przez który wiódł szeroki gościniec. Tego ranka ponad 10 km musiałem iść po kostki
w błocie. W pewnym momencie zaczął padać mokry śnieg i nie przypominało to
słonecznej Hiszpanii, ale raczej Skandynawię. Na końcu tego etapu była miła
niespodzianka. Znajdował się tu otwarty XII-wieczny klasztor de San Juan de
Ortega, a przy nim czekała studentka ze Szwecji. Nie mogła ona wejść do
podziemnej krypty, bo było tam ciemno. Posiadałem odpowiednie oświetlenie i
razem zwiedziliśmy to romantyczne miejsce. Znajdował tu się rzeźbiony grobowiec
średniowiecznego władcy. Nawet nie żałowałem, że był zamknięty bar i szedłem
bez śniadania. Niestety, ale dalej musiałem pójść sam.
Mijane
miejscowości może poza Atapuerca były mało ciekawe. Tam gdzie mijałem Kościoły
zachodziłem na krótką modlitwę. Po drodze trzy razy mijałem trójkę Włochów, którzy
byli trochę zirytowani, ponieważ mnie w ogóle nie wyprzedzali. W Atapuerca
ładne wrażenie robi Kościół San Martin górujący ze wzgórza nad miejscowością.
Za wioską znajdował się skansen archeologiczny
z listy UNESCO, ale ja poszedłem
dalej. Teraz rozciągały się wapienne wzgórza, z których można było dojrzeć
Burgos.
Wejście
do miasta było łatwe, ale męczące ze względu na obskurne miejscowości i
dzielnice przemysłowe ciągnące się kilometrami. Ostatnie kilka kilometrów
przeszedłem bardzo szybko mijając wielu pielgrzymów. Schronisko w Burgos
kosztowało tylko 3€ i znajdowało się blisko słynnej katedry. Przydzielono mi
łóżko dolne obok dwóch uprzejmych blondynek podróżujących rowerami. Katedra w
Burgos to wspaniała kwintesencja gotyku – bajkowa z zewnątrz. Wewnątrz, aby
zwiedzić ołtarz główny należało wykupić bilet, ale ja zrezygnowałem.
O
19.30 uczestniczyłem we mszy świętej w jednej z bocznych kaplic. Okoliczne
Kościoły były pozamykane, co zniechęciło mnie do zwiedzania. Tego dnia
przeszedłem 40 km,
dlatego nie miałem problemu z zaśnięciem.
2.05.09 Burgos-Castrojeriz
Rano,
gdy wszedłem do katedry na poranną modlitwę, to w jednej z bocznych kaplic
natrafiłem na przygotowania do porannej mszy świętej. Przed nabożeństwem przez
kwadrans wsłuchiwałem się
w śpiewy kościelne jakie prowadzili tutejsi wierni. Gdy opuściłem katedrę podszedł do mnie ksiądz, który odprawiał mszę. Wypytał mnie skąd jestem i pobłogosławił na dalszą część pielgrzymki. Przy wyjściu z centrum obejrzałem średniowieczne mury a następnie wstąpiłem po drodze do żeńskiego klasztoru. Dalej wraz z grupą innych pielgrzymów zbłądziliśmy ze szlaku, ale miejscowi naprowadzili nas na dobrą drogę. Już na samych opłotkach miasta minęły mnie dwie rowerzystki, dzielące ze mną nocleg.
w śpiewy kościelne jakie prowadzili tutejsi wierni. Gdy opuściłem katedrę podszedł do mnie ksiądz, który odprawiał mszę. Wypytał mnie skąd jestem i pobłogosławił na dalszą część pielgrzymki. Przy wyjściu z centrum obejrzałem średniowieczne mury a następnie wstąpiłem po drodze do żeńskiego klasztoru. Dalej wraz z grupą innych pielgrzymów zbłądziliśmy ze szlaku, ale miejscowi naprowadzili nas na dobrą drogę. Już na samych opłotkach miasta minęły mnie dwie rowerzystki, dzielące ze mną nocleg.
Za miastem rozciągała się meseta, czyli półpustynny płaskowyż. Aż do samego Leon nie spotkałem zwartego występowania drzew, jedynie przydrożne krzewy. Nie jestem pewien czy występująca tu formacja roślinna to efekt małych opadów, czy wynik taktyki spalonej ziemi prowadzonej
w średniowieczu rekonkwisty. Meseta przy bezchmurnym niebie bardziej przypominała Północną Afrykę niż Europę. Za opłotkami Burgos mijałem niewielkie miejscowości. W jednej z nich od przydrożnego straganiarza zakupiłem dosyć tanie owoce, szczególnie przydatne w upalny dzień jaki mi towarzyszył. Po ok. 10 km w Tardajos znalazłem bar, a wesoły jegomość zamiast herbaty podał mi wino, które okazało się dwa razy tańsze od herbaty.
Miedzy
Hornillos, a Hontanas na szczerym polu w dolince znajdowało się maleńkie
schronisko, do którego jednak nikt przy mnie nie zachodził, podobnież znajduje
się przy nim uzdrawiające źródło. Po drodze spotkałem także stado owiec
pilnowanych przez pasterza i dwa łagodne duże psy.
W pewnym momencie maszerowałem wśród niemieckich emerytów, którzy zostali tu czymś podwiezieni. Chciałem nocować w San Anton ruinach opactwa Benedyktynów, ale nieprzyjemny gość wskazał mi drogę. Chroniąc się przed słońcem obejrzałem resztki opactwa pobenedyktyńskiego, szczególnie bramę rozciągającą się nad drogą. Do Castrojeriz dotarłem resztkami sił biorąc oddech
w każdym przydrożnym cieniu.
W pewnym momencie maszerowałem wśród niemieckich emerytów, którzy zostali tu czymś podwiezieni. Chciałem nocować w San Anton ruinach opactwa Benedyktynów, ale nieprzyjemny gość wskazał mi drogę. Chroniąc się przed słońcem obejrzałem resztki opactwa pobenedyktyńskiego, szczególnie bramę rozciągającą się nad drogą. Do Castrojeriz dotarłem resztkami sił biorąc oddech
w każdym przydrożnym cieniu.
Ze względu
na duże zmęczenie upałem złapałem pierwszy nocleg na miejscowym kempingu.
Spotkałem tu Stanisława z Perth, który pielgrzymował z innymi Australijczykami.
Później przed samym Santiago dowiedziałem się, iż był księdzem, który
rozchorował się później w Leon. W kuchni pracowała tu młoda Rumunka, którą los
rzucił w poszukiwaniu chleba. Same Castrojeriz jest ślicznie położone na zboczu
góry, a nad nim góruje majestatyczny średniowieczny zamek. Ze względu na 40 km w nogach przy silnym
upale nie miałem już sił wspiąć się do zamku. Oprócz zamku są tu inne atrakcje
turystyczne. Kościół kolegiacki pochodzi z IX wieku, ale niestety był zamknięty.
W innym Kościele Santo Domingo znajdowało się muzeum z bardzo tanim biletem
wejściowym. Opodal miejscowości położony jest klasztor, ale postronni goście
mogli dotrzeć jedynie do drzwi klauzurowych.
Posłanie
noclegowe znajdowały się w ogromnej hali, a tu nocą dopadło mnie zimno, bo
zabrakło dla mnie koca i dlatego nieco zmarzłem.
3.05.09 Castrojeriz-Poblacion de Campos
Castrojeriz
opuściłem jeszcze przed wschodem słońca. Wyjście z miasta prowadziło wzdłuż
niewysokiego wiaduktu zbudowanego z ciosanego kamienia pamiętającego pewnie
jeszcze czasy rzymskie. Po wyminięciu wiaduktu rozpoczęła się ostra wspinaczka
pod górę, która już mi zupełnie nie przeszkadzała w marszu. Na podejściu
dogoniłem grupę młodych mężczyzn dźwigających ogromną flagę Katalonii. Za górą
rozciągała się wielka zielona dolina. Uprawa zboża jest tu tylko możliwa dzięki
znakomicie funkcjonującemu systemowi nawodnień. Sieć kanałów i kanalików jest
misternie zaprojektowana i wykonana jak szwajcarski zegarek.
Przed
Itero de la Vega
znajduje się XIII wieczna kaplica przekształcona w refugio. Wstąpiłem tu na
poranną modlitwę i wtedy zjawiła się miła Francuska, która poczęstowała mnie
herbatą. Następnie przeszedłem przez słynny most na Rio Pisuerga. Na śniadanie
zatrzymałem się w pierwszy napotkanym barze, gdzie zapłaciłem 5,30€, najwięcej
w ciągu całej pielgrzymki. To doświadczenie zraziło mnie do tej miejscowości,
która wydała mi się wredna i bez zwiedzania ruszyłem dalej. Zbliżało się
południe, a ponieważ była niedziela to chciałem uczestniczyć we mszy świętej.
W wiosce Boadilla del Camino spotkałem przy Kościele trzy Kastylijki, które poinformowały mnie
o mszy świętej we Formiście o godz. 13.00.
W wiosce Boadilla del Camino spotkałem przy Kościele trzy Kastylijki, które poinformowały mnie
o mszy świętej we Formiście o godz. 13.00.
Odcinek 6 km pokonałem w 45minut.
Przed Kościołem gromadziły się grupy tubylców, dla których była to okazja do
spotkań. Kościół był szczelnie wypełniony wiernymi, a msza święta przebiegała
w tradycyjny sposób. We Formiście znajduje się również stary cenny romański Kościół przekształcony w muzeum. Za 1€ nabyłem bilet i obejrzałem znany zabytek od wewnątrz wraz
z ekspozycją. Ujrzałem tu misterny kunszt dawnych mistrzów, szczególnie rzeźby zwierząt, które każde symbolizuje co innego. Dla przykładu bocian symbolizuje miłość dzieci do rodziców(opiekuńczość Chrystusa), koń – zwycięski bieg do celu, którym jest zbawienie, niedźwiedź – mściwość szatana, słoń – czystość i wytrwałość, wilk – przewrotny heretyk i fałszywy prorok oraz wiele innych zwierząt. Piekące słońce i brak cienia spowodowały, iż ruszyłem dalej. Po 4 km zatrzymałem się na nocleg za jedyne 3€. Mieścił on się w nieczynnej szkole w Poblacion de Campos. Obsługujące schronisko panie zaproponowały mi obiadokolacje za 6€. Był to mój pierwszy tego typu posiłek w Hiszpanii. Nie miałem innego wyjścia, ponieważ nie było żadnego sklepu.
w tradycyjny sposób. We Formiście znajduje się również stary cenny romański Kościół przekształcony w muzeum. Za 1€ nabyłem bilet i obejrzałem znany zabytek od wewnątrz wraz
z ekspozycją. Ujrzałem tu misterny kunszt dawnych mistrzów, szczególnie rzeźby zwierząt, które każde symbolizuje co innego. Dla przykładu bocian symbolizuje miłość dzieci do rodziców(opiekuńczość Chrystusa), koń – zwycięski bieg do celu, którym jest zbawienie, niedźwiedź – mściwość szatana, słoń – czystość i wytrwałość, wilk – przewrotny heretyk i fałszywy prorok oraz wiele innych zwierząt. Piekące słońce i brak cienia spowodowały, iż ruszyłem dalej. Po 4 km zatrzymałem się na nocleg za jedyne 3€. Mieścił on się w nieczynnej szkole w Poblacion de Campos. Obsługujące schronisko panie zaproponowały mi obiadokolacje za 6€. Był to mój pierwszy tego typu posiłek w Hiszpanii. Nie miałem innego wyjścia, ponieważ nie było żadnego sklepu.
Obszedłem
całą miejscowość wszerz i wzdłuż i nie spotkałem żywej duszy. Jedynie przy
schronisku toczyło się życie. Zmęczeni pielgrzymi odpoczywali, czytali książki
lub rozmawiali. Miejscowe dzieci bawiły się na placu szkolnym, a ich niewiele
starsi rówieśnicy obcałowywali się w krzakach. Po wejściu do budynku spotkałem
młodych Koreańczyków, którzy obalali któreś z kolei wino. Od razu skojarzyli
mnie z Janem Pawłem II i zaprosili na libacje, ale pomimo bariery językowej
odmówiłem. Później kilkakrotnie mijałem
ich na trasie, a oni mnie nie wyprzedzali. Prawdopodobnie musieli korzystać z
podwózki.
Tego
dnia zauważyłem pewną ciekawostkę, iż na wszystkich mijanych Kościołach
znajdowały się bocianie gniazda. Świadczy to szacunku jakim darzone są te ptaki
na terenie Kastylii. Wieczorny posiłek składał się z dwóch dań popijanych winem, a na koniec obsługujące panie poczęstowały nawet
nalewką. Takie pielgrzymowanie przypadło by do gustu nawet wrogom Kościoła.
Oprócz mnie posilało się trzech mało sympatycznych Francuzów oraz Johan z
Monachium i Uli z Grazu. Tożsamości innych osób nie ustaliłem. Uli naśladowała
mnie w czynnościach religijnych przed i po posiłku. W czasie noclegu na
sąsiednim łóżku spał młody Hiszpan z Cartageny.
4.05.09 Poblacion de Campos-Terradillos de los Templarios
Rano
przez kilkanaście kilometrów miałem do wyboru dwie trasy – jedna wzdłuż rzeki,
a druga wzdłuż drogi. Chciałem iść wzdłuż rzeki, ale znaki poprowadziły mnie
żwirówką obok szosy. Szlak ten był doskonale przygotowany i posiadał przeszkody
dla pojazdów mechanicznych. Mijane wioski sprawiały wrażenie smutnych, jakby nie
było w nich żadnego życia. W Vilkazar de Sirga znajdował się potężny gotycki
Kościół ze ślicznym portalem i licznymi płaskorzeźbami nad wejściem. Regułą było, że prawie
wszystkie Kościoły na trasie były pozamykane. Droga ubywała mi bardzo szybko,
ponieważ nie chciałem dać wyprzedzić Francuzowi, z którym spożywałem kolację.
Przyjemne
wrażenie na mnie zrobiło miasteczko Carrion de los Condes, ze względu na dużą
ilość XII-wiecznych Kościołów. Obok dużego Leon było to najprzyjemniejsze
miasto na całej mesecie. Jeden z Kościołów był otwarty, pełen powagi wewnątrz,
chociaż trochę za ciemny. W innym była odprawiana msza święta i nie mogłem w
nim się zbyt kręcić. Śniadanie kosztowało równe 4€, a ulice sprawiały wrażenie,
że odczuwałem bogatą historię tego miasta.
Za
miastem szlak prowadził 17 km
po drodze z wystającymi ostrymi kamieniami. Była to prawdziwa katorga, która
mnie zmęczyła. Pomimo tego wyminąłem wszystkich pielgrzymów jakich udało mi się
napotkać. Dwa pierwsze napotkane refugia ominąłem, bo wioski wydały mi się mało
sympatyczne sprawiające wrażenie zagubionych na bezkresach mesety. Z braku sił
i silnego wiatru zatrzymałem się w Terradillos de los Templarios.
Jest to opuszczona i zapuszczona wioska. Posiada nowe alberghe z energicznym z wąsikami właścicielem. Miejsce w 4-osobowym świeżym pokoju z łazienką kosztowało 8€. Tańsza wieloosobowa sala cała była zajęta. Pokój dzieliłem wraz z małżeństwem z Australii. Obchód wioski wywarł na mnie przygnębiające wrażenie. Większość zabudowań sklejona była z gliny i łatwo się rozpadała. Niestety, ale nie odszukałem miejsca pochówku gęsi, która znosiła templariuszom złote jajka. Miejscowość nie posiadała sklepu, dlatego namówiłem się na kolację za 9€. W jej skład wchodziła zupa z soczewicy, ryba z frytkami , lód na deser i pół butelki wytrawnego wina do przepicia. Byłem tak spragniony, iż opróżniłem całe wino, ale gospodarz nie policzył tego, jedynie poklepał mnie po ramieniu z uśmiechem mówiąc wino espaniola bueno(wino hiszpańskie dobre). Będąc lekko podcięty zapomniałem o bieliźnie suszonej na zewnątrz, którą powinienem sprzątnąć przed zaśnięciem.
5.05.09 Templarios-Sahagun-Calzadilla de los Hermanillos
Rano
okazało się, że w pokoju mam buty innej osoby, co świadczyło o dużych
wieczornych przygodach. Być może ktoś bardzo się martwił i nie wyszedł przed świtem
na szlak. Czułem dużo bez komfort psychiczny oraz wstyd. Po przejściu 6km
dogoniłem znajomego Włocha z Bergamo,
z którym szedłem do końca etapu. Moją uwagę tego dni zwrócił starszy wiekiem Koreańczyk, który szedł bardzo ciężko i pielgrzymka była dla niego dużym poświęceniem. Widywałem go na nabożeństwach kościelnych, gdzie był aktywnym pobożnym uczestnikiem.
z którym szedłem do końca etapu. Moją uwagę tego dni zwrócił starszy wiekiem Koreańczyk, który szedł bardzo ciężko i pielgrzymka była dla niego dużym poświęceniem. Widywałem go na nabożeństwach kościelnych, gdzie był aktywnym pobożnym uczestnikiem.
Ponieważ
rozciągała się przed i za nami ogromna równina to z daleka widać było Sahagun.
Dojście do tego miasta bardzo się dłużyło, ale ścieżka prowadziła przez stary
kamienny mostek i obok samotnie stającego Kościółka. Szlak troszeczkę błądził,
dlatego na równinie widać było pielgrzymów, którzy zgubili drogę. Sahagun
sprawiało wrażenie zagubionego i zaniedbanego miasta. Wraz z bratem z Włoch
spożyliśmy najpierw śniadanie, a następnie obeszliśmy miasto. Największe
wrażenie robiły resztki opactwa benedyktyńskiego, szczególnie brama pod którą
przebiegała ulica.
Przy
wyjściu z miasta namówiłem kolegę, abyśmy poszli starym rzymskim gościńcem,
zamiast iść wzdłuż ruchliwej trasy. Droga zwana Via Trajana było to czerwona żwirówka, którą maszerowały rzymskie
legiony. Obecnie prowadzi przez zupełne pustkowia bez żadnego spotkanego drzewa
w ciągu całego dnia marszu. Cień można jedynie znaleźć pod krzewami. Na odcinku 32 km znajduje się tylko jedna zagubiona wioska.
w ciągu całego dnia marszu. Cień można jedynie znaleźć pod krzewami. Na odcinku 32 km znajduje się tylko jedna zagubiona wioska.
Po
dotarciu do tej miejscowości o nazwie Calzadilla de los Herminallos miałem dość
piekącego słońca i zatrzymałem się na nocleg. Na Włochu upał nie robiły wrażenia, dlatego
pomaszerował dalej kierując się w kierunku cywilizacji do El Burgo Ranero. Schronisko było nieco zaniedbane,
ale za to sympatyczne i tanie. Nocowało nas siedmioro, każda osoba z innego
kraju. Jest tu nieźle wyposażone kuchnia i kilka niewielkich pokoi. Obok mnie w
pokoju spała tylko młoda Niemka. Nawiązałem kontakt z Anglikiem, od którego promieniował
brytyjski spokój i walijska ciekawość. W kuchni moje dokonania podziwiała pewna
Francuska.
Wioska
okazała się dosyć duża i opuszczona. Znalazłem tu dwa bary i kiepsko
zaopatrzony sklep, którego szukałem ponad godzinę. Zwarta zabudowa i liczne
uliczki świadczyły, że było to kiedyś spore miasto. Późnym popołudniem starsze
kobiety w wiosce zbierały się na ławkach przy ulicy
i robiły na drutach, zdrowo spędzając czas. Atmosfera tego miejsca przypominała stare filmy Louisa Bunuela.
i robiły na drutach, zdrowo spędzając czas. Atmosfera tego miejsca przypominała stare filmy Louisa Bunuela.
Kolację
przyrządziłem sobie sam, dzięki czemu zaoszczędziłem trochę grosza. Składała
się
z jajecznicy z 2 jajek usmażonej z dwiema cebulami. Unoszące się zapachy budziły ciekawość współbiesiadników.
z jajecznicy z 2 jajek usmażonej z dwiema cebulami. Unoszące się zapachy budziły ciekawość współbiesiadników.
6.05.09 Calzadilla de los Hermanillos-Mansilla de las Mulas
Po nocy
spędzonej w miłym towarzystwie przed wschodem słońca wyruszyłem na trasę.
Krajobraz był zupełnie płaski, jedynie na krańcu horyzontu bieliły się
wierzchołki Pico de Europa. Via Trajana jest
całkowicie spokojna, żadnej żywej duszy w zasięgu wzroku, brak jakichkolwiek
drzew, nie mówiąc już o lesie.
W razie nieszczęścia nie można było liczyć na żadną pomoc, ponieważ nieliczni pielgrzymi ze schroniska zrezygnowali z 24 km marszu przez pustkowia i udali się w kierunku osiedli ludzkich. Jedyny cień mogły dać przydrożne krzewy dochodzące do 1 metra wysokości. Bez zapasu wody pielgrzym miałby duży problem. Na horyzoncie majaczyły miasteczka, które mijałem bokiem.
W pewnym momencie zbliżyłem się do linii kolejowej. Obok mnie przejeżdżały pociągi, które były przeważnie puste.
W razie nieszczęścia nie można było liczyć na żadną pomoc, ponieważ nieliczni pielgrzymi ze schroniska zrezygnowali z 24 km marszu przez pustkowia i udali się w kierunku osiedli ludzkich. Jedyny cień mogły dać przydrożne krzewy dochodzące do 1 metra wysokości. Bez zapasu wody pielgrzym miałby duży problem. Na horyzoncie majaczyły miasteczka, które mijałem bokiem.
W pewnym momencie zbliżyłem się do linii kolejowej. Obok mnie przejeżdżały pociągi, które były przeważnie puste.
Szlak
prowadził żwirówką utrzymaną w dobrym stanie. Idąc samemu wyobrażałem sobie jak
tędy maszerowali rzymscy legioniści, a po nich Arabowie. Z rana towarzyszyły mi
ćwierkające ptaki oraz muzyka świerszczy.
W pewnym momencie doszedłem do jeszcze niewyschniętego bagna i tu swój
koncert odbywały żaby. Ten nostalgiczny nastrój przerwały mi prace nad kanałem
nawadniającym. Szlak został rozkopany i nie wiedziałem dokąd iść. Zaciekawił
mnie rozmach prac, które wykonywało tylko 5 osób. Po przejściowych trudnościach
i zasięgnięciu języka minąłem obszar prac.
Wreszcie
dotarłem do uczęszczanej drogi. Pozdrowiłem tutaj przejeżdżających policjantów,
którzy miło się uśmiechnęli. Wczesnym popołudniem dotarłem do Mansilla de las
Mulas. Miasteczko okazało się bardzo przyjemne. Posiada ono resztki murów
obronnych, stary most i dwa Kościoły,
i obydwa otwarte.
i obydwa otwarte.
W
pierwszym napotkanym barze spożyłem posiłek. Wąskie uliczki okazały się pełne
życia,
w odróżnieniu od wcześniejszych miejscowości. Schronisko było pełne pielgrzymów, a obsługiwała je pełna życia hospitalera. Udzielała ona cennych rad pielgrzymom z licznymi dolegliwościami. Na kolacje zaprosili mnie Brazylijczycy, którzy z niczego przyrządzili rarytasy. Są oni spontaniczni
w swoim zachowaniu, a przy tym bardzo gościnni. Kolacja nie mogła odbyć się bez degustacji miejscowych win.
w odróżnieniu od wcześniejszych miejscowości. Schronisko było pełne pielgrzymów, a obsługiwała je pełna życia hospitalera. Udzielała ona cennych rad pielgrzymom z licznymi dolegliwościami. Na kolacje zaprosili mnie Brazylijczycy, którzy z niczego przyrządzili rarytasy. Są oni spontaniczni
w swoim zachowaniu, a przy tym bardzo gościnni. Kolacja nie mogła odbyć się bez degustacji miejscowych win.
Przy
okazji poznałem przyjemne małżeństwo z Francji. Okazało się, iż starszy
jegomość przebywał czasowo w Polsce, dzięki czemu mogłem z nim porozmawiać w
ojczystym języku. W Polsce przebywał on w Krakowie, Tarnowie i Krynicy. Później
wiele razy spotykałem ich na camino. Moją uwagę zwróciły dwie dziwnie
zachowujące się kobiety. Przy bliższym spotkaniu wyjawiły, iż 30 lat temu opuściły
Kędzierzyn-Koźle i zamieszkały w Niemczech. Teraz 3 tygodniowy urlop spędzały
na camino. Nie były dobrymi piechurami,
bo ja ich dystans pokonałem w tydzień.
O
godz. 20.00 uczestniczyłem wraz z niektórymi pielgrzymami we mszy świętej.
Później wraz
z Brazylijczykami w miejscowym barze oglądaliśmy mecz ligi mistrzów pomiędzy Barcelona,
a Chelsi Londyn.
z Brazylijczykami w miejscowym barze oglądaliśmy mecz ligi mistrzów pomiędzy Barcelona,
a Chelsi Londyn.
7.05.09 Mansilla de las Mulas-Leon
Tego
dnia nastąpił mój najwcześniejszy wymarsz na całym camino, bo już o 5.45.
Obudziłem się wraz ze wszystkimi, ale pierwszy wyruszyłem na trasę. Szlak
prowadził wzdłuż ruchliwej szosy. Do Leon dotarłem już o godz. 10.00, ale
godzinę musiałem czekać na otwarcie schroniska. Ze wszystkich dużych miast na camino,
to Leon zrobiło na mnie największe wrażenie. Miasto to posiada nieco
średniowiecznych murów. Wszystkie napotkane Kościoły były otwarte, a msze
święte odbywały się w sposób ciągły, a pomimo środka tygodnia stale w nich
uczestniczyli wierni.
Zwiedzane
świątynie robiły niesamowite wrażenie zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz.
Liczne place były pełne życia, z mieszkańcami, którzy okazywali życzliwość i
radość. Architektura dwudziestowiecznych budowli dopasowana była do stylu
średniowiecznego. Największy smaczek budził oczywiście pałac zaprojektowany
przez Gaudiego. Parki są tu pełne zieleni i kwitnących kwiatów. Nie bez
znaczenia była tu pora roku.
Wieczorem
siostry zakonne zaprosiły nas na swoje codzienne śpiewy. Pomimo ich podeszłego
wieku, to swoją profesje wykonywały perfekcyjnie. Przy okazji spotkałem
małżeństwo polskie mieszkające w Niemczech. Nocleg odbywał się na ogromnej
męskiej sali.
8.05.09 Leon-Dospital de Orbigo
Rano wstąpiłem
do romańskiego Kościoła pod wezwaniem św. Izydora. Uczestniczyłem tu we mszy
świętej, pod koniec której zostałem poproszony do ołtarza. Tutaj kapłan
pobłogosławił mnie na dalszą część pielgrzymki i wręczył obrazek z modlitwą w
języku niemieckim. Tuż za Leon po raz pierwszy spotkałem nowo wybudowany
Kościół w Hiszpanii, który był otwarty, a z tego co zrozumiałem prowadzili go
zakonnicy.
Dalsza
część drogi prowadziła po mało interesującym terenie. Mijane miejscowości były
jakby pozbawione życia, a jedyną ich atrakcją były liczne bocianie gniazda na
wieżach kościelnych. W jednej z takich wiosek zatrzymałem się na posiłek, czyli
bocadillo de jamon(bułka z szynką) oraz
cafe con leche(kawa z mlekiem).
Spotkałem
tu znajomych Niemców, wśród nich była Uli z
Grazu w Austrii. Później droga żwirowa przekształciła się w drogę z
ostrymi kamieniami, które uprzykrzały marsz. Po
dużym znużeniu dotarłem do noclegu w Hospital del Orbigo. Najpierw musiałem
pokonać bardzo śliczny i długi ponad 200
metrowy średniowieczny most zbudowany na fundamentach mostu rzymskiego.
Strzałki poprowadziły mnie daleko wzdłuż rzeki, a na końcu okazało się, iż
schronisko jest zamknięte na zardzewiałą kłódkę. Co gorsza za mną podążali
niektórzy pielgrzymi, którzy przysiadali już przy drodze nie mając już sił.
Bardzo zmęczony wróciłem do miasteczka i znalazłem nocleg w prywatnym
schronisku.
Miejscowość
okazała się bardzo sympatyczna, gdzie obok mostu atrakcją są dwa Kościoły. Nad
brzegiem rzeki wędkarze prawdopodobnie polowali na pstrągi. Wieczorem wraz z trójką
Niemców udałem się na posiłek. Starsza pani okazała się profesorem literatury
francuskiej w Bonn, Johan adwokatem z Monachium, a Uli dziennikarką z Grazu. Była to bardzo uprzejma i skromna dziewczyna, która
widziała iż mogę dużo zjeść i oddala mi swoje drugie danie. Być może
wspomożenie bliźniego było elementem pokuty.
9.05.09 Hospital de Orbigo-Astorga-Santa Katalina
Wczesnym
rankiem z dużą werwą życiową ruszyłem dalej. Za nim na dobre wstało słońce
dotarłem do miejsca skąd rozciągał się wspaniały widok na dolinę, w której była
położona Astorga. Znajdowały tu się ławki, na których spożyłem niesione
śniadanie. Obok pielgrzymi układali kopczyki z kamieni i ja zostawiłem tu jeden
z dwóch kamyków niesionych z Polski.
Zbliżając
się do Astorgi podziwiałem jej strategiczne położenie. Zastałem tu pozamykane
Kościoły, tylko jeden z nich miał otwarte wejścia, ale wstęp zagradzała
metalowa siatka. Jedynie Katedra była otwarta, ale jak we wszystkich mijanych
Katedrach za dostęp do ołtarza głównego należało płacić. Dużą atrakcją miasta
jest tzw. pałac biskupów Gaudiego, który wielki mistrz zaprojektował nigdy nie
będąc w Astordze. Ciekawy rynek zachęcił mnie do dłuższego odpoczynku.
Mając
dużo czasu odwiedziłem muzeum Italiko. Okazało
się, iż Astorga w starożytności była miejscem stacjonowania rzymskiego legionu.
Miejsce to znajdowało się na skrzyżowaniu ważnych dróg i dla Rzymu miało
wielkie znaczenie strategiczne.
Za
Astorgą nastąpiła zasadnicza zmiana krajobrazu. Ścieżka prowadziła wzdłuż szosy
o zerowym ruchu samochodowym, a droga cały czas lekko podnosiła się do góry.
Mijane wioski sprawiały bardzo miłe wrażenie i różniły się zasadniczo od
wszystkich dotychczas odwiedzanych miejscowości. Odnosiłem wrażenie jakbym
znalazł się w innej części świata. Łagodne góry były pozbawione lasów, ale o
tej porze roku kwitły wszystkie możliwe rośliny. Dziesiątki kolorów wprowadzały
mnie w błogi nastrój.
Na
nocleg zatrzymałem się w Santa Katarina, a zachęcił mnie do tego miejscowy
chłop wynajęty przez właściciela schroniska do napędzania klientów. Niska cena
6€ ułatwiła mi wybór. Na zapleczu schroniska można było spróbować sił w bardzo
dziwnej grze. Polegała ona na rzucaniu ciężkimi krążkami do paszczy żaby. Na
kilkaset prób wykonywanych przez wiele osób, ciężarek tylko raz został
umieszczony w celu. Kolację spożyłem w
gronie kilkunastu pielgrzymów w bardzo przyjemnej atmosferze. Miłym gestem
wobec mnie wykazała się Uli, która podarowała mi w dowód sympatii znów drugie danie.
10.05.09 Santa Katalina-Ponferrada
Tego
dnia była trzecia niedziela jaką spędzałem na camino. Obudziłem się bardzo
wcześnie, dlatego szczęśliwy samotnie pokonywałem drogę. Szukałem mszy świętej,
ale tam gdzie zastałem czynny Kościół musiałbym czekać trzy godziny na
nabożeństwo. Spożywając tradycyjne śniadanie dołączył do mnie Johan, a za
jakichś czas obydwie Niemki. Miejscowego języka zasięgnęła Uli i zrozumiała, iż
msza jest w następnej miejscowości. Była to pomyłka, dlatego zaczęliśmy modlić
się na różańcu i czytać pismo święte.
Zrezygnowany
dotarłem do najwyższego punktu na całym camino. Zwyczajem każdego pielgrzyma zostawiłem
tu swój kamień pochodzący z miejsca mojego urodzenia, który symbolizował
dźwigane grzechy. Oprócz mnie jedynie Uli zostawiła trzy kamienie ładnie
ozdobione. Doznałem tu pewnej przemiany i samotnie ruszyłem dalej. Zatrzymałem
się jedynie na odpoczynek u słynnego Tomasa
w Monjardin, gdzie wygląd miejsca jak i otoczenie żywcem wyjęte były z średniowiecza. Gdy jeszcze raz zobaczyłem Uli postanowiłem na dobre oderwać się od niemieckich przyjaciół.
w Monjardin, gdzie wygląd miejsca jak i otoczenie żywcem wyjęte były z średniowiecza. Gdy jeszcze raz zobaczyłem Uli postanowiłem na dobre oderwać się od niemieckich przyjaciół.
Cruz de Ferro(1500m.n.p.m.) – najwyższe miejsce na camino, tutaj pielgrzymi w postaci kamieni zostawiają swoje grzechy
Wiedziałem,
że musi być wieczorna msza święta w Ponferadzie. Dystans 24 km pokonałem w 3.45h, a tego
dnia przeszedłem mój rekord pielgrzymki czyli 44km. Szedłem prawie biegnąc, a
nawet nie zatrzymałem się przed ekipą telewizyjną. Minąłem słynną wioskę Al
Acebo, która była wypełniona pielgrzymami, dla których stanowiła ważny cel
wyprawy. Ciekawostką było przedzieranie się przez stado owiec.
Ponferada
to duże przemysłowe miasto, dlatego schronisko też posiada ogromne. Po
rozpakowaniu się i kąpieli spotkałem znajomego Włocha, z którym w miarę możliwości
porozmawiałem. Msza odbywała się w Kościele przy refugio. W jej trakcie ksiądz coś ode mnie chciał, ale ja
silnie zmęczony nic nie skojarzyłem. Gdy jako jedyny przyklęknąłem do komunii
świętej, to po nabożeństwie rozpętała się burza, tak jakbym dokonał
przestępstwa. Kapłani zdążyli szybko się przebrać w cywilne ubrania. Wszyscy
chcieli dowiedzieć się kim ja jestem. W końcu wolontariuszka z Polski nawiązała
ze mną kontakt i wyjaśniła zainteresowanym moje zachowanie. Wygląda na to, że
przyklęknięcie przed Najświętszym Sakramentem
w świecie zachodu jest czymś niewłaściwym.
Przy bliższym
poznaniu młoda Polka okazała się bardzo miłą i mądrą osobą, emanował z niej
jakiś wewnętrzny spokój. Miała na imię Ania i pochodziła z Warszawy. Pomogła mi
sporządzić kolację
z wiktuałów pozostawionych przez innych pielgrzymów.
z wiktuałów pozostawionych przez innych pielgrzymów.
Rano poszedłem
na dworzec autobusowy chcąc dotrzeć do Penalba lub Las Modulas, okazało się, że
nic z tego, ponieważ nic tam nie kursuje. Zależało mi na tych miejscach,
ponieważ w Penalba znajduje się Kościół w stylu mozarabskim z IX wieku, a w Las
Modulas rzymskie kopalnie złota. Wróciłem się z powrotem przez miasto
odwiedzając jedynie otwartą katedrę. Poszedłem za drogowskazem wskazującym
Penalbę, ale przedtem zaopatrzyłem się w owoce.
Pewien
pan podwiózł mnie 5km, a następnie zatrzymałem samochód, który dowiózł mnie na
miejsce. Miałem okazję podziwiać kunszt mistrza kierownicy, który w ogóle nie
zwalniał na zakrętach oraz odnosiłem wrażenie, iż czasami koła wisiały nad
przepaścią. Moje zdziwienie wzbudziło pokonywanie zakrętów o 90° przy zerowej
widoczności. Kierowca aby uniknąć czołowego zderzenia mocno wciskał klakson.
Pan odmówił gratyfikacji i jeszcze zaproponował powrót za 8 godzin. Miałem
wyjątkowe szczęście, bo w tym kierunku absolutnie nic nie jeździło, ponieważ w
Penalba kończyła się droga.
Kościół
był zamknięty, ale to nic nie szkodziło. Cała miejscowość jest zbudowana z
kamieni układanym jeden na drugim. W bardzo starej izbie pani na moich oczach
przyrządziła mi tortille. Strzałki od
Kościoła zaprowadziły mnie do jaskini średniowiecznego pustelnika. Ścieżka
biegnąca nad przepaściami zawiodła mnie wysoko w góry. Mogłem tu podziwiać
wspaniałe krajobrazy oraz obcować z dziką przyrodą i resztkami śniegu. Z
jaskini można było spoglądać z góry na Penalbę
i wsłuchiwać się w szum górskiego strumyka.
i wsłuchiwać się w szum górskiego strumyka.
Z
powrotem szedłem żwawo, ponieważ miałem cały czas z górki. Mijałem wyglądającą
na wymarłą jakąś miejscowość i podziwiałem góry najładniejszego zakątka
Kastylii. Widoki wprowadzały mnie w zachwyt, a w pobliżu nie było żywej duszy. Po takich przeżyciach nie miałem nawet ochoty
odwiedzić w Ponferadzie zamek templariuszy
W
drodze do Cocabelos wstąpiłem do otwartego Kościoła, w którym świecki człowiek
nauczał dzieci religii. Zmierzając do celu po raz pierwszy prosto z drzewa
spróbowałem jeszcze w pełni niedojrzałych czereśni. Na nocleg dotarłem o
zmroku. Pani umieściła mnie w pokoju
z Koreańczykiem, który wyrwany ze snu wyraźnie był niezadowolony. Rano spożył ogromne śniadanie chyba równoważne jego wadze. Byłem ogromnie zmęczony i ogromny kłopot sprawiał mi pobór napoju z automatu, ponieważ ciągle myliłem monety.
z Koreańczykiem, który wyrwany ze snu wyraźnie był niezadowolony. Rano spożył ogromne śniadanie chyba równoważne jego wadze. Byłem ogromnie zmęczony i ogromny kłopot sprawiał mi pobór napoju z automatu, ponieważ ciągle myliłem monety.
12
maja Cocabelos-Carracedo de Monasterio-Villafranca del Bierzo
Ten dzień
postanowiłem przeznaczyć na odpoczynek. Poszedłem 3km w bok do klasztoru cysterskiego.
Po drodze zrywałem niedojrzałe czereśnie wystające z ogródków. Półtorej godziny musiałem czekać na otwarcie
obiektu. Było tam muzeum, ale specjalnie mnie nie zaciekawiło, natomiast
kościół klasztorny był zamknięty. Od obiektu prowadził szlak w kierunku Las
Modulas, lecz nie odważyłem się na jego pokonanie.
W
drodze powrotnej spotkałem parę Belgów podróżujących na rowerach. Okazali się
sympatycznymi gośćmi, którzy nawet postawili mi kawę. Później dogonili mnie na
szlaku, a ja ścigałem się z nimi pod górę nadwyrężając nogę. Droga do
Villafranca de Bierzo wiodła sadami czereśniowymi. Małżeństwo Hiszpanów
pracujące w polu przy warzywach dorabiało sobie serwując pielgrzymom posiłki.
Atrakcją zamiast kawy czy herbaty była szklanka wina.
Na
nocleg skręciłem do pierwszego schroniska. Miasteczko było bardzo ładnie
położone na tle otaczających go gór. Znajdują się w nim cztery Kościoły i
zamek. O godz. 19.30 wraz
z nieznajomymi pielgrzymami z Niemiec uczestniczyłem w podniosłej mszy świętej. Schronisko posiadało doskonale wyposażoną kuchnię, w której sporządziłem kolację. Układając się w łóżku zaczęła boleć mnie prawa noga. Jedyną osłoną dolegliwości były dwie studentki z Turku w Finlandii śpiące nade mną.
z nieznajomymi pielgrzymami z Niemiec uczestniczyłem w podniosłej mszy świętej. Schronisko posiadało doskonale wyposażoną kuchnię, w której sporządziłem kolację. Układając się w łóżku zaczęła boleć mnie prawa noga. Jedyną osłoną dolegliwości były dwie studentki z Turku w Finlandii śpiące nade mną.
Urokliwa Villafranca del Bierzo
13.05.09 Villafranca del Bierzo-Dragonte-Dragonte-Moral de Valcare--Sotoparada-Trabadelo
Tego
dnia nie chciałem iść szlakiem wzdłuż szosy, tylko postanowiłem pójść górami.
Wybrałem najdłuższy wariant i to był mój największy błąd w czasie pielgrzymki,
który zapłaciłem zdrowiem. Okazało się, że szlak był praktycznie nieoznaczony w
bezludnym terenie, a znaki jeśli były to zostały powyrywane lub poprzekręcane.
Rankiem
była ładna słoneczna pogoda. Pierwsze kilometry prowadziły pod górę. Po drodze
minąłem sympatycznego pana prowadzącego osiołka. Gdy wszedłem na grzbiety gór,
to dookoła rozciągały się kwitnące hale górskie, jedynie na stokach porastał
las. Niespotykane widoki pozwalały obcować sam na sam z przyrodą. W pewnym
momencie wyprzedzał mnie samochód pamiętający jeszcze czasy gen. Franco. Mili
starsi ludzie naprowadzili mnie na właściwy szlak.
Zejście
do Dragonte prowadziło krętą górską dróżką. Miejscowość okazała się bardzo
sympatyczna. Obejścia były bardzo ładnie utrzymane, a wszędzie zakwitały
wiosenne kwiaty. Po oddaleniu się od wioski droga prowadziła wąskim jarem
wzdłuż dziwacznych drzew niczym z Władcy Pierścieni. Na końcu znajdował się
strumień, w którym zmoczyłem nogi. Dalej była góra i ściana lasu, ale żadnej
ścieżki. Zirytowany zawróciłem i spotkałem młodego miejscowego Hiszpana, który
przy pomocy rysunku i innych wskazówek wskazał mi drogę.
Okazało
się, że droga w ciągu zimy uległa zniszczeniu. Przedzierałem się przez gęsty
dziki las pod stromą górę. Po wyczerpującym wysiłku dotarłem do miejsca, gdzie
ciężki sprzęt torował dopiero szlak. Wioska przedstawiała przygnębiający widok.
Kamienne domy były poopuszczane, ogrodzenia przewracały się we wszystkie
strony, a całość zarastała bujna roślinność. Kościół był jak z dawnych legend,
dookoła oplatał go bluszcz i ludzka noga dawno w nim nie stąpała. W pewnym
momencie drogę zastąpiło mi stado bezpańskich psów, ale wtedy usłyszałem odgłos
rąbanych drew. Uczynny pan wybawił mnie z opresji i wskazał szlak.
Po
raz drugi znalazłem się wśród górskich pastwisk. Na skrzyżowaniu ścieżek znak
camino był wywrócony. Wybrałem dróżkę lepiej wydeptaną, która zaprowadziła mnie
do czynnego kamieniołomu. Tutaj słychać było odgłos wysadzanych skał, ale z
drżeniem serca doszedłem asfaltowej szosy. Nie miałem pojęcia w którym kierunku
się udać, ale w pobliżu była miejscowość wymieniana w przewodniku. We wsi
ludzie wskazywali mi różne kierunki wzajemnie się wykluczające. Okazało się, że
nikt tutaj nie słyszał o mapie.
Wybrałem
jeden z wariantów, ale po długim błądzeniu obszedłem górę i wróciłem z powrotem
do tej wioski. Starszy pan nakazał mi ściśle trzymać się kierunku i nie zważać
na stopień wydeptania drogi. Miałem dalej mnóstwo błądzenia i ogarnęło mnie
przerażenie. Jednak dotarłem do ścieżki, która była dobrze wydeptana. Miałem
nawet ochotę zostać na noc w legowisku dla robotników leśnych. Dosyć
niespodziewanie znalazłem się w wiosce pełnej życia. W objazdowym sklepie
zakupiłem truskawki, które dodały mi siły.
Pasterze
wracający na noc ze stadem owiec wskazali mi camino. Po dłuższym marszu szlak
zaginął wśród pól i łąk. Bojąc się nocy poczułem strach i zwątpienie i jedynym
wyjściem było odmawianie różańca. Wtedy niespodziewanie wyrósł jak spod ziemi
starszy człowiek. Kazał mi kierować się na wysoki maszt antenowy. Ostatecznie
rolnicy pracujący przy warzywach udzielili mi dalszych wskazówek. Dalej
musiałem przedzierać się przez gęste jarzyny, aż w końcu dotarłem do drogi,
która zaprowadziła mnie do masztu.
Stąd
widziałem miasteczko, gdzie znajdowało się schronisko. Zniszczone oznaczenie
spowodowało, że wybrałem zły wariant Postanowiłem zejść do miasteczka
najszerszą drogą. Niestety, ale w połowie góry szlak się skończył. Nie miałem
już sił wspiąć się z powrotem. W odległości kilkudziesięciu metrów znajdowały
się ruiny zamku. Logicznym było, iż od zamku prowadzi droga. Ten niewielki
odcinek był chyba najdłuższą drogą w moim życiu. Bolała mnie prawa noga, a nade
mną zbierały się czarne chmury, dlatego modliłem się, aby deszcz się chwilowo
wstrzymał. Musiałem przedzierać się skalną granią przez gęste krzaki. Każdy
krok kosztował mnie mnóstwo sił , a chwila nieuwagi i stoczyłbym się w dół. Z
całych sił trzymałem się gałęzi krzewów, których liście miałem w każdej części
garderoby. Po największym strachu w życiu dotarłem do zamku, który był arabską fortecą
z IX wieku.
Ścieżka
od zamku zaprowadziła mnie do miasteczka. Tutaj od razu młoda dziewczyna wzięła
mnie za rękę i zaprowadziła do schroniska. Była to Maria, odpowiedzialna za
prowadzenie alberghe. W schronisku spotkałem znajomych Francuzów, z których
jeden znał język polski. Poczęstował mnie makaronem ze skwarkami, które
przywróciły mi siły. Przez cała noc bolała mnie prawa noga.
14.05.09 Trabadelo-O Cebreilo-Triacastela
Nocą
gdyby nie ogromne zmęczenie to wcale bym nie zasnął. Rano miałem problemy z
zejściem
z piętrowego łóżka. Znajoma Francuska użyczyła mi voltarenu do posmarowania chorej nogi. Przed wyjściem zaparzyłem kawę i skusiłem do napicia nieznajomego Włocha. Schronisko opuściłem jako ostatni i wtedy nad ruinami zamku zauważyłem zbierające się chmury. Po półgodzinie rozpadał się deszcz, który nie opuszczał mnie przez następne dni. Do południa maszerowałem całkiem nieźle, pomimo ciągłego deszczu.
z piętrowego łóżka. Znajoma Francuska użyczyła mi voltarenu do posmarowania chorej nogi. Przed wyjściem zaparzyłem kawę i skusiłem do napicia nieznajomego Włocha. Schronisko opuściłem jako ostatni i wtedy nad ruinami zamku zauważyłem zbierające się chmury. Po półgodzinie rozpadał się deszcz, który nie opuszczał mnie przez następne dni. Do południa maszerowałem całkiem nieźle, pomimo ciągłego deszczu.
Później
ból prawej nogi nie dawał mi iść. Wszystkie zejścia i podejścia były dla mnie
bolesne. Musiałem podpierać się kijem, który w czasie jednego z postojów
zgubiłem. Mijane wsie były bardzo stare, szczególnie O. Cebreiro, gdzie stojące
domy pamiętały jeszcze czasy Rzymian. Otwarty tutaj Kościół był w swojej surowości
niczym średniowieczny monastyr. Kulejący zatrzymałem się w pierwszym alberghe w
Triacastella, bo dalej nie uszedłbym.
Potykając
się dotarłem do apteki. Aptekarka bez żadnych słów podała mi voltaren za 3,60€.
Następnie kupiłem żywność na posiłek. W schronisku nie było kuchni, dlatego
skorzystałem
z mojego garnuszka. O godz. 19.30 uczestniczyłem we mszy świętej, która przeraziła mnie, pomimo otrzymania materiałów po polsku. Starszy ksiądz nie chciał podać komunii do ust oraz rozdawał ją niekatolikom. Osobiście zgorszony wcześniej wyszedłem z Kościoła. Zmarzłem w nocy, bo nie było koca, pomimo iż ze mną w pokoju spała sympatyczna ruda Francuska z kręconymi włosami.
z mojego garnuszka. O godz. 19.30 uczestniczyłem we mszy świętej, która przeraziła mnie, pomimo otrzymania materiałów po polsku. Starszy ksiądz nie chciał podać komunii do ust oraz rozdawał ją niekatolikom. Osobiście zgorszony wcześniej wyszedłem z Kościoła. Zmarzłem w nocy, bo nie było koca, pomimo iż ze mną w pokoju spała sympatyczna ruda Francuska z kręconymi włosami.
15.05.09 Triacastela-Sarria-Morgade
Voltaren
pomógł prawej nodze, która się rozchodziła, ale ból przeszedł na lewa nogę.
Ciągle musiałem się zatrzymywać. Nie byłem w stanie poświęcić kilku kilometrów
więcej, aby odwiedzić klasztor w Samos. W Sarii zjadłem tani ciekawy posiłek
przyrządzony przez właściciela, który zlitował się nad wyczerpanym pielgrzymem.
Do baru prowadziły tu charakterystyczne wysokie schody. W trakcie posiłku na
krótko przestał padać deszcz, dlatego niezwłocznie ruszyłem dalej.
Galicja przypominała mi Polskę. Wszędzie rozciągały się zielone pastwiska z pasącymi się krowami. W obejściach mijałem stada kur i pojedyncze konie. Przy gospodarstwach krzątały się dziadki doglądający stworzenia. Moją uwagę zwracały też charakterystyczne bryły Kościołów niespotykane nigdzie indziej. Największe zdumienie budziły u mnie tutejsze cmentarze. Grobowce były tu piętrowe i wznosiły się wysoko nad ziemią. Długo nie mogłem rozszyfrować budowli na palach. Później okazało się, iż są to spichlerze chroniące kukurydzę przed gryzoniami.
Na
nocleg zatrzymałem się 100 km
przed Santiago w Morgade, ponieważ nie mogłem już dalej iść. Prywatne
schronisko było dobrze wyposażone, ale nocleg kosztował 8€. Właścicielką była
energiczna Hiszpanka, do której właśnie wrócił z internatu na weekend syn. Poznałem
tu Niemkę, która pracowała w Rzymie. Utrzymywała ze mną rozmowę w języku camino
jak to określiła. Razem ze wszystkimi
spożyłem wyśmienitą kolację.
16
maja Morgade-Portomarin-Ponte Campana
Cały
dzień była ulewa. Nieprzemakalne buty przesiąkły i to samo stało się z
peleryną. W Portomarin podziwiałem wspaniały gotycki Kościół, który ludzie
przenieśli z terenów zalanych przez sztuczne jezioro. Gdy podziwiałem to dzieło
architektury nastąpiło oberwanie chmury i musiałem schronić się w barze.
Maszerując dalej było mi żal zmokniętego bydła.
Szlak
czasami prowadził przez wiejskie podwórka, w których obszczekiwały mnie psy.
W odróżnieniu od naszych czworonogów nie przejawiały one takiej spotykanej u nas agresji. Świadczy to o dobrym usposobieniu ich właścicieli, bo pies przypomina swego pana.
W odróżnieniu od naszych czworonogów nie przejawiały one takiej spotykanej u nas agresji. Świadczy to o dobrym usposobieniu ich właścicieli, bo pies przypomina swego pana.
Dosyć
późno znalazłem refugio w Ponte Campana z wolnym miejscem. Poznałem tutaj
profesora
z Amsterdamu, który znał język rosyjski. W końcu mogłem porozmawiać z kimś w cywilizowanym języku. W trakcie wspólnej kolacji dwie Niemki prawdopodobnie aktorki zabawiały towarzystwo śpiewem i tańcem. Próbowałem suszyć przemoczone buty i skarpetki, ale efekt był niewielki. Jedynie bieliznę osobistą wysuszyłem na sobie. W tych warunkach niezwykłą przydatność okazały rzeczy wykonane szybkoschnących materiałów. Na rano miałem suchą koszulę i spodnie.
z Amsterdamu, który znał język rosyjski. W końcu mogłem porozmawiać z kimś w cywilizowanym języku. W trakcie wspólnej kolacji dwie Niemki prawdopodobnie aktorki zabawiały towarzystwo śpiewem i tańcem. Próbowałem suszyć przemoczone buty i skarpetki, ale efekt był niewielki. Jedynie bieliznę osobistą wysuszyłem na sobie. W tych warunkach niezwykłą przydatność okazały rzeczy wykonane szybkoschnących materiałów. Na rano miałem suchą koszulę i spodnie.
17
maja Ponte Campana-Ribadiso de Baixo
Tego
dnia o dziwo nogi przestały mnie boleć. Deszcz padał jedynie do południa, a
później zrobiła się ładna pogoda. Jeszcze w czasie deszczu skręciłem na gorącą
herbatę. Przed południem dotarłem do sporego miasteczka o nazwie Melida. Ponieważ
była niedziela to godzinę czasu przeczekałem
w barze, aby uczestniczyć we mszy. Kościół był wypełniony wiernymi, a dwaj starsi księża odprawili bardzo religijne nabożeństwo. Opuszczając to miasto przechodziłem przez targowisko, ale przemoczony nie miałem ochoty na kupno miejscowych wyrobów, pomimo błagalnego spojrzenia starszej pani sprzedającej domowy ser.
w barze, aby uczestniczyć we mszy. Kościół był wypełniony wiernymi, a dwaj starsi księża odprawili bardzo religijne nabożeństwo. Opuszczając to miasto przechodziłem przez targowisko, ale przemoczony nie miałem ochoty na kupno miejscowych wyrobów, pomimo błagalnego spojrzenia starszej pani sprzedającej domowy ser.
Duże
wrażenie zrobiły na mnie tutejsze lasy całkowicie odmienne od tych, które
spotykałem dotychczas. Ogromne drzewa gubiły korę niczym nasze węże. Wokół tych
drzew wiły się liany niczym w lesie tropikalnym, to sprawiało bajkowe wrażenie.
Na
szlaku w ogóle nie było sklepów i ujęć wody. Zmusiło mnie to do wstąpienia do
baru na piwo. Przy okazji obejrzałem w telewizji fragment meczu tenisowego
Safina - Wozniacki. Mijane schroniska były przepełnione i musiałem przemierzyć
wiele kilometrów. W końcu znalazłem
alberghe z bardzo sympatyczną hospitalierą, która włączyła wszystkie
grzejniki, aby obsuszyć pielgrzymów. Do najbliższego baru było ok. 1,5km, a
sklep w niedzielę był nieosiągalny. Zrezygnowałem z posiłku, a jedynie
zagotowałem kubek wody, w której rozpuściłem minerały. Obok mnie spożywała
posiłek starsza Niemka, z tego co zrozumiałem to przeszła już szlak camino de norte. Była bardzo
zbulwersowana zachowaniem swoich rodaków, ponieważ mężczyzna w średnim wieku i
chłopak na oko dwudziestoletni zakupili 2 paczki chipsów i trzy wina do kolacji.
Starszej pani było to w niesmak, dlatego czuła się skrępowana.
Przed
zachodem słońca postanowiłem odpocząć na piętrowym łóżku, które mi wypadło.
Okazało się, że naprzeciwko mnie czyta brewiarz zakonnik z okolic Kielc,
prawdopodobnie kapucyn. Poradził aby bolące nogi trzymać przez określony czas w
górze, ponieważ tak doradziła mu pielęgniarka. Nie spieszył się jak inni
pielgrzymi i postanowił w następnym dniu dojść tylko do Monte Gozo, czyli
zatrzymać się tuż przed Santiago i z daleka podziwiać katedrę oraz całe miasto.
Dowiedziałem się również o losach księdza Stanisława z Perth, który rozchorował się w Leon i niewiadomo jak potoczyła się dalsza
jego pielgrzymka.
18 maja Ribadiso de Baixo-Santiago de Compostela
Rano
na trasę do Santiago wyruszyłem bez śniadania, co nie było niczym niezwykłym w
mojej pielgrzymce. Ruch na trasie był bardzo duży, dlatego niewygodnie było mi
mijać kolejnych pielgrzymów. Zatrzymałem się w pierwszym barze na śniadanie
składające się z kawy i tortiji. Wtedy zauważyłem Uli z Johanem z Monachium oraz chudą panią profesor z Kolonii. Nie podszedłem do nich,
ponieważ nie miałem nastroju, a
ponadto nie goliłem się od trzech dni. Pomimo wewnętrznego smutku ruszyłem na
trasę, by w pewnym momencie przypomnieć sobie, iż w alberghe zostawiłem
ręcznik. Po chwili wahania zawróciłem nadkładając kilka kilometrów. Szedłem
bardzo szybko nadwyrężając nogi, w których na koniec dnia zaistniał ostry przewlekły
ból.
Schronisko
było zamknięte, ale otwarte okna świadczyły, że ktoś jest wewnątrz. Zastukałem
do drzwi i wyszła poznana dzień wcześniej miła opiekunka alberghe. Szybko się
dogadaliśmy i z worka śmieci wyciągnąłem ręcznik. Dalej wbrew rozsądkowi szybko
szedłem, aby nadrobić zgubiony czas. Zatrzymałem się dopiero na wzgórzu przed
Santiago. Było tu mnóstwo ludzi, ze względu na walory tego miejsca. Po raz
pierwszy stąd pielgrzymi mogli ujrzeć katedrę świętego Jakuba. Tutaj Jan Paweł
II odprawiał nabożeństwo, o czym świadczył wspaniały pomnik. Po dłuższym odpoczynku ruszyłem do miasta.
Najpierw przeszedłem alberghe Monte Gozo. Znajdowało się tu mnóstwo jednakowych
budynków, ponieważ naraz może tu nocować 500 pielgrzymów. Jest tu nawet ksiądz
z Polski, który spowiada rodaków i służy im z pomocą, ale ja wtedy o tym nie
wiedziałem.
Na
moście spotkałem znajomego Włocha spod Bergamo, który już wracał z pielgrzymki.
Udawał się na dworzec autobusowy, aby dotrzeć na samolot do Madrytu. Kilka razy
nasze drogi skrzyżowały się na trasie, ponieważ on szedł równe odcinki , a ja
zbaczałem w bok, dlatego czasami go doganiałem. Etap z Templarios do
Herminallos pokonaliśmy wspólnie, przy czym ja tam zanocowałem, a on
przyzwyczajony do słońca Italii poszedł w kierunku cywilizacji.
Pomimo
bólu ostatnie kilometry pokonywałem w uniesieniu duchowym. Katedrę znalazłem
bez problemu pomimo wielu wcześniejszych perturbacji. Najpierw pomodliłem się,
a następnie udałem się do kaplicy lub krypty apostoła. Tutaj osiągnąłem
całkowite skupienie, czułem wręcz, iż moje myśli połączyły się z jestestwem
Świętego. Uczucie to trwało kilka chwil, ale nigdy przedtem nie przypominam
sobie podobnych uczuć. Stałem się wolny i swobodny pozbawiony wielu win, które
na mnie ciążyły. Na koniec jak nakazuje tradycja delikatnie objąłem figurę św.
Jakuba.
Po
wyjściu z katedry postanowiłem odszukać pocztę, na którą przyszły moje bagaże
wysłane w Bellorado. W odnalezieniu poczty pomogła mi miła sprzedawczyni owoców
i warzyw, która w sklepie posiadała stertę map Santiago. Później okazało się, że
we wszystkich większych hiszpańskich miastach sklepy posiadają takie plany,
które są rozdawane darmowo. Poczta hiszpańska działa trochę inaczej niż u nas.
Tutaj najpierw pobiera się numerek i czeka, aż wyświetli się nad którymś
z okienek. Mnie akurat przypadł młody człowiek, który bez słowa przyniósł mój pakunek. Teraz znowu miałem ciężki bagaż. W drodze do wybranego schroniska spotkałem trzech znajomych Włochów, gdzie tata rodziny narzekał na cenę, tak jakby 10€ stanowiło dla nich problem. Alberghe było olbrzymie ale i ponure. Przypadła mi długa sala na kilkadziesiąt osób, ale zupełnie pusta, dopiero wieczorem pojawiło się zaledwie kilka osób. Swoje rzeczy zamknąłem w szafce i ruszyłem zwiedzać miasto. Starówka posiada tu szereg przytulnych placów. Wszędzie spotyka się tu młodzież uniwersytecką, której chyba więcej jest od mieszkańców.
z okienek. Mnie akurat przypadł młody człowiek, który bez słowa przyniósł mój pakunek. Teraz znowu miałem ciężki bagaż. W drodze do wybranego schroniska spotkałem trzech znajomych Włochów, gdzie tata rodziny narzekał na cenę, tak jakby 10€ stanowiło dla nich problem. Alberghe było olbrzymie ale i ponure. Przypadła mi długa sala na kilkadziesiąt osób, ale zupełnie pusta, dopiero wieczorem pojawiło się zaledwie kilka osób. Swoje rzeczy zamknąłem w szafce i ruszyłem zwiedzać miasto. Starówka posiada tu szereg przytulnych placów. Wszędzie spotyka się tu młodzież uniwersytecką, której chyba więcej jest od mieszkańców.
Zwiedzając
liczne zabytki pomyliłem azymuty i oddalałem się od noclegu. Kilka razy
prosiłem
o pomoc i po licznych trudach dotarłem na nocleg, ale cierpiałem na ból nóg. Kolację spożyłem
z puszek rybnych, bez gotowanej wody.
o pomoc i po licznych trudach dotarłem na nocleg, ale cierpiałem na ból nóg. Kolację spożyłem
z puszek rybnych, bez gotowanej wody.
19
maja Santiago de Compostela-Villaserio
Moja
pielgrzymka zakończyła się, ale odlot miałem dopiero 24 maja. Z tym niepokojem
rano wyruszyłem na miasto. Najpierw natknąłem się na bazar warzywno-owocowy w
dużej hali. Zdziwiło mnie, że wielu handlujących robi to prosto na ulicy i to
po niższych cenach. Zakupiłem tu niewielką ilość smacznych truskawek. Wszedłem
do pierwszego Kościoła, gdzie rozpoczynało się nabożeństwo. Zdziwiło mnie, że
kobiety tutaj udzielają komunii, ale pomimo tego ze mszy byłem zadowolony.
Zaszedłem
do katedry i również natrafiłem na nabożeństwo. Dosyć niespodziewanie spotkałem
tu Uli. W czasie przekazywania znaku pokoju czule pożegnała się ze mną. Okazało się, że ma bardzo zimne dłonie i było to nasze ostatnie bezpośrednie spotkanie. Później jedynie przez moment
ujrzałem ją w Fisterra. Miała przed sobą długą podróż, ponieważ bała się latać
samolotami, dlatego musiała pociągiem jechać przez Francję i Niemcy do Grazu w
Austrii.
Po
wyjściu z katedry nie widziałem co robić i wtedy spotkałem dwóch bardzo
szybkich Włochów. Pielgrzymkę rozpoczęli szlakiem aragońskim, a w La Rojja wyprzedzili mnie
niczym odrzutowiec, wręcz nie wyobrażałem sobie jak można tak szybko chodzić.
Jakimś cudem spotkałem ich na etapie do Burgos. Najpierw wyprzedzili mnie na
tym bardzo długim etapie także zniknęli z oczu, ale ja zawziąłem się i przegoniłem
ich. W czasie naszego spotkania w Santiago podziwiali mnie, ponieważ sami nie
wierzyli, iż można tak szybko chodzić. Jeden z nich właściwie ustawił mój
plecak, tak aby sprawiał jak najmniej kłopotu, a następnie wskazali mi kierunek
na koniec Ziemi.
Pierwsze
kilometry były dosyć urozmaicone, czyli wąska ścieżka oraz góra dół z widokiem
na katedrę. Przez pierwszych kilka kilometrów ścigałem się z młodym uczniem, a
być może nawet studentem, który wracał do domu. Nasze drogi rozeszły się po
kilku kilometrach ostrego marszu, ponieważ nie czułem bólu nóg.
Tu
za Santiago mijane domostwa i ich otoczenie bardzo przypominało Polskę. Domy
jak żywcem wzięte przypominały zadbaną polską wieś. Koło domów były zadbane
ogródki z kwitnącymi kwiatami oraz z rosnącymi warzywami. W ogródkach
gdzieniegdzie krzątały się kobiety. W pewnym momencie krzyknął na mnie starszy
mieszkaniec. Powodem było to, że idąc przez wieś i podziwiając piękno nie
zauważyłem, że szlak skręcał o 90° w prawo. Dzięki uprzejmości tego pana nie
zbłądziłem. Miejscem docelowym była Negreira, ale nie orientowałem się w
odległości, dlatego utrzymywałem ostre tempo marszu czując się rześko na duchu
po odbytej pielgrzymce. Przed miejscowością biegła szosa umieszczona wysoko na
betonowych słupach.W tym miasteczku moją uwagę wzbudził sklep warzywny zaopatrzony we wszelkiego
rodzaju warzywa i owoce, ale zakupy zostawiłem na później. Zbliżając się do schroniska
spotykałem podróżnych, którzy mówili do mnie „alberghe full”, co nie wróżyło
nic dobrego, bo hotel byłby dla mnie za drogi. Starsza pani obsługująca
schronisko nie pozwoliła mi nawet na spanie na podłodze. Ze swoich notatek
udzieliła informacji, że za 12 kilometrów jest następne alberghe.
Rio Tambre
Nie zwlekając ruszyłem dalej. Po kilku kilometrach napotkałem otwarty sklep, w którym mile panie sporządziły dla mnie posiłek. Według ich informacji pozostało mi jedynie 6km. Po tym odpoczynku dopadło mnie zmęczenie, ponieważ miałem w nogach już około 40km. Z upływem czasu szło mi się bardzo ciężko. Wspinając się pod leśną gorę napotkałem młodą hiszpankę przy odpoczynku. Poczęstowała mnie tym co spożywała, ale nie miał siły iść, chociaż zostało nam jakieś 2km. Poszukiwana miejscowość była blisko, ale należało jeszcze przejść duży dystans do schroniska, ponieważ była to rozległa wioska. Alberghe mieściło się w nieczynnej szkole. Na progu dwoje Francuzów krzyczało ”alberghe full”, ale po wejściu oprócz nich nikogo więcej nie było. Do dyspozycji była cała szkoła, łącznie z piętrem. Spanie na materacach, za to nowe prysznice z gorącą wodą. Po kwadransie przyszły starsze babcie i zbierały co łaska. Francuzom zrobiło się głupio, iż dałem 4€ i również coś wyskrobali. Byłem bardzo głodny i szczęśliwy zarazem, dlatego wróciłem do baru na początek wsi. Tutaj urzędowało dwóch Włochów, których widziałem po raz pierwszy. Byli to pierwsi i jedyni Włosi, którzy zapierali się, że nie lubią futbolu. Wypiłem tu małe piwo i sok oraz zamówiłem tortillę francesca. Włosi wcinali orzeszki ziemne, łupiny rzucali na podłogę, zupełnie jak rumuński konduktor, którego spotkałem kiedyś w Transylwanii. Na nocleg dołączyła jeszcze wyprzedzona prze zemnie Hiszpanka. Włosi wyłamali się z towarzystwa i poszli spać na piętro.
W nocy budziłem się, ponieważ pojedynczy szkolny materac był za twardy.
Nie zwlekając ruszyłem dalej. Po kilku kilometrach napotkałem otwarty sklep, w którym mile panie sporządziły dla mnie posiłek. Według ich informacji pozostało mi jedynie 6km. Po tym odpoczynku dopadło mnie zmęczenie, ponieważ miałem w nogach już około 40km. Z upływem czasu szło mi się bardzo ciężko. Wspinając się pod leśną gorę napotkałem młodą hiszpankę przy odpoczynku. Poczęstowała mnie tym co spożywała, ale nie miał siły iść, chociaż zostało nam jakieś 2km. Poszukiwana miejscowość była blisko, ale należało jeszcze przejść duży dystans do schroniska, ponieważ była to rozległa wioska. Alberghe mieściło się w nieczynnej szkole. Na progu dwoje Francuzów krzyczało ”alberghe full”, ale po wejściu oprócz nich nikogo więcej nie było. Do dyspozycji była cała szkoła, łącznie z piętrem. Spanie na materacach, za to nowe prysznice z gorącą wodą. Po kwadransie przyszły starsze babcie i zbierały co łaska. Francuzom zrobiło się głupio, iż dałem 4€ i również coś wyskrobali. Byłem bardzo głodny i szczęśliwy zarazem, dlatego wróciłem do baru na początek wsi. Tutaj urzędowało dwóch Włochów, których widziałem po raz pierwszy. Byli to pierwsi i jedyni Włosi, którzy zapierali się, że nie lubią futbolu. Wypiłem tu małe piwo i sok oraz zamówiłem tortillę francesca. Włosi wcinali orzeszki ziemne, łupiny rzucali na podłogę, zupełnie jak rumuński konduktor, którego spotkałem kiedyś w Transylwanii. Na nocleg dołączyła jeszcze wyprzedzona prze zemnie Hiszpanka. Włosi wyłamali się z towarzystwa i poszli spać na piętro.
W nocy budziłem się, ponieważ pojedynczy szkolny materac był za twardy.
20
maja Villaserio-Oliveiroa
Obudziłem
się wcześnie i jako pierwszy wyruszyłem na trasę. Szedłem drogami gruntowymi
i podziwiałem rosnące zboża. Ziemia tu jest czarna, a pola widać, że są doskonale dopilnowane.
W pewnym momencie dołączył do mnie miejscowy gospodarz i przy pomocy rozmówek gawędziliśmy o zbożach. Obeszliśmy jego pole, a ja słuchałem wywodu tego rolnika, który codziennie obchodził swoje włości.
i podziwiałem rosnące zboża. Ziemia tu jest czarna, a pola widać, że są doskonale dopilnowane.
W pewnym momencie dołączył do mnie miejscowy gospodarz i przy pomocy rozmówek gawędziliśmy o zbożach. Obeszliśmy jego pole, a ja słuchałem wywodu tego rolnika, który codziennie obchodził swoje włości.
Na
skrzyżowaniu dróg dopędził mnie pewien dziadek szukający właściwej ścieżki.
Okazało się , że jest to Polak Gerard z Tych. W młodości był ratownikiem
górniczym, a teraz jest ojcem jednego ze słynniejszych polskich podróżników.
Jego żona szlachcianka kurpiowska niestety już nie żyła. On wpoił dzieciom
miłość do gór, co stało się ich życiową pasją. Pan Gerard opowiedział mi o
swoich perypetiach w podróży. Latał tanimi liniami, najpierw z Bratysławy do
Mediolanu, a następnie do Barcelony. Musiał dwa razy brać hotel, raz w
Bratysławie, a później w Saragossie, gdzie zastała go noc. W sumie podróż
okazała się dużo droższa od mojej. Sen z powiek spędzała mu droga powrotna,
która miała prowadzić przez Londyn, a tam należało w automacie wydrukować
bilet. Przechodząc obok restauracji wstąpiliśmy na posiłek. Spożywał tu obiad
strasznie wystraszony jegomość, który przed czymś uciekał, przynajmniej
sprawiał takie wrażenie. Nie śpiesząc się w samo południe byliśmy na noclegu.
Tutaj same nudy, żadnego sklepu jedynie dwa bary. Trzy razy obeszliśmy
miejscowość dookoła. Zamówiona obiadokolacja nie była najwyższych lotów. Późnym
popołudniem pewna pani przybiła pieczątki i zebrała po 3€.
21
maja Oliveiroa-Fisterra
Rano
niebo było zachmurzone, ale nie padało. Po kilku kilometrach doszliśmy do baru.
Za 4€ wypiłem kawę z mlekiem i zjadłem bocadillo. Spotkaliśmy tu parę starszych
Francuzów, którzy zmierzali do Muxii. Gerard oznajmił, iż rozkłada etap na dwie
części, ponieważ posiada kilka dni zapasu, które i tak spędzi nad oceanem.
Rozstaliśmy się sądząc, że się więcej nie spotkamy. Szedłem samotnie i
odmawiałem różaniec. Nie zorientowałem się, kiedy zgubiłem kapelusz. Pamiętając
przygodę ze zostawionym ręcznikiem zrezygnowałem z zawrócenia. Dalej
przechodziłem przez bezleśne wzgórza, na których mocno wiało. Znajdował się tu
Kościół i o ile zorientowałem się
w napisach, to odbywały tu się spotkania coroczne wiernych. Bardzo sympatyczna pustelnię minąłem w dolinie. Był to obiekt zabytkowy z XVII wieku. Podziwiając surowość krajobrazu jakże odmienną od pozostałej części Galicji doszedłem do oceanu.
w napisach, to odbywały tu się spotkania coroczne wiernych. Bardzo sympatyczna pustelnię minąłem w dolinie. Był to obiekt zabytkowy z XVII wieku. Podziwiając surowość krajobrazu jakże odmienną od pozostałej części Galicji doszedłem do oceanu.
Odtąd
spacerowałem bez pośpiechu wzdłuż wybrzeża. W płytkiej wodzie oceanu pluskały
stada ryb i kołysało się na falach mnóstwo łódek żaglowych. Wstąpiłem do sklepu
po owoce, a tu było mnóstwo bananów w różnych gatunkach. Wybrałem oczywiście najtańsze, pomimo, że sprzedawczyni
mocno odradzała. Po pewnym czasie, gdy przystąpiłem do konsumpcji nie dało się
ich nadgryźć, bo były tak twarde. Alberghe w Se otwierano o 16.00, dlatego nie mogłem czekać ponad czterech godzin i
ruszyłem dalej. Ścieżka wznosiła się coraz wyżej i zacząłem odczuwać zmęczenie.
Wyprzedziły nawet mnie dwie Finki, z którymi nocowałem w del Bierzo. Idąc
głośno tupały i wywijały kijkami, a na ich twarzach były groźne miny i zero
uśmiechu. Wyglądało na to, że pielgrzymowały za karę, a może to tylko taki mało
spontaniczny naród.
Do
Fisterry dotarłem jeszcze przed otwarciem schroniska, czyli przed 13.00 lub
14.00. Przed drzwiami było ustawionych 11 plecaków, które zastępowały żywych
ludzi. Spotkałem tu znajomych Koreańczyków, z którymi kilkakrotnie nocowałem. Szczególnie wspominam pierwsze spotkanie
w Poblacion, gdy dopisywały im humory i bariera językowa nie stanowiła problemu. Czekając na otwarcie minąłem Uli z Johanem, którzy biegli do autobusu. Pani recepcjonistka dokładnie spisała personalia, a nawet była rubryka na mój wiek. Zmęczony wysiłkiem odpoczywałem, ale do moich uszu doszedł znajomy głos, to Gerard dziękował młodzieńcowi, który ustąpił mu łóżko na parterze.
w Poblacion, gdy dopisywały im humory i bariera językowa nie stanowiła problemu. Czekając na otwarcie minąłem Uli z Johanem, którzy biegli do autobusu. Pani recepcjonistka dokładnie spisała personalia, a nawet była rubryka na mój wiek. Zmęczony wysiłkiem odpoczywałem, ale do moich uszu doszedł znajomy głos, to Gerard dziękował młodzieńcowi, który ustąpił mu łóżko na parterze.
Teraz
razem udaliśmy się na koniec ziemi, gdzie drogowskaz wskazywał „0,00”km. Po
drodze zatrzymały się dwa samochody osobowe i jacyś nieznani obcy ludzie
pozdrawiali mnie po imieniu, prawdopodobnie byli to Niemcy. Na przylądku
znajduje się latarnia morska, a wokół niej wysoki skalisty brzeg bez możliwości
zejścia do oceanu. Podobno kilkanaście dni przed nami zginął tu młody chłopak z
Polski. Wśród skał i na skalach było mnóstwo pozostałości po spalonych
rzeczach. To pielgrzymi starym zwyczajem palili swoje ubrania, aby zniszczyć
grzechy, które dźwigali z sobą. Tego dnia był bardzo silny wiatr i rozpalenie
ognia było niemożliwe. Wiatr był tak dokuczliwy, że pomimo bezrękawnika na
sobie przejmował mnie chłód. Pomimo tego wśród skał opalała się znajoma Hiszpanka
sprzed dwóch dni. Nogi zamoczyłem w oceanie dopiero po powrocie do miasteczka.
Postanowiłem
zafundować sobie obiad w lokalu najbliżej schroniska. Po złożeniu zamówienia
czekałem grubo ponad godzinę na posiłek. Obsłudze bardziej opłacało się
obsługiwać zapełnione stoliki. Ze zmęczenia i przez nieostrożność przewróciłem
lampkę wina. Siedzące przy drugim stoliku starsze małżeństwo z Kanady w
podziwie za pokonany dystans przekonało kelnera do przyniesienia drugiej lampki
wina. Wieczorem jeszcze raz udałem się na przylądek i zauważyłem, że wiele osób
spędza tu całą noc.
Powrót
22 maja Fisterra-A Coruna-Bilbao
Wstałem
o 6.30 i nie robiąc hałasu wyszedłem na autobus do La Coruna, ponieważ zależało
mi na zobaczeniu tego miasta. La
Coruna zrobiła na mnie wrażenie. Jest tu dużo zieleni z
egzotycznymi kwiatami, które właśnie kwitną w maju. Rynku albo centralnego
placu miasta nie znalazłem. Starówka jest wciśnięta między port, a ocean, na
tzw. cyplu. Znajdują się tu stare budowle
i zabytkowe Kościoły, które tętnią życiem. Byłem świadkiem jak koło południa młodzi mieszkańcy La Coruny odmawiali różaniec bez udziału duchownych. Znajduje się tu ogromne muzeum przedstawiające historie militarną Hiszpanii od czasów starożytnych do współczesności. Panie
z obsługi wpuściły mnie za darmo i jeszcze zaopiekowały się plecakiem. Podziwiałem szczególnie umundurowanie, ponieważ była największa tego typu kolekcja jaką spotkałem. Również wybór broni strzeleckiej jest dosyć pokaźny. Można tutaj bardzo dobrze poznać budowę wojennych żaglowców, które przedstawiane są w przekroju. Na samym końcu cypla znajduje się twierdza, która broniła wejścia do portu. Będąc po świeżych wrażeniach muzealnych do twierdzy już nie wszedłem. Podziwiałem ruch w porcie, a przede wszystkim przezroczyste morze. Po raz pierwszy w życiu podziwiałem w naturze duże ryby, które nie niepokojone przez nikogo zgrabnie poruszały się
w promieniach słońca. O urokach tego miejsca świadczy pomnik Woody Allena, dla którego La Coruna jest tym co dla Hemingwaya była Pampeluna.
i zabytkowe Kościoły, które tętnią życiem. Byłem świadkiem jak koło południa młodzi mieszkańcy La Coruny odmawiali różaniec bez udziału duchownych. Znajduje się tu ogromne muzeum przedstawiające historie militarną Hiszpanii od czasów starożytnych do współczesności. Panie
z obsługi wpuściły mnie za darmo i jeszcze zaopiekowały się plecakiem. Podziwiałem szczególnie umundurowanie, ponieważ była największa tego typu kolekcja jaką spotkałem. Również wybór broni strzeleckiej jest dosyć pokaźny. Można tutaj bardzo dobrze poznać budowę wojennych żaglowców, które przedstawiane są w przekroju. Na samym końcu cypla znajduje się twierdza, która broniła wejścia do portu. Będąc po świeżych wrażeniach muzealnych do twierdzy już nie wszedłem. Podziwiałem ruch w porcie, a przede wszystkim przezroczyste morze. Po raz pierwszy w życiu podziwiałem w naturze duże ryby, które nie niepokojone przez nikogo zgrabnie poruszały się
w promieniach słońca. O urokach tego miejsca świadczy pomnik Woody Allena, dla którego La Coruna jest tym co dla Hemingwaya była Pampeluna.
Ratusz(ayuntamiento) w La. Corunie
Wczesnym popołudniem postanowiłem poszukać środka lokomocji do Bilbao. Szedłem parkiem, gdzie mieszkańcy bez zbytniego pośpiechu dnia codziennego w spokoju spędzali tu czas. Na dworcu kolejowym spytałem się o pociąg, ponieważ słyszałem, iż kursuje taki wzdłuż wybrzeża. Okazało się jednak, że pociąg dojeżdża jedynie do Ferrol, czyli miasta rodzinnego generała Franco, które leży jeszcze w Galicji. Zaniepokojony udałem się na dworzec autobusowy. Dalekobieżne autobusy należały do firmy Alsa uchodzącej za drogą. Kasjer dał mi do wyboru autobus wcześniejszy za 55€ lub późniejszy za 49€. Wybrałem opcję drugą i jeszcze zaoszczędzałem na noclegu, który spędziłem w autobusie.
Wczesnym popołudniem postanowiłem poszukać środka lokomocji do Bilbao. Szedłem parkiem, gdzie mieszkańcy bez zbytniego pośpiechu dnia codziennego w spokoju spędzali tu czas. Na dworcu kolejowym spytałem się o pociąg, ponieważ słyszałem, iż kursuje taki wzdłuż wybrzeża. Okazało się jednak, że pociąg dojeżdża jedynie do Ferrol, czyli miasta rodzinnego generała Franco, które leży jeszcze w Galicji. Zaniepokojony udałem się na dworzec autobusowy. Dalekobieżne autobusy należały do firmy Alsa uchodzącej za drogą. Kasjer dał mi do wyboru autobus wcześniejszy za 55€ lub późniejszy za 49€. Wybrałem opcję drugą i jeszcze zaoszczędzałem na noclegu, który spędziłem w autobusie.
W
restauracji dworcowej chciałem zamówić słynną ośmiornicę po galicyjsku, ale
oferowano mi schabowego i obszedłem się smakiem. Autobus jeszcze za dnia
przejeżdżał przez Lugo, w którym znajdują się autentyczne rzymskie mury obronne
dobrze widoczne z autobusu. Na ostatnich tylnych siedzeniach siedzieli weseli
młodzi ludzie wyglądający na pielgrzymów, którzy również zmierzali na samolot
do Bilbao. Podróż trwała 9 godzin przez całą północną Hiszpanię. Po drodze
zajeżdżaliśmy do Gijon i Santander, a miejsce aktualnego położenia busa
wyświetlał monitor. Do Bilbao zajechałem na godzinę 4.30. Dworzec jest tu mało
imponujący jak na tak duże miasto. Przypomina on rozbudowany barak, który służy
prowizorycznie robotnikom na budowach.
Niewyspany
wyruszyłem zwiedzać miasto. Starówka znajduje się w zakolu rzeki i jest to
jednocześnie najniższe miejsce, co uniemożliwia podziwianie krajobrazu. Przed
wschodem słońca wszystko było pozamykane spotykałem jedynie nielicznych
mieszkańców. Nawet katedra była jeszcze zamknięta, a musiałem ciągle chodzić,
aby nie zasnąć. Po obejściu starówki o szarości dnia wyruszyłem w kierunku
schroniska. Szedłem wzdłuż rzeki w kierunku Zatoki Biskajskiej. Najpierw
dotarłem do słynnego muzeum Guggenheima, które otwierano o 10.00.Nie mogłem
czekać prawie dwóch godzin i ruszyłem dalej. Na
przeciwległym brzegu rzeki łatwo było zauważyć wywieszone narodowe baskijskie
flagi. Na jednym z bloków wisiały w każdym oknie, co wiele mówi
o zapatrywaniach Basków. Później mijały mnie osady wioślarskie, które
poganiał ze swojej łódki trener. Dalej po raz pierwszy w życiu widziałem suche
doki, a w nich niewielkie statki pełniące prawdopodobnie rolę muzeum. Po długim
marszu w warzywniaku spytałem się o alberghe. Starsze panie kazały mi się
wrócić i wskazały długie podejście, ponieważ schronisko górowało nad miastem
daleko od centrum.
Za
dobę pobytu zapłaciłem aż 15.45€. Recepcjonistka podała mi plastikową kartę, a
ja mocno zaspany nie wiedziałem jak odczytać dane. Długo błądziłem po hotelu,
ponieważ nie mogłem dogadać się z obsługą. Na końcu okazało się, że karta sama
otwiera drzwi, a bez niej nic nie można otworzyć. Z
drzemką w południe nie miałem problemów, a sprzyjała temu czysta pościel.
W międzyczasie odwiedziła mnie kobieta z obsługi, aby sprawdzić czy trafiłem do pokoju. Późnym popołudniem wyszedłem na miasto. Do centrum jest daleko, dlatego obszedłem okolice hotelu. Jakieś licho podkusiło mnie by zrobić zakupy w Lidlu. Posiłek sporządziłem z owoców morza pochodzących z puszek popijając to winem. Nocą musiałem ciągle wstawać i biegać do łazienki, bo posiłek zwyczajnie mi zaszkodził. Do dworca autobusowego miałem z górki toteż bez problemu pomimo ciężarów tu dotarłem. Miejskim autobusem przebyłem drogę do lotniska. Zaciekawiły mnie tu rozwiązania komunikacyjne, ponieważ błyskawicznie znaleźliśmy się n dwupasmówce i bez żadnych świateł dojechaliśmy na miejsce.
W międzyczasie odwiedziła mnie kobieta z obsługi, aby sprawdzić czy trafiłem do pokoju. Późnym popołudniem wyszedłem na miasto. Do centrum jest daleko, dlatego obszedłem okolice hotelu. Jakieś licho podkusiło mnie by zrobić zakupy w Lidlu. Posiłek sporządziłem z owoców morza pochodzących z puszek popijając to winem. Nocą musiałem ciągle wstawać i biegać do łazienki, bo posiłek zwyczajnie mi zaszkodził. Do dworca autobusowego miałem z górki toteż bez problemu pomimo ciężarów tu dotarłem. Miejskim autobusem przebyłem drogę do lotniska. Zaciekawiły mnie tu rozwiązania komunikacyjne, ponieważ błyskawicznie znaleźliśmy się n dwupasmówce i bez żadnych świateł dojechaliśmy na miejsce.
Hala
lotniskowa jest tu nieduża i z każdego miejsca można ją ogarnąć. Leciałem Lufthansą
do Frankfurtu, by przesiąść się do Warszawy. Odmówiłem w obydwu samolotach
posiłku, by nie stwarzać sobie problemów. W czasie lotu spożyłem jedynie dwa
kubki Coca Coli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz