20
kwietnia Anno Domini 2017 Warszawa-Madryt
Po długich
przygotowaniach, ale niewielkich emocjach wyruszyłem na kolejne Camino. Samolot
z Okęcia miałem o 13.30 dlatego nie musiałem się śpieszyć. Jedynym zmartwieniem
były ubiegłoroczne problemy z lądowaniem linii Norwegian. Latając Iberią nie
odczuwałem najmniejszego stresu, ale ta linia ma widocznie gorsze samoloty lub
pilotów. Samochód zostawiłem w Mniszewie u znajomych w sadzie pomiędzy wiśniami,
a brzoskwiniami. Wsiadłem do busa, który dowiózł mnie na Dworzec Zachodni.
Tutaj zrezygnowałem z autobusu, ponieważ postanowiłem wypróbować dojazd koleją.
Miałem problem z zakupem biletu, bo kasę blokowali Ukraińcy wymyślając
kosmiczne problemy, a ja nie wiedziałem, że wystarczy zwykły bilet z kiosku. Na
lotnisku wydałem monety na zakup bułki, której cena osiągnęła gigantyczne
rozmiary z nieznanych mi powodów. Udałem się do bramki obsługiwanej przez wesołego
celnika, który żartował sobie z podróżnych. Przede mną wtargnęła śpiesząca się
kobieta, która pomieszała walizki podróżnych powodując duże zamieszanie.
Odprawę przeszedłem bez najmniejszych problemów.Czekając na samolot
udałem się do kaplicy, licząc na możliwość spowiedzi. Księdza tam nie było, ale
modlitwa przed podróżą była potrzebna. Dalej krążyłem wokół drogich sklepików i
spotkałem tu starszego Pana z Łodzi, który leciał do dwóch swoich córek do
Madrytu. Co roku fundują mu wakacje w jakiejś części Hiszpanii. W tym roku
miała to być Majorka. Chciał zobaczyć tą wyspę, gdzie narkotyki można nabyć w
sklepie z powidłami. Był również ciekaw różnych dziwaków, którzy przybywają tam
jak pszczoły do miodu. W trakcie rozmowy zauważyliśmy księdza zmierzającego do
kaplicy i udaliśmy się za nim. Starszy Pan również przystąpił do spowiedzi i
był mi wdzięczny, ponieważ umożliwiłem mu jeszcze wypełnienie pokuty. Przed
wejściem na pokład nasze drogi się rozeszły.
 |
Przedstawiciel miejscowej fauny |
Bagaż miałem przy sobie i w
ten sposób nie musiałem tracić czasu w Madrycie po odbiór plecaka. Siedziałem w
ogonie samolotu na siedzeniu 28b, dlatego po obu stronach miałem gości.
Mężczyzny przy oknie w ogóle nie pamiętam, bo na uszach miał słuchawki i nie
zwracał na nikogo uwagi, jedynie, gdy wyjąłem czekoladę to złapał go głód i
zamówił posiłek za 15eu. Dziewczyna po prawej ręce wyglądała na gimnazjalistkę,
ale czytała poważną literaturę naukową po angielsku na temat architektury
krajobrazu wymaganą na studiach. Była ubrana w czarną skórę, a spodnie
posiadały skomplikowany system osznurowań. Założenie tego ekwipunku wymagało
niemałego wysiłku. Była bardzo
miła i odpowiadała na zadawane pytania, a później uśmiechała się po opuszczeniu
już samolotu. Razem z nią leciało kilkoro jej znajomych, ale na studentów to
raczej nie wyglądali, byli za młodzi na mój gust. W Madrycie automat wydrukował
mi bilet za 4,80€ na dojazd do Estacion de Autobuses. Tutaj zszokowała mnie cena
biletu do Santander, bo 38€ to o 6€ więcej niż przed rokiem. Aby nieco
zaoszczędzić, wydatki tego dnia ograniczyłem do wody mineralnej i bułki, przy
której zagryzałem swojską kiełbasę prosto z Polski. Czekanie do godziny
pierwszej w nocy na autobus było męczące. Ciągle wychodziłem na świeże
powietrze, aby odpędzić sen.
 |
Nietypowy pielgrzym w drodze do Compostela |
Kierowcą autobusu była kobieta, którą w Burgos zastąpił
mężczyzna. W czasie jazdy sen łapał mnie na kilkanaście minut, później puszczał
i tak do samego Santander. Podróż była uciążliwa i męcząca, ale perspektywa
wyruszenia na trasę z plecakiem dodawała sił i entuzjazmu, ponieważ nie ma w
życiu nic cenniejszego, niż poczucie wolności.
21
kwietnia Madryt-Santander-Queveda
Autobus dotarł na
miejsce o 5.30, aż pół godziny przed czasem. O tej godzinie wszystko jest
zamknięte, dlatego nie spieszyłem się. Usiadłem na ławce w holu i przyglądałem
się jak pasażerowie znęcają się nad swoim bagażem. Szczególnie jedna Pani
mocowała się z pięcioma walizkami i nie mogła zmieścić się z nimi do windy. Tylko,
po co człowiekowi tyle bagażu. Gdy wzeszło słońce nad Zatoką Santander, to udałem
się do katedry, aby uczestniczyć we mszy świętej i wyrobić paszport pielgrzyma.
Źle zinterpretowałem napis na drzwiach, bo 7.30 to chodziło o wieczór, a nie o poranek,
chociaż zarówno w katedrze w Sevilli jak i w Granadzie pierwsze nabożeństwo
było już o szóstej rano. Chodziłem w kółko do godziny 9.00, wtedy otwarto
Oficine de Turismo, gdzie zapytałem się o credencial, a miła starsza Pani
przybiła mi seyos do ubiegłorocznego paszportu i to wystarczyło na dalszą
podróż. O 10.00 była msza w dolnej kaplicy katedry, prawdopodobnie to jej najstarsza
część.
 |
Dolna kaplica katedry w Santander |
Posilony duchowo udałem się na stację kolejki atlantyckiej, aby opuścić
granice metropolii i nie tracić czasu na błądzenie. Obsługa była bardzo miła,
bo starszy uzbrojony Pan zaprowadził mnie na właściwy peron i w ten sposób
uniknąłem niepotrzebnych nerwów. Wysiadłem na stacji Boo de Pielagos, gdzie
minąłem się z gościem z plecakiem, który gadał coś bezsensu, ale w trakcie
marszu jego słowa nabrały znaczenia. Od razu rozpoczęły się zejścia i
podejścia, ale mijane miejscowości miały współczesną zabudowę i żadnych
zabytków. Dłuższy czas szedłem wzdłuż rzeki, gdzie mijałem spacerowiczów w
starszym wieku i biegającą dojrzałą młodzież. Nawet, co jest bardzo dziwne, ale
spotkałem w południe wędkarzy, prawdopodobnie ryby mają tu inne potrzeby żołądkowe
niż w Polsce. W pewnym momencie zauważyłem mostek, a na nim tory kolejowe, było
to miejsce, o którym mówił nieznajomy podróżnik. Wysiadając stację dalej mogłem
zaoszczędzić dwie zegarowe godziny, ale za to straciłbym pewnie pieniądze w
barze, aby zabić nadmiar zyskanego czasu.
 |
Wiejska zabudowa Kantabrii |
Według przewodnika miał tu być długi
most, gdzie spodziewałem się szerokiej zatoki morskiej, a tu była niewinna
kładka nad rzeczką, którą przekroczyłem kilka kilometrów dalej zabytkowym
mostem. Zatoczyłem vuelte jak to
określił spotkany Hiszpan, którego spytałem o drogę. Przede mną w odległości
ok. 300m ktoś podążał z plecakiem. Nie mogłem go dojść, bo szedł raźno.
Sylwetka była niby męska, ale ruchy kobiece. Był to Francuz z Bordeaux, z
którym nocowałem w pokoju i okazał się sympatycznym gościem. Później poczułem
dreszczyk emocji, bo spotkałem dwa potężne psy, ale ich właściciel w porę nad
nimi zapanował. Miałem zaplanowany nocleg w alberghe w Queveda. Kręciłem się
bezsensownie po miejscowości w poszukiwaniu noclegu i spotkałem sympatyczną zgrabną
Dunkę o imieniu Emma, która z chęcią zaprowadziła mnie do schroniska. W
pierwszy dzień zrezygnowałem z baru, tylko spożyłem najtańsze jedzenie z
miejscowego sklepu. Różaniec odmówiłem obok miejscowego Kościoła, który w tym
momencie był zamknięty. W schronisku nocowało nas pięcioro, ja Francuz i Holender
w jednym pokoju, a Dunka i wysoka Niemka w drugim pomieszczeniu. Holender
przyszedł na nocleg w połowie nocy.
22
kwietnia Queveda-Cobreces
Rano, gdy były jeszcze
ciemności, pierwszy oczywiście wstał Holender, który chyba funkcjonował na
prochach. Zaraz za nim szykowała się do wyjścia zgrabna Dunka o miłym głosie.
Po ich wyjściu podniosła się wysoka Niemka, a ponieważ to kobieta to szykowanie
zajęło jej wiele czasu. My natomiast z Francuzem spokojnie spaliśmy. Gdy zza
zasłonki ukazały się pierwsze promienie
słońca, to również i ja wstałem. Po pięciu minutach już wyszedłem, a Niemka
jeszcze, natomiast Francuz spał w najlepsze, widocznie bierze z życia to, co najsmakowitsze.
 |
Kapliczka zabezpieczona przed wandalami |
Na śniadanie wstąpiłem do baru naprzeciwko i za 2.30€ zjadłem śniadanie w postaci
kawy z ciasteczkiem i tostados, gdzie zamiast masła i dżemu poprosiłem o oceite. Poranne słońce wprowadziło mnie
w błogi nastrój i naprzeciwko mijanego Kościoła odmówiłem, przy tym nieco
śpiewając Godzinki. Następnie przechodziłem obok zakładów azotowych, bo takie
same budowle widziałem w Grodnie i prywatnym mieście Czartoryskich, czyli w
Puławach. Z czasem krajobraz stawał się coraz bardziej swojski i zaczęły
pojawiać się zwierzęta hodowlane. Mijałem również drogowskaz kierujący do
Altamiry, ale prawdziwa jaskinia jest niedostępna dla turystów, a podziwiać
plastikowy zamiennik to nie dla mnie. Po prawej stronie na wzgórzu ujrzałem
ładnie położoną miejscowość i sądziłem, że jest to już słynna Santillana del
Mar, dlatego bezzwłocznie skręciłem w tym kierunku. Na moje szczęście spotkałem
miejscowego rolnika, który wyprowadził mnie z błędu. Obok drogi znajdowała się
łąka z kilkoma krzakami i ławkami. Całość była skromnie ogrodzona i dumnie
nazwana parkiem. Santillana del Mar pojawiła się niespodziewanie i od razu
pierwsze spojrzenie było na Kolegiatę św. Juliany.
 |
Kolegiata Św. Juliany |
Ten zabytek to perła architektury
romańskiej. Dalej były brukowane ulice i średniowieczne kamienice, żadnego
współczesnego elementu. Dzięki niesamowitej atmosferze przenoszącej nas
kilkaset lat wstecz, miasteczko to wygrało konkurs na najpiękniejszą miejscowość
Hiszpanii. Zachwycało się nim wielu pisarzy, od oświeceniowego Alain-Rene
Lesage po dekadenckiego Jean Paul Sartre, który usprawiedliwiał zbrodnie
komunistów, a jednocześnie zachwycał się perłą architektury chrześcijańskiej.
Stragany z pamiątkami i znudzeni turyści spowodowały, że postanowiłem szybko
opuścić to miejsce. Spotkałem znajomą Niemką, z którą zrobiliśmy sobie nawzajem
zdjęcia.
 |
Santillana del Mar |
Wznoszące się słońce dawało się we znaki, dlatego postanowiłem odpiąć
nogawki od spodni. Rozwiązywanie i zawiązywanie górskich butów pochłania wiele
czasu i w czasie tej czynności minęła mnie Dunka, z którą tego dnia spotykałem
się jeszcze trzykrotnie. Dziewczyna ta pracuje jako stewardesa i do tej pory
oglądała Hiszpanię z okien samolotu. Postanowiła zobaczyć jak wyglądają
turbulencje z poziomu ziemi. Na łące obok drogi ktoś siedział z niezłym
majdanem. Początkowo sądziłem, że to bezdomny, ale po spotkaniu sprawa się
wyjaśniła. Był to Cornelio pasterz z Bolzano, który podróżował ze swoim wiernym
psem również dźwigającym bagaż. Spali obaj na łonie natury, a Cornelio nosił ze
sobą wszystko, co niezbędne do życia, nawet kuchnie. Z grzeczności chciał mnie
też poczęstować, widocznie obcowanie z naturą wyrabia w ludziach ludzkie cechy
jak dobro, gościnność i otwartość na innych.
 |
Cornelio - ubogi pasterz z Alp |
W następnej wiosce spotkałem
chłopa hiszpańskiego z kosą, której używał nie do koszenia powierzchni
poziomych, a do żywopłotu, kosząc pionowo, co mnie mieszkańca wsi zdumiało.
Miałem do niego podejść, ale na drodze stał wielki szczekający pies. Dalej
przechodziłem przez wzgórza, gdzie zadziwiły mnie dwie budowle kościelne.
Pierwszą było Santuario de Moruson bardziej
przypominające nasz przystanek autobusowy niż miejsce kultu. Widocznie jakiemuś
podróżnikowi w tym miejscu przydarzył się cud, być może odzyskał wiarę.
Kilometr dalej znajdował się maleńki Kościółek, ale jego wiek budzi szacunek,
ponieważ w naszym kraju nie ma budowli z IX wieku.
 |
Przydrożny Kościółek liczący 1200 lat |
W dolinie znajdowały się
stare hacjendy, wszystkie szesnastowieczne i zamieszkiwane przez te same rodziny
od pokoleń. Ich właściciele szczycili się tak długą ciągłością historyczną, że
nawet poumieszczali tablice informujące o posiadanym rodowodzie. Mijając
miejscowy Kościół zauważyłem zgromadzenie ludzi. Wszedłem tam i byłem świadkiem
odnowienia ślubów starszej pary. Zasmuciło mnie, że wielu członków rodziny nie
towarzyszyło swoim rodzicom, dziadkom, czy pradziadkom, a kręcili się
bezsensownie po kościelnym placu. Moim celem marszu było Cobrecos, miejscowość
u brzegu Atlantyku. Minąłem dwa schroniska, bo chciałem zanocować w klasztorze,
który jak się okazało był na końcu tego rozciągniętego miasteczka. Ze względu
na sjestę czekałem godzinę u klasztornej furty, aż zjawił się cysters i za 5€
dał mi klucze. Zaraz za mną zjawiła się jakaś kobieta, której usta się nie
zamykały i miała ze sobą pięć tobołków. Prawdopodobnie była to bezdomna, a na
dodatek gadała do siebie. Nocowała za darmo nieco sprzątając w zamian. Po
kolejnej godzinie zjawiło się starsze małżeństwo z Niemiec, bardzo kulturalni i
grzeczni ludzie, których jeszcze spotkałem na kolejnym noclegu. Skład
uzupełniło trzech Hiszpanów w średnim wieku, natomiast młodzież wybrała inne
alberghe. Po odpoczynku ruszyłem nad ocean. Po drodze znajdował się ponad tysiącletni
Kościół służący obecnie za miejsce pochówku zmarłych i to zapewne nie dla
wszystkich ze względu na ograniczone rozmiary budowli.
 |
Typowe wybrzeże Atlantyku |
Dojście nad Atlantyk
okazało się bardzo trudne, ponieważ teren należał do krów i to pewnie morskich,
bo pastwisko dochodziło do samego klifu. Licznymi dróżkami dotarłem do
niewielkiej zatłoczonej plaży z drogimi lokalami wokół. Później uczestniczyłem
w śpiewaniu psalmów, które Cystersi prowadzili w porze popołudniowej i nocnej.
Zmartwiło mnie, że wszyscy zakonnicy byli w zaawansowanym wieku, a niektórzy
potrzebowali pomocy, aby się przemieszczać. Kryzys wiary narodu hiszpańskiego w
postaci powołań był tu szczególnie widoczny.
23
kwietnia Cobreces-San Vicente de la Barquera
Pierwsi na szlak
ruszyli trzej Hiszpanie, a w kilkanaście minut za nimi wyszedłem i ja. Zależało
mi, aby jak najszybciej dotrzeć do Comillas, i zdążyć na pierwszą mszę, ponieważ
była niedziela. Po pół godzinie marszu przegoniłem Hiszpanów, którym nawet
kijki nic nie pomogły. Kilkaset metrów od drogi na wzgórzu znajdował się
okazały Kościół i niezwłocznie skręciłem w tym kierunku. Była to wspaniała
barokowa budowla, ale dlaczego wzniesiona w terenie niezamieszkanym, tego nie
wiem. Obok znajdowała się jedynie restauracja, ale powstała raczej we
współczesnych czasach. W jarze u podnóża Kościoła stał camper, gdzie oszczędna
rodzina spędziła noc, a obok brykało dwoje nagich dzieci. Po raz drugi
przegoniłem Hiszpanów, którzy nieco się sfrustrowali, ponieważ byli to trzej
zdrowi mężczyźni w średnim wieku, a tempo ich marszu takie sobie. Wejście to
miasta zaskoczyło mnie, ponieważ było słychać wycie głośników, a rankiem zawsze
witała mnie cisza. Okazało się, że odbywał się start do biegów terenowych i to
nawet na dużych dystansach, ponieważ zawodnicy dobiegali do mety po kilku
godzinach. Comillas to ładne miasteczko nadmorskie z ciekawą architekturą i brukowanymi
ulicami.
 |
Urocza zabudowa Comillas |
Jest tu nawet prywatny pałacyk projektu samego Gaudiego. Msza święta
była dopiero o 13.00 i musiałem spędzić tu aż cztery godziny. Obszedłem
miasteczko, gdzie na wzgórzu znajdują się dziwne jaskinie, ale do nich sam nie
wszedłem. Sporo czasu spędziłem na wybrzeżu wpatrując się w toń oceanu.
Spotkałem tu starszego człowieka, który z nostalgią wspominał czasy, gdy
pluskały tu wieloryby, tzw. wale biskajskie. Opowiadał, że jego dziadek na
prostych łódkach z harpunem w ręku wyprawiał się na wieloryby. Wielu tutejszych
mężczyzn zginęło chcąc zapewnić byt swojej rodzinie. Kościół parafialny
pokaźnych rozmiarów położony jest w samym centrum Comillas i posiada dwoje
obszernych drzwi, które były otwarte, a mieszkańcy przechodzili tędy skracając
sobie drogę i w ten sposób przez świątynia prowadziła ścieżka. Na czas
nabożeństwa drzwi zostały zamknięte, ale frekwencja wiernych była mała, co
świadczy o upadku wiary w tej części Hiszpanii, chociaż ksiądz był stosunkowo
młody i wyglądał na energicznego człowieka.
 |
Pastwisko |
Po południu słońce mocno grzało i
szedłem już znacznie wolniej niż rano. Często się zatrzymywałem by podziwiać
błękitną toń morską. W pewnym momencie w trakcie posiłku dogonił mnie Cornelio
ze swoim wiernym psem. Zwyczajem pasterza wyciągnął fajkę i powoli ją zaciągał.
Ten sympatyczny młody człowiek życie spędzający na łonie natury unikał skupisk
ludzkich, a obcował jedynie z przyrodą. Urodził się i wychował w Bolonii. Jego
ojciec był bogatym adwokatem i jak przystało na człowieka włoskiej lewicy
hucznie w domu obchodził urodziny Marksa i Lenina. W ich domu gościł nieraz sam
Enrico Berlinguer w ramach czujności klasowej. Cornelio był na to obojętny, ale
nie lubił zakazów i pouczeń, bo kochał wolność. W domu, czy na ulicy nie mógł
nic zapalić, aż w końcu się zbuntował i wyjechał w góry najmując się do pracy,
jako pasterz. Odtąd na halach mógł palić, co mu się tylko podobało. Szlak
camino omijał San Vicente de Barquera, dlatego musiałem zawrócić, aby wejść do
miasteczka i odszukać alberghe.
 |
Średniowieczne mury San Vicente de Barquera |
Schronisko znajdowało się w samej zabytkowej
twierdzy i było obsługiwane przez czwórkę wolontariuszy, prawdopodobnie rodzinę.
Kosztowało 10€, ale ze śniadaniem, co obniża koszty. Niepokoiły mnie tylko dwa
wielkie psy, które jednak były przyzwyczajone do obecności obcych osób.
Nocowało tu wielu pielgrzymów, w tym znajomi emeryci z Niemiec.
 |
Port rybacki w San Vicente de Barquera |
Średniowieczne
mury, wieża i Kościół przyciągają tutaj turystów. Ponadto jest tu długi most
przez zatokę i główny port rybacki Kantabrii, który akurat w niedzielę jest
nieczynny. Miasteczko to jest godne polecenia ze względu na swoje walory
turystyczne.
24
kwietnia San Vicente de la Barquera-Bielba-Cades
Tego dnia miałem
zaplanowane odłączenie się od głównego szlaku Camino, bo w Sanktuarium Krzyża
Chrystusa rozpoczął się Rok Święty i postanowiłem tam się udać. Rano zszedłem
na śniadanie, gdzie już było starsze małżeństwo z Niemiec. Po kilku minutach
przysiadła się Klaudia, miła blondynka z Monachium. Jej rodzice pracują w
magistracie i są gorliwymi katolikami. W ich środowisku pracy nie jest to mile
widziane, dlatego do Kościoła co niedziela udają się na dalekie przedmieścia.
Chciałem umyć naczynia po sobie, ale wolontariusze oznajmili, że sami się tym
zajmą. Po śniadaniu byłem w dobrym nastroju i zaraz po opuszczeniu alberghe
odmówiłem Godzinki.
 |
Oznaczenia szlaków Camino |
Niebawem natrafiłem na Cornelio, który czekał na Klaudię, wyraźnie
będąc w niej zakochanym, bo pytał się czy już wstała i wyszła na trasę. Ciekawe
czy dziewczyna z wielkiego miasta może polubić alpejskie hale, na których
dzwonią dzwoneczki uwieszone u szyi zwierząt, a nad horyzontem szybują orły.
Czy Cornelio jest w stanie uwięzić się w czterech ścianach wielkiej metropolii
i w każdy dzień na balkonie wsłuchiwać się w nawoływanie muezzina z minaretów,
które oplatają niemieckie miasta, i wzywają do modlitwy braci muzułmanów. Nigdy
pewnie już nie dowiem się jak potoczą się ich losy. Szedłem żywo, dlatego
dogoniłem Niemkę Agnes, z którą wstąpiłem do napotkanego po drodze baru, który
swoim położeniem zachęcał do wejścia. Następna kawa jest w Hiszpanii w dobrym
guście, a unikanie ludzi to grzech. W Munorrodero szlaki rozdzielały się i
tutaj musiałem skręcić na południe. Na rozstaju dróg natrafiłem na sklep
objazdowy, gdzie zaopatrzyłem się w niezbędne wiktualia na cały dzień, przede
wszystkim ser, pomarańcze, pieczywo i wodę.
 |
Krajobraz towarzyszący Camino |
Obok znajdował się Kościół, a za
nim siedział Francuz poznany pierwszego dnia. Pomimo dzielących różnic
językowych jakimś cudem ucięliśmy rozmowę w miłej atmosferze. Odtąd szedłem
zupełnie sam asfaltową drogą, po której z rzadka przejeżdżał samochód, ponieważ
obszar ten liczy niewielu mieszkańców. Mogłem teraz podziwiać górskie
krajobrazy, gdzie na horyzoncie bieliły się szczyty Gór Kantabryjskich. Po
dwóch godzinach samotnej wędrówki doszedłem do górskiej polany, gdzie
rozchodziły się drogi i znajdowała się tu zadaszona kaplica z ławkami do
siedzenia, można tu było schronić się przed deszczem lub słońcem, a nawet
przenocować. Postanowiłem nadrobić drogi i pójść przez Bielvę, która to miejscowość
zaznaczona była na mapie jako zabytkowa. Czekało mnie tu kilometrowe ostre podejście
pod górę. Bielva to typowa wioska górska o kamiennej zabudowie, a na terenie
jednej z posesji znajdowały się resztki murów obronnych, ponadto zaparkowany tu
był niewielki zabytkowy samochód marki prawdopodobnie Man, chociaż firma ta
słynie z ciężarówek. Wszedłem do pierwszego baru, aby nawiązać kontakt z
miejscowymi, ale starsza barmanka odmówiła mi seyos. Na szczęście podszedł do
mnie starszy kulejący mężczyzna i zaprowadził do restaurana, gdzie pan właściciel bez problemu przybił pieczątkę, a
ja w ramach wdzięczności zamówiłem tapas i wino. Z wioski schodziłem po
serpentynach i mijał mnie jedynie samotny rowerzysta. Na samym dole
spostrzegłem schody, które prowadziły prosto pod górę, a ich końca niebyło
widać. Pomyślałem, że jest to droga prosto do nieba i ruszyłem, aby przekonać się,
dokąd prowadzą.
 |
Schody do nieba koło Bielva |
Na końcu wspinaczki stał
wspaniały samotny Kościół zbudowany na miejscu dawniejszej budowli. Jest on pod
wezwaniem Krzyża Chrystusa na pamiątkę uschnięcia ręki żołdakowi
napoleońskiemu, który w Kantabrii chciał zerwać drogocenny Krucyfiks, ale
dzięki cudowi zabytki sakralne w północnej Hiszpanii ocalały. Podobne wydarzenie
miało miejsce w Ostrej Bramie, gdzie został roztrzaskany o ścianę bolszewik i
później bolszewicy unikali wszelkich miejsc uświeconych. Spotkałem tutaj
znajomego rowerzystę ucinającego sobie odpoczynek, który dotarł na miejsce inną
drogą. Do Cades było stąd tylko 2km, które pokonałem niezauważalnie. Sama
miejscowość jest rozrzucona na dużym obszarze. Zwraca tutaj uwagę ayuntamiento,
jako najbardziej okazały budynek, natomiast Kościół znajduje się na wzgórzu. Boisko
piłkarskie jest ogrodzone takimi samymi żerdziami jak pastwisko i widać tu, że
poza krowami i owcami nikt inny po nim nie biega, a bramki służą do ocierania
się bydłu. Widocznie piłka nożna nie w każdym miejscu Hiszpanii traktowana jest
jak religia. Obok alberghe siedziały dwie miejscowe babcie, które kazały mi
zadzwonić i po raz pierwszy w Hiszpanii dogadałem się przez telefon. Przyjechał
nieduży sprytny gość i zaczął proponować wiele rzeczy. Wskazałem mu na moje
zaopatrzenie, ale śniadanie, mineralną i aquarius musiałem zamówić. Dałem
nabrać się na aquarius, bo spodziewałem się 1,5 litra, a tu za małą puszkę
zapłaciłem 1,5€. Po pół godzinie dotarł do alberghe typowy Hiszpan z charakterystyczna
bródką, a niebawem po nim małżeństwo w średnim wieku. Wtedy ze sprytnym gościem
zjawiła się pewna dziewczyna i wszyscy gdzieś zniknęli zostawiając mnie samego
w schronisku.
 |
Alberghe w Cades |
W Cades poza górską rzeką nie ma nic ciekawego, dlatego wcześnie
położyłem się spać. Tuż przed północą ze snu wyrwało mnie czyjeś zmaganie z
drzwiami wejściowymi. Po otwarciu drzwi wyłoniła się z nich młoda dziewczyna i
oznajmiła, że przyszła się wykąpać oraz miała pretensje, dlaczego u niej nie
śpię. Skąd mogłem wiedzieć, że obowiązkiem pielgrzyma w górach Kantabrii jest
spanie u miejscowej dziewczyny. Zostawiła przybory i pobiegła po ręcznik, po
czym jednym ruchem zdarła z siebie ubranie i niby grecka bogini albo słowiańska
rusałka wskoczyła pod prysznic. Musiałem odwrócić głowę, ponieważ za słabo znam
hiszpański, aby przystąpić do spowiedzi, a nazajutrz miałem być w Sanktuarium
Krzyża Świętego, jednego z czterech najważniejszych miejsc na Ziemi dla
katolika. Po takim wydarzeniu już zasnąć nie mogłem, a tu o 2.00 otworzyły się
drzwi schroniska i weszli dwaj mężczyźni, którzy nie świecąc światła położyli
się spać. Byłem przekonany, ze to bezdomni, którzy wiedzieli gdzie chowany jest
klucz.
 |
Współczesna wiejska sztuka |
25
kwietnia Cades-San Sebastian de Garabandal-Lafuente
Rankiem okazało się, że
dwaj nieznajomi to robotnicy w delegacji, którzy skorzystali z taniego noclegu
i skoro świt odjechali samochodem terenowym. Zgodnie z zamówieniem sprytny gość
o 7.30 poprosił mnie na śniadanie do sąsiedniego budynku, gdzie w stylowym
starym wnętrzu spałaszowałem typowe desayuno. Tego dnia postanowiłem, że
zaryzykuję i odwiedzę Garabandal, miejsce, które nie dawało mi spokoju od kilku
lat. W San Sebastian de Garabandal przed ponad 50-ciu laty miały miejsce dziwne
zjawiska, które mają na świecie licznych zwolenników, jak i przeciwników,
którzy uważają je za objawienia szatańskie. Do tej górskiej wioski na końcu
świata przybywało miliony pielgrzymów jak i zwykłych gapiów, aby podziwiać
nadprzyrodzone moce miejscowych czterech dziewczynek. Do Garabandal miałem do
przejścia 18km, ale stamtąd do kolejnego alberghe aż 23km. Podążałem szosą nr183
wzdłuż strumienia. Przez pierwsze dwie godziny cały czas padała mżawka, a na
drodze leżały kamienie, które odpadły od skał.
 |
Zabytkowy dom w Cosio |
W ten sposób dotarłem do Puentenansa, gdzie dokonałem zakupów, w tym
parasolki. Cukiernia oprócz wypieków oferowała także kawę, co niezwłocznie
wykorzystałem. Na moje nieszczęście rozszalał się deszcz. Pomyliłem drogi i
przez to straciłem ponad 20minut. Po drodze przechodziłem przez Cosio, w którym
było wiele ciekawych budowli z herbami rodowymi. Lejący deszcz uniemożliwił podziwianie
zabytkowej architektury. Dalej droga wiodła ostro pod górę. W pewnym momencie
chciałem poprawić bagaż i odłożyłem parasolkę, a tu zawiał ostry wiatr i ją
połamał. Wydane 9€ służyło mi tylko przez godzinę. Na moje szczęście niebawem
przejeżdżała miejscowa kobieta. Podwiozła mnie oczywiście pod restaurację, a ja
grzecznie odmówiłem sugerując, że najpierw modlitwa. Padający deszcz zniechęcił
mnie do rozglądania się po wiosce i od razu udałem się na miejsce objawień. Szedłem
ścieżką, wokół której rozciągało się świeże pogorzelisko, a wszechobecna mgła
pogłębiała wewnętrzny niepokój. Po drodze minąłem młodego księdza z osobą
świecką, aż doszedłem do ogrodzenia z napisem „Miejsce kultu religijnego”. Tutaj
kończyły się stacje Drogi Krzyżowej i
z mgły niczym z jakiejś starej legendy wyłonił się słynny piniowy(sosnowy) las. Jest tu siedem sosen i resztki pnia po ósmej
sośnie.


 |
Miejsce objawień w San Sebastian de Garabandal |
W tym miejscu cztery jedenasto i dwunastoletnie dziewczynki: Conchita,
Jacinta, Maria Cruz i Maria Mazon miały widzenia Matki Bożej z Góry Carmel i św. Michała Archanioła. Głównym
przesłaniem orędzia trwającego pięć lat było to, że jeśli ludzkość nie zmieni
swego postępowania, to spadnie na nią wielka kara. Przeciwnicy tych objawień uważają,
że jest to zapowiedź zniszczenia Fatimy, chociaż wielu ludzi uważa, że Fatima
wypełnia się na naszych oczach i komunizm opanował Kraje Zachodu, a nawet cały
Glob. Lasek ten spowity mgłą budził we mnie lęk, ale zarazem i spokój ducha.
Chciałem na pamiątkę znaleźć szyszkę, a tu jak na złość pomimo deszczu żadna
nie chciała spaść. Modliłem się w zupełnej ciszy, żadnego ćwierkania ptaków.
Atmosfera przypominająca wymarłe lasy Nowej Zelandii. Sosny dziwnie
powykręcane, tak jakby nie pochodziły z tego świata. Do wioski zszedłem inną
ścieżką, czyli tą, którą powinienem wejść. Po drodze w miejscu pierwszego
widzenia stoi kaplica, przy której mogłem schronić się przed deszczem i zjeść
kanapkę. Obok Kościoła było stoisko z pamiątkami religijnymi, ale przeszedłem
nie zatrzymując się. Kościół był otwarty, a w nim prawie całkowita ciemność. Na
szczęście oświetlony był ołtarz, bo inaczej poruszałbym się po omacku.
 |
Kościół w Garabandal |
Przede
mną było do przejścia 23km w strugach deszczu, dlatego ostro ruszyłem z kopyta.
Do Cosio miałem 7km z górki, później 2km wypłaszczenia i znowu wspinaczka, i
zejścia na przemian. W Puentanansa wstąpiłem do baru, aby napić się gorącej
kawy i usłyszałem smutną wiadomość, że nic nie kursuje w kierunku Lafuente. Po
trzech kwadransach dalszego marszu zatrzymałem się na przystanku autobusowym,
który akurat przytrafił się. Obok przechodził miejscowy góral w gumo filcach,
baranim kożuszku i towarzyszył mu pasterski pies. Czekał na mnie później przed
serpentyną i wskazał skrót na przełaj, z czego skorzystałem pomimo ostrego
podejścia w rzęsistym deszczu. Trasa ta jest rzadko uczęszczana, żadnych samochodów
osobowych. Tu przydarzył się prawdziwy cud, bo z tyłu nadjeżdżał jakiś pojazd i
sam się zatrzymał. Był to autobus szkolny, a kierowca wziął mnie, pomimo, że
zapaskudziłem miejsce gdzie usiadłem, ponieważ lała się ze mnie deszczówka.
Zajeżdżaliśmy do kilku wiosek górskich i z autobusu wysiadało po jednym
dziecku. W pewnym momencie dogoniliśmy biegnącego znajomego psa pasterskiego, a
po kolejnych 5 minutach jazdy czekał na niego znajomy góral, który musiał posiadać
chyba zdolność bilokacji, bo nie mógł przecież szybciej iść od jadącego
autobusu, a ponadto, w jakim niby celu pokonywałby w deszczu długie dystanse.
Ostatnia z autobusu wysiadła pani opiekun, a kierowca dobry człowiek dowiózł
mnie do samego Lafuente i zawrócił do domu. Do alberghe musiałem krążyć
pomiędzy kamiennymi domami, gdzie na progu czekał na mnie wolontariusz Polak,
ale niestety zapomniałem jego imienia.
 |
Górska wioska |
Mieszka on tu, a przedtem w Potes od
10-ciu lat i uczy w szkole języka angielskiego. Nie ogląda telewizji, nie
posiada internetu i nie ma samochodu osobowego, czyli prowadzi życie mnicha w
bajkowym krajobrazie. Wyświadczył mi przysługę i zorientował się, o której
godzinie jest msza w Santo Toribo de Liebana oraz podał godziny odjazdu autobusu
z Potes. Śniadanie zamówiłem na 7.30 i razem zjedliśmy obiad. Otrzymał on
ostrzeżenie od służb, że następnego dnia w górach będzie padał śnieg. Przed
zapadnięciem zmroku do schroniska przybyło dwóch pielgrzymów rowerzystów bardzo
uczynnych i grzecznych ludzi. W nocy dobiegały mnie jakieś kopania czy
uderzenia pięścią w worek treningowy, tak jakby z piwnicy, ale pewności nie
mam.
26
kwietnia Lafuente-Cicera-Liebana-Potes
Ze względu na deszcz
miałem twardy sen, ale i tak obudziłem się przed godziną 7.00. Ubrałem się i
poszedłem na górę na śniadanie, a hiszpańscy rowerzyści smacznie spali. Były
przygotowane płatki z orzechami oraz mleko sojowe, a na deser po bananie i
jabłku. Wszystko było elegancko ułożone. Przy wyjściu pozdrowiłem śpiących
Hiszpanów z wzajemnością. Po sąsiedzku wcześnie rano ktoś już pracował budując
dom. Udałem się do Kościoła z IXw. pod wezwaniem Santa Juliana, by podziwiać tą
wspaniało wczesno romańską budowlę w miejscowości liczącej zaledwie 80 mieszkańców.
Wikipedia odmładza ten zabytek o 300 lat, a ja muszę zachować bezstronność i
nie rozstrzygam, czy racja jest po stronie mieszkańców Lafuente, czy po stronie
internetu.
 |
Romański (przedromański) Kościół w Lafuente |
Padająca mżawka uniemożliwiła pełen zachwyt, ponieważ nie mogłem
zdjąć peleryny, a robienie zdjęć nastręczało trudności. Pytając o drogę
spotkanego mieszkańca wyruszyłem na trasę. Betonową ścieżką wspiąłem się do
szosy A-282 przy wzmagającym się deszczu. Po przejściu kilometra tą drogą,
strzałki skierowały mnie na ścieżkę. Idąc pod peleryną pociłem się i zmęczony
dotarłem do wioski Cires. Bar w godzinach rannych był nieczynny i miejscowość
wyglądała na wymarłą. Spotkałem tylko jedną żywą duszę, która wskazała mi
kierunek marszu po górskiej ścieżce. Chmury wisiały nisko przysłaniając
wierzchołki gór, a lejący z nich deszcz powodował smutek u pasących się zwierząt.
Szedłem po kamieniach i grząskim gruncie, a w pewnym momencie mój prawy but zapadł
się w błocie i od tej pory miałem poczucie dyskomfortu. Musiałem uważać na
każdy stawiany krok, bo skały były śliskie i mogłem stoczyć się w przepaść, a
później paść łupem sępa iberyjskiego lub skundlonego wilka, czy nawet
niedźwiedzia, które przecież nie gardzą padliną.
 |
Górska pielgrzymia ścieżka |
Zgodnie z zapowiedziami na
wyższych wysokościach zaczął padać śnieg, najpierw mokry, a czym wyżej to już
same białe płaty. Zacząłem bać się, bo teraz z uślizgiem nie było problemu i
zostałem zmuszony do trzymania się ciernistych krzewów. Widoczność zmalała
praktycznie do zera, a śnieg przykrył znaki, że nie było wiadomo gdzie jest
ścieżka. W pewnym momencie, gdy byłem pewny, że znalazłem się na przełęczy, to
strzałka skierowała mnie na błędną drogę. Dreszczyk emocji podnosiły we mnie
leżące tu kości, być może po tych co próbowali przede mną tędy pokonać góry. W
normalnych warunkach widziałbym już wspaniałą dolinę ze słynnym Kościołem w
Liebana, a tak musiałem błąkać się w zawiei śnieżnej. Ścieżka była trudna, a
gdy ją pokonałem to hala była cała w bieli i nie mogłem dojrzeć żadnego znaku,
zero widoczności. Słup z wskazówkami obracał się w każdym kierunku niczym
wiatrak. Postanowiłem iść w dół skręcając na prawo.
 |
Bajkowa Dolina Liebana |
Po godzinie bezsensownego
marszu spotkałem stado koni i się z nimi ścigałem. Minąłem dwie posesje
opuszczone jeszcze za generała Franco. Droga prowadziła do nikąd i musiałem
zawrócić. Miałem na tyle sił, że bez trudu wspiąłem się na przełęcz. Poszedłem
w przeciwna stronę mając nadzieje, ze dojdę do cywilizacji. Droga ta sprawiała
wrażenie, ze jeździły po niej pojazdy. Z niższej wysokości ujrzałem odległą
wioskę, licząc, że tam uzyskam pomoc. W pewnym momencie zza zakrętu wyłonili
się dwaj piechurzy z plecakami i oznajmili mi, ze idą z Cires. Byłem załamany,
bo w tej wiosce przebywałem pięć godzin wcześniej i szedłem z niej wąską
ścieżką, a nie szeroką żwirówką.
Zawróciłem z nimi z powrotem, chociaż brakowało mi sił, bo skończyły się
wszelkie zapasy. Co parę minut sięgałem po śnieg i go jadłem, bo inaczej bym
ustał. Oni również na przełęczy nie zauważyli znaków i gdybym ich nie zawrócił,
to również by doszli do stada koni. Musieliśmy
iść ścieżką, którą pokonywałem ponad dwie godziny temu, ale tym razem w
przeciwnym kierunku.

 |
Na przełęczy w drodze do Santo Toribio de Liebana |
W ten sposób doszliśmy do miejsca z błędną strzałką, ale
teraz widoczność się poprawiła i było widać Liebanę i Cabanies. Widząc cel wstąpiły we mnie nowe siły i
zostawiłem ich z tyłu, pomimo, że wcześniej to ja nie nadążałem za nimi. Przy
najlepiej zachowanym kościele romańskim w Hiszpanii była Pani przewodnik, która
zapytała, czy chcę pieczątkę. Przystałem na to i tak bez biletu znalazłem się
wewnątrz tej świątyni. Seniora powiedziała mi, że po szlaku mam do Potes 15km,
a szosą tylko 8km.
 |
Najlepiej zachowany Kościół romański w Hiszpanii |
Nie miałem już sił, aby od nowa się wspinać, dlatego
zaryzykowałem iść drogą nr 621. Szosa wzdłuż Rio Deva była wąska na tyle, że
miejscami nie mogły minąć się dwa samochody. Przez 4km jest tu kanion z wiszącymi pionowo skałami, które miejscami zachodzą nad drogę na tyle, że wyższe
samochody mogą zerwać dach. Dużo ryzykowałem i przy każdym samochodzie z
naprzeciwka przylegałem do skały. Na moje szczęście nie było żadnego patrolu
policji, który by mnie zwinął. Po wyjściu z wąwozu przy jakimś zakładzie był
bufet i miła Pani podawała do spróbowania jakieś trunki. Zapytałem ile kosztuje
50-ka, a po usłyszeniu 14,50€ od razu ugasiłem swoje pragnienie. Była to
fabryka orujo wykwintnego trunku,
jednego z symboli Hiszpanii. Dalej przechodziłem przez Tama, gdzie mieści się Centrum
Turystyki Picos de Europa, ale przed sezonem było tu pusto. W Potes informacja
turystyczna znajduje się naprzeciwko Kościoła i dwie urzędujące tu Panie
zainkasowały zaledwie 5€ i wręczyły mi klucz do alberghe.
 |
Widok z Potes na Picos de Europa |
Pomimo tłumaczenia
drogi za nic nie mogłem tam trafić, ale spotkałem znajomych rowerzystów, którzy
zauważyli mnie i zaprowadzili na nocleg. Potes to przepiękne miasteczko górskie
z widokiem na najwyższe szczyty Gór Kantabryjskich. Są tu urocze wąskie uliczki oraz liczne bary
i restauracje. Oprócz mnie w pokoju nocowali obaj rowerzyści i starszy ksiądz z
Lourdes we Francji. Resztę schroniska zajmowała wycieczka szkolna robiąca
niezłe zamieszanie, chociaż ta młodzież zachowywała się stosunkowa grzecznie.
27
kwietnia Potes-Santo Toribio de Liebana-Unguera-Llanes
Obudziłem się przed
wschodem słońca i ruszyłem do łazienki. Na korytarzu kręcił się już ksiądz z
Lourdes, który czekał na autobus do Santander o 7.00. Położyłem się z powrotem
spać i obudziłem się znowu o 8.38. Jeden z Hiszpanów również się przebudził.
Korytarz całkowicie był zastawiony przez bagaże młodzieży. Ubierałem się
powoli, ponieważ msza święta w Santo Toribo de Liebana była dopiero o 12.00, a
do przejścia miałem tylko 3km. Hiszpanie byli bardzo pozytywnie nastawieni do
mnie i do otaczającej ich rzeczywistości, biła od nich jakaś emanacja dobra. W
Oficina de Turismo drzwi były zamknięte, ale podbiegła smukła dziewczyna i po
wielu trudnościach otworzyła drzwi od wewnątrz. Oddałem jej klucz i
podziękowałem za gościnę, bo nie ma chyba drugiego takiego miejsca w Europie,
aby w sercu gór nocleg kosztował 5€.
 |
Picos de Europa-najwyższe pasmo Gór Kantabryjskich |
Droga do Santo Toribo cały czas prowadziła
pod górę. Szedłem świeżo zrobioną na Rok Święty ścieżką dla pieszych.
Początkowo padała mżawka, która przemieniła się w śnieg. Po prawo rozciągały
się wspaniałe widoki na Picos de Europa najwyższe pasmo Gór Kantabryjskich. Na
mijanym kempingu stało wiele samochodów, choć miejsca na namioty i campery były
puste. Przed Sanktuarium prowadzone były prace związane z instalacją wielkiej
sceny i namiotów, widocznie szykowano się do święta. W Oficynie de Turismo Pani
przybiła pieczątkę i wypisała dokument potwierdzający odbycie pielgrzymki, do
którego zaproponowała solidne opakowanie. Za wszystko zapłaciłem 2€. Zaraz po
wyjściu pozdrowili mnie jacyś Hiszpanie, których widocznie spotkałem gdzieś po
drodze. Wyszło słońce i zrobiła się wspaniała pogoda dając radość życia. Przed
kaplicą Krzyża Świętego odmówiłem różaniec za bliskich.
 |
Kaplica spoczynku Krzyża Świętego |
Pątnicy czy też turyści
wchodzili do miejsca uświęconego z rękami w kieszeni, nie przyklękali i nie
zwracali uwagi na świętość miejsca. Przybyła też wielka grupa niemówiących.
Zakonnik, który wcześniej poklepał mnie po ramieniu odprawił krótkie
nabożeństwo oraz przyniósł do pocałowania relikwie Krzyża Świętego. Niektórzy z
uczestników czynili na relikwii znak krzyża. Drugi zakonnik rozdawał obrazki z
tekstem modlitwy. Po wyjściu z Sanktuarium spotkałem wszystkich Hiszpanów
wędrujących do Santo Toribio, z którymi zetknąłem się na trasie. Zrobiliśmy
wspólne zdjęcie i panowała miła atmosfera.
 |
Pielgrzymi przed Sanktuarium Krzyża Św. |
Czekając na Mszę Świętą suszyłem
buty i ubrania, ponieważ zza chmur wyszło słońce. Kościół całkowicie był
wypełniony, ponieważ zajechały autobusy z dziećmi. Zaskoczyło mnie, że podczas
Przeistoczenia ludzie stali, jedynie poznane wcześniej małżeństwo gorąco się
modliło. Po mszy pożegnałem się z poznanymi wcześniej Hiszpanami i ruszyłem do
Potes. Obaj sympatyczni rowerzyści planowali dojechać tego dnia do Aguilar del
Campoo na południe od Gór Kantabryjskich i tak nasze drogi się rozeszły. W
Potes zakupiłem pocztówki, które wypisałem w miejscowym barze popijając wino.
Czekałem na autobus do Unguera i wtedy znowu naszli mnie dwaj piesi dziwacy, z
którymi znajomość okazała się dość uciążliwa. Wsiadłem z innymi pasażerami do
busa i jechaliśmy cały czas wśród skał i urwisk. Droga była bardzo trudna, ale
niezwykle widowiskowa. Po minięciu skał czekał na nas autobus, którego kierowca
wydał bilety. Wysiadłem w centrum miasta i ruszyłem na trasę, gdzie okazało
się, że gdybym wcześniej wysiadł, to bym zyskał jakieś 2-3km, ale nie mogłem
tego przewidzieć. W pewnym momencie przy plaży ze wspaniałym widokiem na ocean
znajdowała się ławka, na którą przysiadłem na dłuższy czas.

Dosiadł się do mnie
autochton w podeszłym wieku i wspominał czasy, kiedy pływał po tym akwenie.
Planowałem nocleg w Pendueles, ale natrafiłem na alberghe, które było
zamknięte. Zadzwoniłem pod numer, który był na drzwiach i głos starszego
mężczyzny oznajmił 12€. Miałem ochotę iść dalej, dlatego zrezygnowałem. Okazało
się, że było to ostatnie schronisko przed Llanes, czyli około 20km do przejścia
przy zachodzącym słońcu. Porzuciłem szlak i wszedłem na drogę, po której często
jeździły samochody. Wspomagałem się latarką, gdy nadjeżdżało coś z naprzeciwka.
Ucieszył mnie napis, Llanes 6km, ale po pół godzinie marszu napis się
powtórzył. Po dalszych 30min wszedłem do niewielkiego miasteczka sprawiającego
wrażenie wymarłego, a po jego opuszczeniu był napis 5km, co dało mi nieco ulgi.
Dalej szedłem raźno i po kolejnej pół godzinie widzę napis Llanes 6km,
myślałem, ze to jakiś horror. W końcu przy całkowitych ciemnościach dotarłem do
Llanes. W normalnych warunkach przejście 6km trwało by godzinę, a tu zajęło
ponad dwie i pół godziny. Służby odpowiedzialne za znaki drogowe pracują chyba
po pijaku.
 |
Zabytkowa łódź k/Unguera |
Spotkani młodzi ludzie naprowadzili mnie na alberghe. Starszy
mężczyzna z bródką i w kolczykach oświadczył, że turystów jest ful i grzecznie
wytłumaczył drogę do kolejnego schroniska. Szedłem w ciemnościach przy pustych
ulicach, gdzie musiałem się zgubić. Na szczęście spotkałem starsze małżeństwo i
starszy pan zaprowadził mnie pod wskazany adres. Portier bardzo się zdziwił,
ponieważ hostal o tej porze jest już zamknięty, ale zainkasował 15€ i
zaprowadził do pokoju. Kwatera była w starym stylu z drewnianą podłogą i
oknami. W pokoju był zlew, a łazienka na korytarzu.
28
kwietnia Llanes-Pinares
Wstałem tak, aby
wstrzelić się w śniadanie, które było w cenie noclegu. Po zejściu spożywał już
desayuno młody Anglik i dwie mocno wychudzone Niemki. Oprócz kawy, mleka,
tostów, trzech dżemów i masła, do wyboru był także sok pomarańczowy. Alberghe
to mieści się tuż przy starówce, która jest w większości zniszczona poprzez
barbarzyństwo wojsk francuskich, którzy w XIX wieku kilka razy napadali na to
miasto w imię postępu, a wbrew woli mieszkańców. Zastałem tu prace
rekonstrukcyjne, ale przy niewielkich środkach efekt jest mizerny. Ze zgliszcz ocalała jedynie XII-wieczna
kaplica Św. Anny oraz kilka eklektycznych kamienic. Odbudowano fragment murów,
co świadczy, że Llanes było kiedyś fortecą morską, na których umieszczono starą
armatę pamiętającą jeszcze czasy Franciszka Ksawerego. W centrum miasteczka jest
niewielka zatoczka, która pełni rolę przystani dla jachtów, a nad nią przebiega
żelazny mostek, z którego i można podziwiać pojazdy morskie. Obszedłem centrum
dokonując po drodze obfitych zakupów.
 |
Przystań dla jachtów w Llanes |
Po opuszczeniu Llanes ścieżka
zaprowadziła mnie nad morską przepaść, gdzie spożyłem część zakupionych
zapasów. Podążając dalej, droga raz oddalała, a raz przybliżała się do oceanu,
nad którym pasły się krowy, prawdopodobnie morskie, bo u nas na wydmach nie ma
krów. Na lewo rozciągały się góry, wydawałoby się na wyciągnięcie ręki, ale
zapewne oddzielało mnie od nich kilka kilometrów. Teren mało ciekawy bez
żadnych zabytków, a co ważniejsze nie spotkałem na szlaku żadnego caminowicza.
Jedyny zabytek po drodze to Monasterio de
San Salvador de Celorio z XI wieku, które było otoczone murem, a wszystkie
drzwi były zamknięte pomimo mojego kołatania. Z pewnej odległości na ścieżce
ujrzałem delikwenta uzależnionego od komórki, bo cały czas do niej gadał, a gdy
podszedłem bliżej usłyszałem mowę polską i jedyne słowa, które zapamiętałem to
„4tys. km”, ale nie znam ich kontekstu. Pozdrowiłem go po polsku, ale bez zwrotnej
reakcji, dlatego poszedłem dalej.
 |
Eklektyczny budynek w Llanes |
Nie wyglądał na pielgrzyma, bo nie miał
bagażu i był w zwykłych wiatrówkach, które również wykluczają dłuższe marsze.
Występują tu pływy morskie, ponieważ w wąskiej zatoczce na piasku stało wiele
łodzi przymocowanych do cum. Z obiektów sakralnych spotkanych tego dnia zwraca
uwagę samotny Kościół wcinający się w plażę oraz kaplice czy Ermita świadczące o dawnej świetności
tej krainy. Ze świeckich obiektów zwraca uwagę dawny młyn wodny i kamienny
wodopój dla koni lub krów. Miałem również przyjemność przechodzić wiaduktem nad
torami kolejki atlantyckiej, która przecinała szlak camino wiele razy. Zaczęły
również pojawiać się zawieszone w powietrzu na palach drewniane spichlerze typowe
dla krajobrazu Galicji, które chronią plony przed gryzoniami. W przydrożnym
barze cała dekoracja poświęcona była klubowi Racing Gijon, widocznie młoda
właścicielka była fanem tego klubu.
 |
Bar dla fanów Sportingu Gijon |
Moje buty Asolo po trzech latach zaczęły
tracić oddychalność i musiałem co jakiś czas je zdejmować z nóg. Siedziałem raz
przy tej czynności obok niewielkiego Ermity i nadszedł wtedy wysoki Niemiec z
trzydniowym zarostem i zapytał o key, po
czym poszedł dalej. W następnych dniach spotkałem go jeszcze trzy razy i jedyne
usłyszane od niego słowa za każdym razem to właśnie o key. Bliżej poznałem go podczas noclegu w Pola de Siero i jest to
Helmut Ocipka lub Oczipka, inżynier technologii mebli biurowych, który obecnie
mieszka w Baden-Baden i projektuje meble dla uzdrowiska. Pracował w firmie
Steffen AG, ale gdy zakład przeniesiono w lasy do centralnej Polski, to
Polnische Winschaft śnił mu się po nocach i wolał zostać w domu.
 |
Ścieżka nad Oceanem |
Jego
dziadkowie w Generalnej Guberni elektryfikowali wsie i miasteczka, budowali
betonowe drogi, wprowadzili sztuczną inseminacje bydła i sztuczne wylęgarnie
kurcząt. Wydobywali kraj z mroków średniowiecza w XX wiek, a zamiast
wdzięczności spotykały ich tylko bandyckie napady. Po utracie pracy początkowo
był konserwatorem kolejki gondolowej, ale nie mógł przezwyciężyć lęku wysokości
i powrócił do swojego zawodu. Przechodząc przez Nueva miałem w planach skręcić
na Cavadonge, ale było zbyt późno, a do przejścia dzień marszu bez perspektyw
noclegu. Po dotarciu do Pinares źle zinterpretowałem napis i skierowałem się do
niewłaściwego obejścia na nocleg. Po pięciu minutach czekania i ujadania psów
wyszła sroga malowana blondynka i skierowała mnie na właściwe ścieżki. Dojście
do schroniska prowadziło przez pastwisko. Ku mojemu zdziwieniu pan zainkasował
jedynie 6€ i jeszcze zaprosił na tortillę. Na warunki Asturii to darmowy nocleg,
a na dodatek z okien rozpościerał się jeszcze wspaniały widok na Atlantyk.
Oprócz hospitalero przebywał tu starszy jegomość w gipsie i kobieta w średnim
wieku ciągle paląca papierosy.
 |
Byczek Fernando |
W trakcie odpoczynku po godzinie ktoś wszedł.
Była to szczupła Francuska po paraliżu lub upośledzeniu od urodzenia, która
mówiła z trudem, a mówiła dużo. Była bardzo pozytywnie nastawiona do życia
niczym dziecko. Starszy pan w gipsie okazał się pielgrzymem z Leon, który uległ
wypadkowi i w alberghe dochodził do siebie. Nocował z nim hospitalero i kobieta
trudniąca się gotowaniem i pewnie opierunkiem. Schronisko to mieści się w
starym domu przy Kościele i cmentarzu, być może to dawna plebania. Potężne
stare drzwi pamiętają być może czasy wojen karlistowskich, bo dawne kule by się
ich nie imały. Posiada całkowicie nowy sanitariat i kuchnię. Bliskość oceanu
podnosi jego walory.
29
kwietnia Pinares-Ribadesella-Colunga-Serdio
W alberghe w ciągu nocy
było słychać szum fal oceanicznych, dlatego miałem dobry sen. Obsługa
schroniska wstała wcześnie rano, ale ja z Francuską spaliśmy do 8.30. Przy
wyjściu starszy jegomość w gipsie poprosił nas na kawę i poczęstował
ciasteczkami. Ucięliśmy miłą rozmowę na temat szlaków camino i pielgrzymowania.
Francuska rozgościła się na dobre, dlatego nie czekałem na nią, tylko
wyszedłem. Przy Kościele odmówiłem Godzinki
i ruszyłem w kierunku Ribadeseya. Zaraz na początku wędrówki natrafiłem na
fantastycznie pomalowane pojemniki na śmiecie oraz przydrożne kamienie,
natomiast na beczce były wymalowane flaki państw, z których pochodzili
pielgrzymi zmierzający do Composteli.
 |
Śmietnisko za Nueva |
Nieco dalej przechodziłem obok miejsca
historycznego sięgającego IX wieku, które związane jest z camino, bo wtedy
pobudowano tu most, chociaż dzisiaj po rzece nie ma śladu. Droga do Ribadeseya
wiła się wokół kolejki atlantyckiej. Zaszedłem na stację kolejowa, aby spisać
rozkład jazdy w kontekście odwiedzin Cavadongi, ważnego sanktuarium
hiszpańskiego. Spotkałem tu dwie zgrabne dziewczyny z plecakami, które na pewno
nie były Hiszpankami. W Oficynie de Turismo pani sprezentowała mi porządną mapę
Asturii, po czym udałem się do baru. Popijając wino wykonałem kilka telefonów
do Polski, co nie u wszystkich wzbudzało radość.
 |
Ribadesella |
Zajrzałem na bazar rybny,
podziwiając różnorodność okazów, ale ze względów praktycznych nic tu nie
zakupiłem. Przechodząc mostem przez Rio Sella w przezroczystych wodach mogłem
podziwiać naprawdę duże okazy ryb. Ribadesella jest to sympatyczne miasto,
chociaż nie posiada typowej starówki z rynkiem. W południe zaczęło robić się
duszno i zbierało się na burzę. Zaczęły oblewać mnie poty, dlatego wstąpiłem do
pierwszego spotkanego sklepu, aby zakupić napoje i pomarańcze. Następnie
ujrzałem rozległą plażę i oczywiście zdjąłem buty w celu zmoczenia nóg w toni
oceanicznej. Sądziłem, że w ten sposób skrócę drogę, a tu przez czarne skały
nie prowadziła żadna ścieżka, natomiast pastwiska były prywatne i ogrodzone. W
ten sposób nadrobiłem 2km, ale co przeżyłem to moje. Maszerując dalej spotkałem
dziewięcioosobową grupę pielgrzymów, w tym Murzynkę, którzy poruszali się
powoli. Na ich przykładzie można stwierdzić, że chodzenie w grupie to męki.
Zaraz po nich spotkałem dwie mocno wychudzone Niemki, z którymi spałem w
Llanes. Zacząłem bać się, że w La Isla zabraknie miejsc noclegowych, dlatego
przyspieszyłem. Szczęśliwie dotarłem do alberghe tuż przy plaży i młody chłopak
zaśpiewał 20€, aż zaniemówiłem, bo spodziewałem się trzy razy mniej. Schronisko
przy plaży musiało podnieść ceny, aby przepłoszyć cwaniaków, ale u mnie pomimo
zmęczenia naszła ochota do dalszego marszu. W miejscowości tej znajduje się Kościół
z X wieku, ale mnie udało się odszukać jedynie Kościół XIX-wieczny, a musiałem
sie spieszyć, bo następne alberghe miałem za 20km.
 |
Nowy Kościół w Ribadesella |
Z wrażenia zostawiłem bagaż
podręczny i ruszyłem mocno z buta. Nadciągały czarne chmury i zanosiło się na
burzę, dlatego ogarnęły mnie czarne myśli. Zagadnąłem jeszcze starsze
małżeństwo o możliwość noclegu, którzy upewnili mnie, że w Segrayo schronisko
kosztuje 4€, a La Isla to kurort i wszystko musi mieć swoją cenę. Po drodze
przechodziłem przez Colungę, największe miasteczko w tym rejonie, ale bez
zabytków. W miejscowym barze wypiłem kawę jak każe zwyczaj, ale ceny tu wysokie jak wzdłuż całego wybrzeża Asturii.
Zacząłem oddalać się od Atlantyku i przechodziłem głębokimi wąwozami, które
oplatała roślinność niczym z tropików, z przewagą eukaliptusów. Prawie u kresu
drogi przy romańskim Kościele w Priesca był nocleg za, 12€, ale grzecznie
odmówiłem. Do Sebrayo dotarłem około 20.20 mając w nogach przynajmniej 40km.
Energiczna Pani za bezcen udzieliła mi schronienia i przekazała trochę
makaronu, oleju i octu. Zagadnąłem ją o poranną mszę w Villaviciosa, to poszła
do praktykującej katoliczki po informację. Na elektrycznej kuchence ugotowałem
makaron, który polałem oliwą z oliwek oraz octem winnym i to zaspokoiło moje
naturalne potrzeby, po czym spokojnie zasnąłem sam w wielkim alberghe.
 |
Niewielka zatoka w czasie odpływu |
30
kwietnia Serdio-Villaviciosa-Monasterio de Valdedios
W nocy śniły mi się
różne dziwne rzeczy, a że byłem sam to nie mogłem spać. Z letargu wyrwał mnie
budzik o 7.15(w Polsce 5.30). Bardzo powoli ubierałem się i pakowałem, ale
ciągle o czymś zapominałem. Zatrzasnąłem drzwi i ruszyłem, aby dotrzeć przed
10.00 do Villaviciosa na Mszę Świętą. Niebo było całkowicie zachmurzone i
spadały pojedyncze krople deszczu. Nie było w ten niedzielny poranek żadnego
ruchu samochodów. Krowy spokojnie drzemały na pastwiskach, a jedynie dwa osły
niemrawo się poruszały. Nagle wzmógł się wiatr i zaczęło ostrzej padać.
Zarzucenie peleryny na plecak w takich warunkach było niemożliwe. Po drodze
spotkałem jedynie starszego piechura podążającego w kierunku Villaviciosa.
Podejście do miasteczka było trochę okrężne i po stromej drodze. Nie znałem
nazwy ani adresu Kościoła, dlatego o mszę zapytałem młodego chłopaka
chroniącego się przed deszczem w miejskiej bramie. Przy pomocy smartfona starał
się mi pomóc, ale był zupełnie niezorientowany w temacie, widocznie był
zagubiony i niepraktykujący. Dopiero starszy Pan w kapeluszu zaprowadził mnie
na miejsce. Przed mszą byłem przemoczony i zmarznięty, dlatego w barze naprzeciwko
wypiłem gorącą kawę z mlekiem. Kościół Santa Maria de la Oliva jest znakomicie
zachowanym rodzynkiem sztuki romańskiej z XII wieku.
 |
Kościół Santa Maria de la Oliva z XIIw. |
Zarówno portal jak i jego
wnętrze wydają się niezmienione od 800-set lat. Ksiądz bardzo starannie
przeprowadził nabożeństwo niczym w Polsce, co jest rzadkością w zagubionej
duchowo Hiszpanii. Czytania prowadziły miejscowe pobożne kobiety. We mszy
uczestniczyło kilkudziesięciu wiernych, a szczególnie wyróżniał się drugi
pielgrzym, który intensywnie się modlił, większość nabożeństwa klęczał i
odmawiał brewiarz. W czasie udzielania komunii podszedł do kapłana omijając
kobietę szafarza eucharystii i przyjął najświętszy sakrament na klęcząco. Byłem
pewien, że to Polak, młody ksiądz po seminarium w drodze do Composteli. Po
kościele, gdy zaświeciło słońce porozmawialiśmy ok. 5minut, ale nie przedstawił
się, jedynie co się dowiedziałem to, że dwa dni po mnie był w Garabandal, a teraz
szedł na nocleg do Gijon. Twarz wydała mi się znajoma z mediów, ale pewności
nie mam, że to był najsłynniejszy młody zakonnik w Polsce.
 |
Stary spichlerz chroniący zbiory przed gryzoniami |
W Oficynie de
Turismo Pani wręczyła mi mapę miasta i upewniła, że w Valdedios jest alberghe.
Zaszedłem do niedużego sklepiku i zakupiłem na drogę pomarańcze, dwie kiełbaski
z surowego mięsa, makaron, sos pomidorowy, dwie bułki i vino Tinto, którego do
tej pory nie kupowałem. Droga początkowo prowadziła przez park, w którym błąkał
się mały piesek oraz dwie samotne kobiety z psami na smyczy. Później
przechodziłem przez liczne mostki na wijącej się rzeczce, następnie
maszerowałem przez pola i wioski. Po drodze w pewnej odległości mijałem trzy
Kościoły. Zaszedłem jedynie do świętego Antoniego, który stał pół kilometra od
ścieżki camino. Wtedy zaczęło znowu padać, ale w zaciszu Kościoła bez trudu
zarzuciłem pelerynę. Krajobraz był typowo wiejski z pojedynczymi obejściami i z
wypielęgnowanymi ogródkami, a na poboczu hasały krowy. Mieszkańcy byli gdzieś
pochowani, bo minąłem jedynie 4-ro osobową rodzinę na spacerze i młodą bawiącą
się w klasy dziewczynkę o grubym głosie. Monastyr Cysterek w Valdedios pochodzi
z XIII wieku, posiada Kościół wizygocki
z IX wieku nieźle zachowany, jeden z 20-tu, które przetrwały w Asturii.
 |
Preromański Kościółek San Salvador w Valdedios |
Miła
siostra zaprowadziła mnie na pokoje, gdzie po pół godzinie dołączył Wietnamczyk
z Chicago. Poczęstowałem pielgrzyma makaronem z sosem pomidorowym, a on
odwdzięczył się chemiczną chińską zupką.
Przyjaźń międzynarodową utrwaliłem czerwonym winem deserowym. Wino rozwiązało
język i okazało się, że Amerykanin biegle mówił po hiszpańsku. Nazywał się
Phan-Ngoc-Long i zajmował się liczeniem pieniędzy, a ponieważ wyglądał na
uczciwego człowieka, który przystępował do komunii, to nie mógł być bankowcem,
być może służył mafii. Mówił coś o jakichś amigos
w Medellin, a jego dawny patron Pablo
Escobar był największym filantropem w historii, bo budował szkoły, szpitale,
boiska, nawet całe osiedla ludzkie oraz Kościoły.
 |
Klasztor Cysterek w Valdedios |
Cieszył się w swoim regionie
80% poparciem, gdy startował na senatora. Na taki wynik wyborczy nie może
liczyć żaden skorumpowany polityk. Dawał utrzymanie dziesiątkom tysięcy rodzin,
co prawda jego towar zabijał, ale czy handel bronią w pakiecie z liberalną
demokracją nie jest bardziej śmiercionośny. Wesołe ziółka dzisiaj wyglądają
niewinnie wobec specyfików produkowanych w laboratoriach. Wściekłym psom, którzy go zdradzali osobiście wyrywał języki.
Międzynarodowe organizacje pomocowe przejadają 3/4 środków pomocowych. Ojciec
Wietnamczyka służył w stopniu kapitana w armii Południa i oddał życie za
Ojczyznę. Na skutek zdrady Amerykanów, gdy wojska Północy zajęły kraj musiał
wraz z matką i siostrą ewakuować się do Ameryki. Jego stryj zakonnik
franciszkański przepadł bez wieści i również nie wiadomo jaki los spotkał
stryja wykładowcy uniwersytetu w Sajgonie. Po tak traumatycznych przeżyciach
miał żal do Amerykanów, szczególnie do dzieci
kwiatów, których histeria wymusiła na rządzie USA takie, a nie inne decyzję
polityczne. Dzięki wrodzonej pracowitość zdobył solidne wykształcenie
ekonomiczne. Gdy nadarzyła się okazja postanowił zemścić się na tych, którzy
doprowadzili do upadku jego Ojczyznę. Przyjął propozycję Escobara i pilnował
jego interesów ekonomicznych w Krainie Wielkich Jezior.
 |
Zabytkowy wodopój |
Spotykałem go przez
trzy następne dni do samego Oviedo i był to bardzo rzadki okaz prawdziwego
pielgrzyma. Za 2€ zwiedziłem klasztor, ale bez wejścia do wizygockiego
Kościoła. W pobliżu klasztoru znajduje się kilka zabudowań i restauran, który utrzymuje się z
turystów. Jego właściciel starszy Pan cały czas grał w karty z trzema
dziadkami, którym gra sprawiała wiele przyjemności, bo żywo reagowali na
kolejne zagrania. Zachodziłem tu kilka razy wypijając trzy kawy i kilka lampek
wina, a nawet za 4€ sporządzono mi sałatkę śródziemnomorską. Z całą pewnością
jest to najtańszy lokal w całej Asturii, a miejsce jest cudowne, bo centrum
kotliny otoczonej wzgórzami i można tu dostać się jedynie po serpentynach.
1
maja Monasterio de Valdedios-Pola de Siero
 |
Dom w stylu asturyjskim |
Pierwszy wstał
skośnooki Amerykanin i udał się do kuchni w celu przyrządzenia swojej
„chińskiej zupki”. Ja poczekałem na budzik i po zbudzeniu szykowałem się bez
pośpiechu. Wyszedłem 10min. przed mszą, ale nie mogłem znaleźć kaplicy w obszernych
obejściach Monasterio. Na szczęście przechodziło troje świeckich ludzi, za
którymi się udałem. Okazało się, że siostry prowadzą również elegancki hotel, a
goście udawali się na swoje pokoje. Z problemu wybawiła mnie pomysłowość Wietnamczyka,
którego znajomość hiszpańskiego okazała się tu przydatna. We mszy uczestniczyło
14 Cysterek i 6 osób spoza zakonu. Ksiądz był niewysoki, ale za to grubawy i
wygłosił nawet kazanie. W czasie Komunii Świętej maczał Ciało Chrystusa we Krwi
i w ten sposób podawał do ust. Po opuszczeniu Klasztoru musiałem godzinę czasu
wspinać się pod górę, bo Monasterio położone jest na dnie kotliny. Gdy osiągałem
już wzniesienie to słuchałem jakiegoś głębokiego głosu. Był to dziarski
dziadek, który o poranku na łonie natury wyśpiewywał asturyjskie pieśni. Jego
glos roznosił się po górach i dolinach na wiele kilometrów. Podziwiał w swoich
pieśniach piękno asturyjskiej ziemi i nostalgię za chwalebną przeszłością,
która 1300 lat temu ocaliła Europę.
 |
Dziarski dziadek śpiewający asturyjskie pieśni |
Na desayuno zatrzymałem się w pierwszym
napotkanym barze, gdzie skonsumowałem duży kawał tortilli za 1,20€. Więcej
kosztowała mnie woda mineralna, której przebitka w stosunku do sklepu wynosiła
3 lub 4 razy. Po drodze zaszedłem również do otwartego sklepu, w którym kupiłem
najtańszy aquarius w całej wyprawie, bo za 1,30€. W czasie pakowania zakupów
przed sklepem zajechał barman spod Klasztoru. Miły pan zamienił ze mną kilka
słów, a bił od niego spokój i radość oraz budził zaufanie. Skręciłem w bok do
romańskiego Kościoła Narzana. Tu spotkałem wykończonego wspinaczką rowerzystę i
spytałem jak dojść do camino. Ledwo łapiąc powietrze rozrysował na drodze
trasę. W momencie dołączenia do szlaku dogoniłem wesołą Niemkę Steffi, z którą
przyjemnie się szło, pomimo barier językowych. Pochodziła ze środkowych Niemiec
z miasta na literę „G”, którego nazwy nie jestem w stanie sobie przypomnieć.
Podpierała się jednym kijkiem i spytałem ją czy to na niedźwiedzie i psy.
 |
Zamalowana okiennica |
Odpowiedziała, że bolą ją kolana, bo jest kierownikiem lokalu i musi wynosić
pijanych klientów, szczególnie awanturują się osobniki wywodzące się z kręgów
cywilizacji turańskiej i asyryjsko-osmańskiej, natomiast byłych mieszkańców
Czarnej Afryki charakteryzuje wesołość, a ludzi z Maghrebu słaba głowa. Zeszło
nam trochę czasu z wyjaśnieniem znaczenia słowa „ayudarles- pomóc”. Razem
zaszliśmy do alberghe w Pola de Siero. Po drodze był romański most, a ja
chciałem z wysepki zrobić efektowne zdjęcie. Po skoczeniu zapadłem się po
kolana w mule i Steffi krzyczała ayudarle,
ayudarle. Następnie przechodziliśmy obok samotnego Ermity otoczonego
wspaniałą zielenią. Hospitalero świetnie mówił po niemiecku i pewnie był
Niemcem, bo Helmut Ocipka wyjaśniał mu zawiłości techniczne kolejek górskich.
Nocowało nas pięcioro, bo dołączył jeszcze Wietnamczyk z Chicago i młody
Holender lub Francuz. Na mieście spotkałem 9 pielgrzymów z sympatyczną
Afrykanką na czele, których poznałem dwa dni wcześniej. Wsiedli oni do autobusu
do Oviedo rezygnując z etapu przez zurbanizowany obszar.
2
maja Pola de Siero-Cavadonga--Cangas de Onis-Arriondas-Oviedo
W nocy w ogóle nie
mogłem spać. Rano pierwsi podnieśli się Niemcy. Ja uczyniłem to zaraz za nimi.
Wietnamczyk też już nie spał, a Francuz smacznie chrapał. Poszukałem baru, aby
skonsumować śniadanie i udałem się na dworzec autobusowy. Było tu wiele
młodzieży czekającej na podróż do szkół Oviedo. Podróż do Cavadongi kosztowała
7€. Po drodze łapał mnie sen, a cała podróż trwała dobre 1,5 godziny. To
historyczne miejsce położone jest w wysokiej dolinie górskiej.
 |
Sanktuarium Cavadonga-w 722r powstrzymano tu Arabów |
Szczególne
wrażenie robi jaskinia, przed którą jest przepaść. W tym miejscu 1300 lat temu
gromadzili się wojownicy, aby powstrzymać nawałę islamu i tutaj jest grób ich
wodza Pelayo. Msza w Sanktuarium była o godz. 12.00 i uczestniczyło w niej
sporo osób, w tym kilkadziesiąt skośnookich Japonek. Cavadonga to miejsce
bardzo ruchliwe, gdyż ciągle dojeżdżają autobusy i kręci się multum ludzi. Są
to przeważnie bezbożni turyści, którzy nie szanują uświęconego miejsca. Poza
Japonkami jedynie kobiety o rysach indiańskich skupiały się na modlitwie. Sam
budynek kościelny jest dosyć młody i zaprojektowany w stylu neogotyckim. Po
nabożeństwie nie chciałem czekać na autobus i z entuzjazmem ruszyłem do Cangas
de Onis.

 |
Miejsce spoczynku wizygockiego wodza Pelayo |
Przejście 9km, chociaż z górki zajęło grubo ponad godzinę czasu.
Miasto jest rozciągnięte wzdłuż drogi Avenide Cavadonga, a mało miałem czasu na
jego podziwianie, szczególnie słynnego rzymskiego mostu. Wisi na nim krzyż z
literami Alfa i Omega, a całość jest symbolem Asturii. Asturia lewicowa
prowincja Hiszpanii ma w swoim godle nagi krzyż, a prowincje niby katolickie
posiadają w godle jakieś bohomazy. Szybko ruszyłem w kierunku Arriondas, aby
zdążyć na słynną kolejkę atlantycką. W czasie szybkiego marszu szybko się
spociłem i na koszulce pojawiły się białe solne plamy. Spóźniłem się, ale za
5min. podjechał autobus do Oviedo. Dworzec autobusowy w tym dużym mieście
znajduje się na samym krańcu. Poszedłem za innymi podróżnymi, ponieważ
liczyłem, że kierują się do centrum. Idąc za kilkuosobową grupą usłyszałem
polskie głosy. Byli to studenci, którzy przyjechali na wymianę. Dziewczyny
chciały porozmawiać, ale zazdrosny student przewodnik skarcił je niczym zły
pies. Przed katedrą spytałem pewnego pana o informację turystyczną.
 |
Cangas de Onis - rzymski most mający 2000 lat |
Ten
skierował mnie do energicznego starszego jegomościa, a on marszobiegiem zmusił
mnie do szybkiego chodu. Oficina de Turismo była zamknięta od 10 minut, ale
ruszyliśmy do alberghe. Człowiek ów był bardzo dumny, że mi pomógł, a
jednocześnie porządnie się rozgrzał,
natomiast ja chyba nigdy w życiu tak szybko nie pokonałem około 2km. Schronisko
obsługiwał młody chłopak. Było to pierwsze Refugio typowo katolickie, na jakie
natrafiłem w Hiszpanii. W pokoju był krzyż i obraz Matki Bożej, a osobne
pomieszczenie przeznaczone było na Kaplicę. Na korytarzu spotkałem po raz
trzeci skośnookiego Amerykanina, a w kuchni uciąłem pogawędkę ze starszym
Hiszpanem. Podzielał mój pogląd, że Ronaldo i Messi to typowe wydmuszki,
chociaż niepozbawione pewnych zalet.
 |
Katedra w Oviedo |
Powspominaliśmy wybitnych piłkarzy z
minionych epok. Wyszedłem na kawę do pierwszego baru tuż za rogiem. Obsługiwała
go barmanka niezwykłej urody, od której nie mogłem oderwać oczu. Stanowiła
połączeniem mulatki z metyską i była jakby kwintesencją urody latynoskiej. Po
powrocie do pokoju zastałem drugi plecak. Gdy już spałem ktoś głośno wszedł do
pokoju, ale cicho się zachowywał. W żaden sposób nie mógł znaleźć gniazdka
elektrycznego.
3
maja Oviedo-Mieres-Pola de Lena
W nocy znowu budziły
mnie koszmary z Polski. Jegomość wstał jeszcze, gdy było ciemno, na pewno przed
godziną szóstą. Tak się śpieszył, że zostawił ładowarkę. Obudził mnie budzik o
7.30, ale przysnąłem na 20 minut. Na korytarzu spotkałem amerykańskiego Wietnamczyka,
który wcale się nie śpieszył. Razem ze mną opuścił alberghe młody Hiszpan
liczący grubo ponad 2m wzrostu, który był chudy jak palec, ale chodził powoli.
Skierowałem się ku katedrze, aby zdążyć na mszę o godz. 9.15. Nabożeństwo
odbyło się w bocznej kaplicy i prowadziło ją 5 księży, a na organach również
grał ksiądz. Osób świeckich było zaledwie kilka i cała msza była śpiewana.
Język hiszpański bardzo pasuje do śpiewu kościelnego. Amerykanin zjawił się w
czasie mszy, a jako człowiek niezłomnych zasad już nie przystąpił do Komunii
Świętej. Miał skwaszoną minę, a mnie było przykro, że go nie powiadomiłem, ale
skąd mogłem wiedzieć, że spotkam pierwszego pielgrzyma regularnie
uczęszczającego na nabożeństwa. Słynnej chusty nie zobaczyłem, bo na widok
publiczny ukazywana jest dwa razy w roku. Ta relikwia, którą otarto twarz
Chrystusa po zdjęciu z Krzyża i przykryto nią głowę w grobie od 1250 lat
przechowywana jest Asturii.
 |
Iglesia de San Tirso z przełomu VIII i IX wieku |
Z katedry postanowiłem udać się do Kościoła San
Julian de los Prados. W pewnym momencie przy drodze studiując mapę zatrzymał
się samochód i starszy Pan zapytał się, w czym może pomóc. Takie zachowania
świadczą o wysokiej kulturze tutejszych mieszkańców. Ta świątynia poświęcona
dwom egipskim męczennikom była wybudowana na początku IX wieku. Pomimo, że była
zamknięta to mogłem tu w spokoju obcować z zamierzchłą historią. Od zabytkowego
Kościoła udałem się do jeszcze słynniejszych świątyń przedromańskich. Bardzo
pomógł mi w tym pewien człowiek, który zaprowadził mnie na takie miejsce w
Oviedo skąd te Kościoły było widać jako małe punkty. Znając azymut mogłem bez
stresu podążać przed siebie. Droga cały czas wiodła pod górę i zajęła około 1,5
godz. Przy świątyniach było kilkoro turystów i pani przewodniczka. Pierwsza
budowla San Miguel wyglądała na
klejoną z kilku oryginalnych części. Z taką praktyką spotkałem się już 6 lat
wcześniej, gdy w jednym z barów nad sztucznym zbiornikiem Embalse de Ricobayo podpity ale życzliwy gość tłumaczył mi, jak ze
sterty gruzów powstawał zabytek wizygocki San
Pedro de la Nava. Natomiast słynne Santa Maria de Naranco robi wrażenie
autentycznej budowli. Jest to jeden z głównych symboli Asturii, a stojące tu krużganki
nie uległy zmianie od 1200 lat. Występujący tu na kolumnach motyw sznurowy
spotykany jest jedynie w Asturii. Z drogi jest też widać figurę Chrystusa, która
stoi na szczycie góry górującej nad Oviedo. Jest to trzecia figura jaką
widziałem w Hiszpanii, po Palencji i San Sebastian.
 |
Santa Maria de Naranco - wizygocka wizytówka Asturii |
Schodząc do miasta mijałem
dwie szkoły mające w nazwie słowo „katolickie” i były przy nich nieduże
Kościoły. Widocznie Oviedo jest wyspą katolicyzmu, bo już w czasie wojny
domowej tutejszy garnizon wojskowy wierny Tradycji skutecznie bronił się przed
hordami komunistów i rozwścieczonych anarchistów. W Estacion de Autobuses
poczekałem na połączenie do Mieres. Tutaj groźna pani w Oficynie de Turismo
poinformowała mnie, że do alberghe mam 12km. Po chwili zastanowienia udałem się
na tutejszy dworzec autobusowy i za 1,5€ dojechałem do Pola de Lena. Pani w
schronisku była zaskoczona, że nie podążam Camino Primitivo, tylko włóczę się
po Asturii. Z trudem, ale jakoś wytłumaczyłem, że zmierzam na samolot w
kierunku Madrytu. Pola de Lena jest miasteczkiem dużo mniejszym od Mieres,
gdzie widziałem śniade nieeuropejskie twarze, a tu spokój i wokół wysokie góry.
Dzień był upalny, dlatego nie biegałem po okolicy, tylko zakupiłem vino tinto i
robiłem notatki z podróży. Na nocleg dobyło jeszcze dwóch wycieńczonych
wspinaczkami cyklistów, którzy padli na łóżka, a po trzech godzinach wstali i
zniknęli.
4
maja Pola de Lena-Leon
Rowerzyści wrócili do
pokoju nad ranem, a po dwóch godzinach ja wstałem i szykowałem się do wyjścia.
Przez nieuwagę rozlałem resztę wina i po cichu musiałem sprzątnąć. Zszedłem w
dół ku drodze przelotowej na przystanek autobusowy. Miejscowi poinformowali
mnie, że stąd do Leon nic nie kursuje i aby tam dotrzeć muszę wrócić do Oviedo.
Spytałem się, czy kursują stąd autobusy do dzikiej doliny Valle de Teverga, gdzie oprócz niedźwiedzi można spotkać
tysiącletnie Kościoły. Po drodze mógłbym zobaczyć dwie najwspanialsze wioski
Gór Kantabryjskich – Barzana i Berniego. Rośnie tu najokazalszy dąb Asturii o
średnicy 13m i wysokości 140m., co brzmi niewiarygodnie.
 |
Siedziba banku wg projektu Gaudiego |
Pod tym dębem dawni
rycerze ładowali energię do skutecznej walki z Arabami. Połączenia w tamtym
kierunku są tylko w wakacje, a na własnych nogach ponad dzień marszu. Powrót do
Oviedo wykluczyłem, dlatego wspiąłem się z powrotem ulicami w górę, aby dotrzeć
do Estacion de Tren. Za kwadrans miałem pociąg regionales lub largo
recorrido. Kasa nie prowadziła sprzedaży biletu na ten pociąg, dlatego
zawiadowca zaprowadził mnie na peron i wsadził do przedziału podróżujących do
Leon. Starszy wąsaty konduktor przechodził obok mnie trzy razy i próbowałem u
niego zakupić bilet. Dał mi do zrozumienia, żebym mu nie zawracał głowy, bo
miał problem techniczny w pociągu i zafrasowany próbował naprawić usterkę. Za
oknem migały obrazy wysokogórskie, w tym ośnieżone szczyty i stada pasących się
owiec, W ten sposób w skrócie pokonałem trasę Camino de San Salvador. Wywołało to u mnie nostalgię, aby w
przyszłości zaplanować tędy kolejną pielgrzymkę. Dzięki opiece Opatrzności
zaoszczędziłem około 15€. W Leon od dworca do centrum miasta towarzyszył mi
hiszpański turysta z plecakiem. Rozmowa dotyczyła oczywiście tras camino i
alberghe w tym mieście. Wstąpiłem do informacji turystycznej i nasze drogi się
rozeszły. Pani przekazała mi mapę, na którą naniosła szlak wyjścia z Leon oraz
cztery alberghe do wyboru, a na moją prośbę dworzec autobusowy. Spacerowałem po
urokliwych wąskich uliczkach tego miasta oglądając zabytki i szyby wystawowe z
pamiątkami.
 |
Uliczny rzemieślnik w Leon |
Najważniejsze obiekty to gotycka katedra słynna z witraży,
wspaniała romańska bazylika św. Izydora, fragment murów rzymskich oraz pałac
projektu Gaudiego, obecnie siedziba banku i liczne place. Moją uwagę
przyciągały winiarnie, gdzie aż trzy razy wstępowałem na lampkę wina, aby z
drugiej strony szyby móc oglądać ulicę i licznych spacerowiczów. W jednym z
barów wisiała ogromna szynka iberyjska, której nie mogłem się oprzeć. Barman
wielkim nożem ciął plastry suszonego mięsa i kładł na ogromną kanapkę.
 |
Jamon serrano - szynka iberyjska w pełnej krasie |
Bocadillo el hamon pałaszowałem powoli, a po każdym kęsie wstępowały we mnie
nowe siły. Tradycyjna szynka iberyjska to kwintesencja dawnej Hiszpanii, która
bardziej niż wino pozwala wczuć się w ich narodową tożsamość. Na nocleg
wybrałem alberghe mieszczące się w konwencie franciszkańskim, który okazał się
wyposażony w nowoczesne gadżety, a mianowicie karty magnetyczne. Po wejściu do
pokoju przywitała mnie radosna Finka Signe z Turku. Była pełna życia i na pewno
nie groziła jej anoreksja. Dwie Finki, które spotkałem siedem lat temu w
Galicji miały groźne miny i zaciśnięte wargi, a Signe była całkowitym ich
zaprzeczeniem. Dziewczyna po studiach chciała na camino kogoś zapoznać, albo
znając koczowniczy charakter Finów upolować męża.
 |
Romański Kościół Św. Izydora |
Ze mną nie bardzo mogła
pogadać, a tym bardziej zapolować, ale przy pomocy Google mogliśmy porozmawiać
w miłej atmosferze. Dołączyli do nas bardzo młodzi Niemcy, którzy raczej nie
byli parą, bo dziewczyna wybrała łóżko obok mojego. Wyglądali na młodzież przed
maturą, którzy zwiedzają świat. Po krótkim odpoczynku udałem się na dworzec po
kupno biletu do Madrytu. Najtańszy autobus odjeżdżał o 7.45 rano, a co ciekawe
na ten sam kurs były trzy ceny biletów. Najdroższy był dojazd do samego
lotniska Barajas, a najtaniej na przedmieścia. Nie bez znaczenia na cenę miały
wpływ wolne luki bagażowe, które najszybciej zapełniały się dla podróżnych w
kierunku lotniska. Na mszę udałem się do mojego ulubionego romańskiego Kościoła
Św. Izydora, bo w jego starych murach można najlepiej przeżyć spotkanie z
Bogiem. Na mszy dla pielgrzymów przyszło około 20 osób z różnych krajów i
wszyscy byli młodsi ode mnie. Wieczorem wspiąłem się na rzymskie mury, po czym
wypiłem lampkę wina i udałem się na spoczynek.

 |
Katedra w Leon |
5
i 6 maja. Powrót. Leon-Madryt-Warszawa
Po powrocie z wojaży
Finka często wychodziła do łazienki. Wcale nie spała, dlatego nawet nie
przykryła się pościelą i wyglądała jak młoda biała niedźwiedzica, która poluje
na swoją ofiarę W autobusie przypadło mi miejsce na górnym pokładzie przy samej
przedniej szybie,która stanowiła całą
ścianę. Obok mnie siedziała młoda Hiszpanka, która zaraz po wyjeździe z Leon
poprosiła o zasłonięcie szyby. Nie mogłem jej odmówić i już do samego Madrytu
wszystkie wspaniałe krajobrazy przepadły. Słońce padało na moje nogi, które
zaczęły się pocić powodując pewien dyskomfort. Razem z dziewczyną wysiedliśmy
na pierwszym dworcu w Madrycie.
 |
Place w Leon |
Na nią czekał chłopak, a na mnie pociąg kolejki
metra. Wysiadłem na stacji Republika Argentina, by zwiedzić okolicę. Wokół była
jedynie współczesna zabudowa i nie było, na czym oka zawiesić. Przechodziły
przelotne deszcze i chroniąc się przed zmoknięciem wchodziłem do różnych miejsc
użyteczności publicznej. W swojsko wyglądającym barze zamówiłem kawę, lampkę
wina i kanapkę, ale ceny tu wyższe niż na prowincji. Przez dalsze popołudnie i
wieczór musiałem już obejść się smakiem. Obszedłem stadion Realu słynne Santiago
de Bernabeu, ale do środka nie wszedłem, bo pan zawołał 15€. Co ciekawe w
herbie klubu widnieje tu krzyż, którego brakuje w telewizyjnych reklamach. Opad
deszczu zapędził mnie również do sklepu rowerowego, gdzie niektóre wyczynowe
bicykle były w cenie samochodów. Nie znając języka wstąpiłem do antykwariatu
książkowego, a tu za niewielkie pieniądze nabyłem ładnie wydany przewodnik po
zabytkach Aragonii, która stanie się zapewne celem następnej przygody. Na ulicy
mijałem dwóch panów w średnim wieku rozmawiających po polsku i pomimo mojego
pozdrowienia nawet się nie zatrzymali, widocznie jest to normalka dla wielkich
miast. Niesprzyjająca aura zmusiła mnie do wcześniejszego udania się na lotnisko.
Czas tu się dłużył, a siedzenie bezczynne na ławce stawało się męczące. Snułem
się bezsensu wzdłuż kawiarni i restauracji, bo na korzystanie z ich dobra nie
było mnie stać.

Gdy odleciały ostatnie samoloty, to i te przybytki były
stopniowo zamykane. W terminalu 2 rozpoczął się czas sprzątania, a nawet
remontu. Młot udarowy zrywał kawałek posadzki, a jego hałas był uciążliwy. W
pewnym momencie przemógł mnie sen i znacznie się oddaliłem, po czym zasnąłem na
śpiworze. Ze snu po 30-40 minutach obudziło mnie trzech uzbrojonych ludzi, bo
miejsce to było zakazane na sen. Pośpiesznie spakowałem śpiwór i znowu snułem
się po długich korytarzach terminalu. Do samego rana już nie zasnąłem, chociaż
ustała praca młota. Przy porannej odprawie lotniskowej nic nie mogłem załapać i
zrezygnowana pani przydzieliła mi miejsce najbliżej pilotów. W strefie
oczekiwania na odlot było mnóstwo czynnych sklepików, ale kosmiczne ceny
skutecznie mnie odstraszały. Obok mnie w samolocie usiadła młoda para Polaków.
Przy spotkaniu oznajmiłem, że tak blisko kierowcy jeszcze nie siedziałem, a
miałem na myśli pilota. Chłopak mocno się zbulwersował, ale później załapał, o
co chodzi i nawet rozmawialiśmy zabijając czas. Lądowanie w Warszawie odbyło
się bez żadnych turbulencji.