6.03.2013 Warszawa-Madryt
Po roku przerwy postanowiłem
wrócić na szlak do Santiago de Compostela. Nieobecność w 2012r. męczyła mnie, a
jednocześnie wzmagała pragnienia przemierzania bezkresów interioru Hiszpanii.
Wybrałem termin marcowy, ponieważ chciałem uniknąć zimnych nocy oraz chciałem
być świadkiem burzliwego rozwoju przyrody. Postanowiłem iść camino mozarabe ze
względu na opowieści o bogatej kulturze Granady i Cordoby, a także ten region
Hiszpanii ma niższe opady deszczu, który przeszkadzał w poprzednich wyjazdach. Po raz pierwszy leciałem LOTem. Był to boeing,
który nieco trzeszczał w powietrzu, w odróżnieniu od sztywnego airbusa jakim
latałem do tej pory. Autobus miałem o pierwszej w nocy, dlatego postanowiłem
udać się pieszo na dworzec autobusowy mieszczący się na Avenida de America. Okazało
się, że opuszczenie lotniska na własnych nogach jest niemożliwe. Wszędzie
natrafiałem na płot zakończony drutem kolczastym, ale żadne służby mnie nie ścigały,
co najwyżej prowadziły wzrokową obserwację. Wróciłem do terminalu i wsiadłem do
autobusu, który tunelem opuścił lotnisko.Miałem adres dworca i spodziewałem się, że
będzie tu potężny budynek jak, na Mendez Alvaro. Dwa razy przeszedłem obok
wskazanego adresu, a tu nic nie ma. Dopiero za trzecim razem wszedłem na
wysepkę jezdni i tu było wejście do podziemia składającego się z dwóch
kondygnacji. W pierwszej znajdowały się sklepiki, a piętro niżej stanowiska
autobusowe. Miałem kilka godzin czasu i wyszedłem na miasto. Zabudowa tej
dzielnicy Madrytu składa się z dwudziestowiecznych szarych budynków, dlatego
nie zrobiłem żadnej fotki. U młodej Chinki zakupiłem parasolkę, za 6€, która
okazała się szajsem.
7.03 Granada-Pinos Puente
Trasę ponad 400km autobus pokonał
w 4 godziny i o 5-tej rano byłem już w Granadzie. Wskoczyłem do czekającego
miejskiego autobusu, który zawiózł mnie do centrum. Obchodziłem puste
oświetlone ulice, a strzałki doprowadziły mnie do katedry. Wczesnym rankiem
była tu odprawiana msza święta. Uczestniczyło w niej kilka osób, w tym
sympatyczny murzynek, który
chronił się tu przed porannym chłodem. Nabożeństwo
było tradycyjne z komunią do ust.
 |
Katedra w Granadzie |
Po wyjściu z katedry zastał mnie
deszcz, który już mi towarzyszył do końca camino. Okazało się, że trafiłem na
opady najwyższe od 1947 roku. Obok katedry znajdował się bardzo mały punkt
informacji turystycznej. Młoda dziewczyna starała się mi pomóc i odesłała mnie
do biura informacji turystycznej. Tutaj obsługą pielgrzymów również się nie
zajmowano i odesłano mnie do biura przy Alhambrze. W Alhambrze pan był zły, bo
blokowałem kolejkę. Przez swoją lekkomyślność wpadłem w sidła. Do tej pory
wydawało mi się, że credencial można uzyskać w każdym miejscu. Camino Frances
pokonują dziesiątki tysięcy ludzi, a camino via de la Plata tysiące osób i tam
paszport pielgrzyma można było uzyskać wszędzie. Na camino mozarabe decydują
się nieliczni i miejscowi nie mają o tym zielonego pojęcia. Udałem się do
siedziby stowarzyszenia Camino de Santiago i zastałem zaryglowane drzwi,
dzwonek był popsuty, a żelazna brama wysoka. Jest ono czynne prawdopodobnie raz
lud dwa razy w tygodniu w określonych godzinach. Z drugiej strony budynku
czarna zakonnica wydawała posiłki i jedynie mogła bezradnie rozkładać ręce.
 |
Widok na Granadę i Sierra Nevada |
Wróciłem do Alhambry, ponieważ
powiedzenie „Quien no ha visto Granada,
no ha visto nada, „(Kto nie widział Granady, nic nie widział) zna cały
cywilizowany świat. Za 14€ nabyłem najtańszy bilet i ruszyłem przed siebie.
Rozstawione wszędzie służby pilnowały, aby nie wejść tam gdzie nie trzeba.
Zamek arabski, czyli Alkazaba to grube mury i rozlegle widoki na miasto i Sierra
Nevada(drugie, co do wysokości góry w Europie, nie licząc Kaukazu).
 |
Alkazaba |
Palacios
Nazaries to miejsce z krainy baśni. Do tej pory oglądałem jedynie jego fotki w
podręcznikach historii. Pomimo lejącego deszczu tysiące ludzi przewijało się
przez jego wnętrza. Sztuka arabska osiągnęła tu swój najwyższy kunszt
artystyczny, po której u Arabów dzisiaj nie ma żadnego śladu. To, co zobaczyłem
w pałacu nazareńskim pozostanie już do końca życia. Zastany tu wyraz formy
artystycznej jest nie do opisania.
 |
Pałac Nazarejski |
Postanowiłem podróżować bez
credencialu. Udałem się z powrotem do stowarzyszenia i nie zastałem tu żadnych
oznak przebywania kogoś. Obok jest Kościół Santiago, od którego zaczyna się
szlak. Strzałki umieszczone były wysoko nad głową i zgubiłem szlak, ponieważ
padał deszcz i nie mogłem ciągle patrzeć do góry. Znalazłem się poza miastem i
zatrzymałem samochód. Miła pani starała się mi pomóc, ale klaksony samochodów z
tyłu uniemożliwiły to. Wróciłem na dworzec autobusowy i obok zauważyłem kemping
z szyldem „noclegi od 11€”. Młody chłopak zeskanował mój paszport i wskazał
miejsce na bajorku wody, abym rozbijał namiot. Delikatnie się wycofałem i poszedłem
na dworzec, by etap przejechać busem. Z dworca odchodziły jedynie autobusy
dalekobieżne. Dziewczyna z informacji podała mi adres. Dojechałem tam miejskim
autobusem, ale nic tam nie zastałem. Wróciłem pieszo i zagaiłem policjanta. Ten
kazał kierować się od wskazanego miejsca w stronę uczelni. W bocznej uliczce
stały busy i lał deszcz.
 |
Żongler na środku ulicy |
Biegnąc w kierunku busa do Pinos
Puente wywinąłem orła na mokrym trotuarze. Potłukłem się i pobrudziłem, a jedna
pani chciała nawet pomóc. O własnych siłach wszedłem do busa i był to pierwszy
zaniedbany autobus w Hiszpanii do jakiego wsiadłem, bo jeździła nim młodzież
szkolna. W miasteczku grupa grzecznej młodzieży zawróciła mnie i wskazała
kierunek do alberghe. Po drodze przechwyciło mnie dwoje staruszków i
zaprowadziło na miejsce. Schroniskiem opiekowała się dziwna para dobrych ludzi,
prawdopodobnie bezrobotnych. Alberghe było donativo(zostawiłem 5€).
 |
Obrzeża Granady |
Pozwolili
nocować bez paszportu pielgrzyma, ale cyt. „dalej ten numer nie przejdzie”.
Alberghe mieści się tu w przerobionym małym Kościółku. Łazienka jest na
zewnątrz. Zamknięte zostały dwa duże psy, które swoim wyglądem budziły grozę i
otrzymałem elektryczny grzejnik. Był to nocleg pełen emocji, ponieważ po raz
pierwszy sam znalazłem się w takim dziwnym miejscu pośród ciemności.
8.03 Pinos Punte-Moclin-Alcala la Real-Alcaudete
 |
Centrum Pinos Puente |
Kaplica schronisko nie posiadała
okien i kiedy rano ją opuściłem to niespodziewanie zastało mnie rześkie słoneczko.
Niektórzy mieszkańcy od samego rana uprawiali marszrutę wzdłuż rzeki i radośnie
pozdrawiali. Na rynku promienie słońca odbijały się od kałuż wody. Szlak prowadził
przez ogromny gaj drzew oliwnych, które sięgały po sam horyzont do podnóża
Sierra Nevada. Ścieżka była grząska i do butów przylepiały się pryzmy lepkiej
glinki. Każdy krok to był wysiłek, a po kilku krokach musiałem oczyszczać
obuwie. W takich warunkach maszerowałem wolno i męczyłem się.
Do Moclin
zaszedłem, gdy słonce było już wysoko na niebie, a w powietrzu czuć było
duchotę. Zaraz po wejściu do miasteczka
młoda Andaluzyjka z typową urodą śródziemnomorską robiła pranie ręczne na
ulicy. Widok ten mnie zszokował, bo u nas coś takiego widziałem we wczesnym dzieciństwie
oraz w 2007r. na Bukowinie w Rumunii. Kilkadziesiąt metrów dalej było
pomieszczenie przystosowane do prania ręcznego. Widocznie taka czynność to
miejscowa tradycja.
 |
Pralnia andaluzyjska |
W centrum Moclin ogromny rysunek
sierpa i młota, a także siedziba partii PSOE. Totalitarna symbolika mnie przeraziła
i bez odpoczynku ruszyłem dalej. Teraz ścieżka prowadziła pod wysoką górę, na
której szczycie była położona kolejna miejscowość. Na zboczu znajdowały się
jakieś jaskinie, z których pozdrawiał mnie kobiecy głos, ale w ciemne zakamarki
bałem się wchodzić. Na szczycie góry był sklepik, gdzie dokonałem bardzo tanich
zakupów przy bardzo grzecznej obsłudze. Wokół rozpościerały się wspaniałe
krajobrazy. Na każdej okolicznej górze znajdowały się ruiny zamków. Widocznie w
tej części Andaluzji zamek to był kiedyś standard, tak jak dzisiaj samochód.
 |
Andaluzja - kraina gór i oliwek |
Teraz maszerowałem asfaltem do Fuente de Molalmuerzo. Po drodze za ogrodzeniem
ujadały dwa olbrzymie psy. W czasie marszu zgrzałem się i powiesiłem na plecaku
bezrękawnik, który zgubiłem, ale wróciłem się i go odszukałem. Chciałem
autobusem dojechać do Alcala la Real, aby wyrobić tam credencial. W przydrożnym
barze właściciel udzielił wszystkich niezbędnych informacji. W Alcala la Real nad miastem
góruje twierdza z widocznym z daleka Kościołem. Zatrzymałem samochód pełen ludzi,
aby zasięgnąć języka. Ojciec licznej rodziny w cierpliwy sposób wytłumaczył drogę
do miejsca, gdzie według niego miano mi tam pomóc. Był to Kościół albo
klasztor. Wszedłem tam za grupką dzieci.
 |
Moclin i góra z zamkiem, na którą wchodziłem |
Na zapleczu zastany ksiądz był
bezradny i dał mi jedynie mapkę z zaznaczonymi hotelami. Nierozwiązany problem
paszportu pielgrzyma spowodował, że nie miałem ochoty na zwiedzanie i ruszyłem
dalej. Dwie godziny czekałem na autobus do Alcaudete. Autobus po drodze skręcał
do zagubionych miejscowości i do Alcaudete dotarłem już późno w nocy. Dworzec
znajdował się daleko od centrum, ale instynktownie szybko tam dotarłem.
Zaczepiłem pijanego jegomościa, który wyszedł na papierosa z knajpy. Ten bez
wahania sięgnął po telefon i zapytał mnie ile mogę maksymalnie dać. Powiedziałem
20€ i wskazał mi miejsce noclegu. Był to motel obok stacji benzynowej.
Nocowałem w ogrzewanym pokoju jednoosobowym z łazienką. Po wziętym prysznicu od
razu inaczej spojrzałem na świat.
 |
Bezkres gajów oliwnych |
9.03 Alcaudete-Cordoba
Rano udałem się na dworzec
autobusowy, aby móc dotrzeć do Cordoby, bo jedynie tam mogłem wyrobić
credencial. W sobotę dworzec był zamknięty i żadnego rozkładu jazdy. Czekając
bezradnie spotkałem pewnego pana spacerującego z psem. Poradził on, abym przy
ulicy czekał na autobus pospieszny, który nie zajeżdża na dworzec i w niedługim
czasie siedziałem już w autobusie.
 |
Religijna symbolika nad wejściem do domów |
Cordoba to duże miasto i dworzec też ma
okazały. Udałem się w kierunku starówki, gdzie w informacji turystycznej
nabyłem mapę. Teraz z łatwością dotarłem do siedziby stowarzyszenia Camino de
Santiago. Pod wskazanym adresem była restauracja otwierana o 12.00. Pracujący
tu dwaj młodzi ludzie cierpliwie mnie wysłuchali i odpalili laptopa. Za pomocą
tłumacza Google szybko się dogadaliśmy. Okazało się, że stowarzyszenie urzęduje
w czwartki od 20.00. Wykazali jednak dobrą wolę i przedzwonili do prezydenta
miasta. Po uzyskaniu zgody otworzyli sejf i wydali credencial oraz wskazali
nocleg. Schronisko mieści się tu w centrum starówki, a ponieważ Cordoba to
miasto światowe, to ceny również. Nocleg był za 30€, a jako pielgrzym miałem
25% zniżki.
 |
Turyści szturmujący ulice Cordoby |
Nocleg w pokoju jednoosobowym z
łazienką i w zabytkowej budowli dał mi duży komfort psychiczny. Z energią
ruszyłem zwiedzać miasto i gdyby nie deszcz to byłbym szczęśliwy. Portier poinformował
mnie, że w Mesquito jest poranna msza, dlatego zrezygnowałem z kupna biletu do
zwiedzania, a ponadto chciałem zaoszczędzić kilkanaście euro. Obszedłem ten
znany zabytek oraz zwiedziłem jego dziedziniec. Zaniepokoiło mnie tu bezczynne
spotkanie kilku arabów, którzy sprawiali wrażenie bardzo znudzonych. Na wąskich
uliczkach miasta panował ruch jak na Krakowskim Przedmieściu, pomimo soboty i
deszczu. Rzymski most na rzece Gwadalkiwir jest za bardzo odnowiony i stracił
swój pierwotny urok.
 |
Dziedziniec Mesquito |
Ruiny świątyni Diany były ogrodzone czymś prowizorycznym
bez bezpośredniego dostępu. Plaza Mayor ogromny i mało tam ludzi, widocznie
wszyscy w tawernach topili smutki. Na terenie starówki widać dużo niewielkich
Kościołów, tak jakby się dostosowały do zastanej zabudowy arabskiej. Na
niewielkich placach mnóstwo młodych ludzi rozmawiających w różnych językach.
Ruch samochodowy to prawdziwa sztuka, ponieważ samochody osobowe są tu
dostosowane do szerokości ulic, a piesi muszą się tulić do drzwi kamienic, aby
przepuścić pojazdy. Przy jednym z otwartych Kościołów było ładne podwórko i
postanowiłem tu odpocząć. Od razu nawiązało ze mną kontakt starsze małżeństwo z
Niemiec, którzy w Hiszpanii spędzają swoją emeryturę. Po wejściu do Kościoła
zauważyłem emocjonalne podejście wierzących Andaluzyjczyków do wiary. Po
wejściu do Kościoła obcałowywują oni wszystkie figurki świętych. Szczególne
wrażenie zrobiła na mnie młoda kobieta z trojgiem dzieci, która dawała im
znakomity przykład swojego przywiązania do Kościoła Chrystusowego.

Po mszy świętej chciałem zrobić
zakupy, a tu wszystkie sklepy nieczynne, ponieważ była sobota. Widocznie nie wszędzie
ludzie kierują się wizją zysku. Jedynie w jednym domu handlowym było czynne
tylko jedno stoisko spożywcze. Ceny też były wyższe niż w normalnych sklepach. Obchodząc intensywnie stare miasto i nie przyszło
mi nawet do głowy, aby zaglądać do muzeów, tak byłem pochłonięty urodą Cordoby.
Z barów również zrezygnowałem. Posilony, wykąpany, oprany i wysuszony, bo tu
również działało ogrzewanie mogłem spokojnie zasnąć.
10.03 Cordoba-Cerro Muriano
 |
Brama Cordoby |
Rankiem pośpieszyłem na 8.15 do Mesquito
na mszę świętą. W momencie, gdy próbowałem otworzyć boczne drzwi wejściowe, to
wyszedł z nich żołnierz z pistoletem maszynowym typu Heckler G36 w ręku i
zasłonił wejście. Ja nóż wojskowy miałem w plecaku i byłem bez szans, dlatego
musiałem się wycofać. Szukałem otwartego Kościoła, bo lał deszcz. W jednym z
nich, a był to klasztor, czarnoskóra zakonnica oznajmiła, że przygotowuje Kościół
do mszy. Tylko ona była w sile wieku, a pozostałe zakonnice to staruszki.
Oprócz mnie przyszedł z zewnątrz tylko jeden Hiszpan. Prawdopodobnie starówka
posiada bardzo mało stałych mieszkańców, dominują tu hotele i lokale usługowe. Msza
była podniosła i przeprowadzona przez energicznego księdza. Po wyjściu zagaił
mnie i Hiszpan i wywiązała się rozmowa. Dołączył do nas ksiądz, który okazał
się Brazylijczykiem. Zrobiła się bardzo przyjemna atmosfera. Brazylijczyk
obsługiwał więcej Kościołów.
 |
Sanktuarium
Matki Bożej Linares |
Za pomocą mapy udałem się na
trasę camino. Przy wyjściu z miasta zatrzymałem się na śniadanie w czynnym barze.
Obok był nowy Kościół i w nim wielu wiernych. Nie mogłem odnaleźć strzałek
camino i poprosiłem o pomoc pana z pieskiem. Upewnił mnie, że azymut jest
właściwy i mam trzymać się ścieżki. Etap był krótki do Cerro Muriano i
prowadził przez niskie góry Sierra Morena. Pomimo przelotnych opadów wiele osób
wypoczywało w plenerze chcąc wykorzystać niedzielę. Gdy pokonywałem zimny
górski wezbrany strumień, to dopingowała mnie pani z dwojgiem dzieci, która
podjechała tu samochodem. Na trasie spotkałem wielu górskich rowerzystów,
którzy śmiało atakowali skały. Pośrodku etapu w lesie znajduje się Sanktuarium
Matki Bożej Linares. Pomimo, że to środek lasu to wokół pełno samochodów, a
wewnątrz Kościół wypełniony wiernymi. Idąc dalej wspinałem się po schodkach
obok przydrożnej kapliczki ozdobionej licznymi bukietami kwiatów. Nigdy
przedtem nie spotkałem tak ślicznie ozdobionego poświęconego miejsca.
 |
Leśna kapliczka w Wielkim Poście |
W Serra Murano wstąpiłem do pierwszego
baru, aby zapytać się o alberghe. Starsza pani cierpliwie mi wytłumaczyła i
ruszyłem przed siebie. Niestety, ale źle zrozumiałem jej intencje i za wcześnie
skręciłem. Przez godzinę błąkałem się w strugach ulewnego deszczu. Spotkane po
drodze cztery dziewczęta nie miały o schronisku zielonego pojęcia. Zawróciłem i
pani dopiero za pomocą rysunku naprowadziła mnie na cel. Alberghe kompletnie
mnie zaskoczyło. Było ono prowadzone przez dwoje emerytów z Holandii. Zastałem
tu serdeczną atmosferę i ogrzewane pomieszczania. Uiściłem 5€, chociaż nie musiałem,
a państwo od razu cyknęli fotkę. Na nocleg zatrzymał się tu także dziennikarz
ze Szwajcarii. Według relacji gospodarzy trasa ta nie cieszy się popularnością,
bo w ciągu roku nocowało tu 130 osób, w tym 5 Polaków. Miesiąc przede mną
nocował ogolony na łyso młodzieniec z Lublina.
 |
Małżeństwo z Holandii i Helwet |
W miesiącu lipcu i sierpniu nie
zanotowano żadnego pielgrzyma, bo by wyparował od promieni słonecznych. Państwo
planowali przenieść się do alberghe na północ Hiszpanii, aby służyć pomocą na
camino aragones. Zwiedzili już oni ten rejon Hiszpanii i chcieli poznać nowe
obszary o bardziej łagodnym klimacie, a Navarra idealnie się do tego nadaje. Zjadłem
darmową kolację, którą oczywiście popiłem nalewką z żołędzi. Mili ludzie
dopingowali mnie do pokonywania kolejnych tras, szczególnie camino levante. Było
to jedno z najprzyjemniejszych spotkań w czasie moich wypraw.
11 marca Cerro Muriano-Villaharta
Rano ze Szwajcarem udaliśmy się
na tradycyjne śniadanie składające się z tostu i kawy z mlekiem. Po drodze zrobiłem
zakupy owoców, które o tej porze roku są bardzo tanie. Za miejscowością
znajduje się baza wojskowa. Przechodząc zapytałem wartownika czy można robić
zdjęcia, ale stanowczo zakazał. Deszcz nie padał, ale droga była podmokła. Idąc
przez pastwisko grzęzłem w błocie. Dookoła spotykałem mnóstwo żółwi i zastanawiałem
jak one przeżywają lato, bo w tej części Hiszpanii wysychają pomniejsze rzeki.
 |
Żółw na wolności |
Zostawiłem dziennikarza i ruszyłem z kopyta. W Villarta byłem już w południe i
po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej, bo nie chciałem płacić za nocleg 15€.
Idąc przed siebie podziwiałem wspaniałe krajobrazy i budzącą się do życia
przyrodę. W pewnym momencie zagaił mnie starszy człowiek doglądający
gospodarstwa. Mieszkał na odludziu i prawdopodobnie sam.
 |
Sympatyczne towarzystwo |
Po godzinie marszu
zaczął siąpić deszcz. Wtedy doszedłem do rwącego górskiego potoku. Woda była
lodowata i nie widziałem dna, a na dodatek w deszczu nie mogłem się rozebrać.
Trzy razy podchodziłem i wracałem się, aż w końcu zrezygnowałem. Chciałem pójść
inną drogą, ale doszedłem do ogrodzenia, za którym biegały dwa groźne psy.
Musiałem wrócić do Villaharta. Widocznie tak musiało być, bo dodatkowe 38km nie
pokonałbym przed nocą. W miejscowym sklepie dokonałem zakupów, czyli 2 bułki po
16 centów i puszka ośmiorniczek za 1€. Nocleg był kiepski, zimny i jeszcze była
uszkodzona łazienka.
 |
Łagodny krajobraz Sierra Morena |
12 marca Villaharta-Espiel-Alcaracejos-Hinojosa del Duque
Musiałem następny odcinek pokonać
autobusem. Wczesnym rankiem panowały całkowite ciemności i padał deszcz. Do
przystanku autobusowego miałem 2km. Autobus kursowy oczywiście mi uciekł i
stałem bezradny. Wtedy z restauracji obok przyszedł młody chłopak i zaprosił
mnie pod dach. Po kwadransie zajechał autobus szkolny, którym dotarłem do
Espiel, ale stąd nie było szlaku. W miejscowym barze mężczyźni poinformowali
mnie, że autobusu już nie będzie i należy iść pieszo. Espiel położone jest w
dolinie i do drogi głównej podchodziłem po serpentynach. Na pierwszych
krzyżówkach chciałem coś zatrzymać, ale poniżej setki nikt tu nie jechał. Droga
nie posiadała pobocza, a tu jechał tir za tirem. Zszedłem do wybetonowanego
rowu w kształcie rynny. Marsz stał się bardzo uciążliwy ze względu na
obciążenie kostek i płynący strumień wody.
 |
Catedral de la Sierra |
W pewnym momencie z leśnej drogi
wyjechał rolnik bardzo starym samochodem. Musiał zatrzymać się, by włączyć się
do ruchu. Zlitował się i mnie zabrał, pomimo, że zmoczyłem mu samochód. W
Alcarecejos była czynna informacja turystyczna. Młoda sympatyczna i wysoka
dziewczyna powiedziała, że nie ma tu alberghe, ale za darmo mogę przenocować w
Hinojosa del Duque. Zatrzymany jegomość wychodzący z baru zaprowadził mnie na
miejsce, gdzie zatrzymują się autobusy, a lało jak nigdy. Zaraz potem nadbiegła
dziewczyna zabezpieczona przed deszczem
i upewniwszy się zawróciła, a szkoda.
 |
Centrum
Hinojosa del Duque z widocznymi elementami religijnymi |
W Hinojosa błąkałem się uliczkami
w poszukiwaniu informacji, wtedy zagadnął mnie urzędnik z teczką i zaprowadził
mnie do Monasterio de la Purisima Concepcion(Klasztor Niepokalanego Poczęcia).
Zastukałem w przedsionku do drzwi, ale bez rezultatu. Wtedy pojawiła się
starsza pani i od serca uderzyła pięścią. Po paru chwilach odezwał się głos i
poproszono mnie o złożenie dokumentów do szufladki, ponieważ jest to zakon
klauzurowy bez kontaktu z zewnątrz.
 |
W Klasztorze Niepokalanego Poczęcia |
W pomieszczeniu obok zrobił się ruch i po
paru chwilach poproszono mnie o wejście. Była przygotowana pościel i włączony
grzejnik. Gdy w łazience wyżymałem mokre ubrania, to pojawił się ciepły obiad.
Po posiłku byłem w łazience i wtedy wszystko zostało posprzątane. Później
zaszedłem do Kościoła na modlitwę, aby podziękować Bogu za tak miłą
niespodziankę. Tutaj za żelaznymi kratami siostry zakonne odbywają wieczystą
adorację Najświętszego Sakramentu. W czasie mszy mogłem przyjąć komunię na
klęcząco. Doznałem tu wielu wzruszeń duchowych. Wieczorem był czynny market i
nie padał deszcz.
13 marca Hinojosa del Duque-Cabeza del Buej-Monterrubio
Rano pojawił się w pokoju suchy
prowiant na drogę. Opuszczałem klasztor naładowany pozytywną energią. Pobyt w
takim miejscu może odmienić każdą ludzką duszę, chociaż nie wiem jakie
ciemności by ją pokrywały. Zakonnice nie przyjmowały pieniędzy, dlatego do
skarbonki kościelnej wsunąłem 11€, czyli wszystkie drobne jakie posiadałem. Na
zewnątrz świeciło słońce, a ja kilka razy obszedłem to urokliwe miasteczko. Jest
tu kilka zabytków sięgających nawet XII wieku. Największe wrażenie robi
Catedral de la Sierra, która obejmuje tylko jedną parafię. Przechodziłem obok
resztek klasztoru karmelitów, który zniszczyły ponad trzydzieści lat temu
skorumpowane ówczesne władze miejskie. Spacerując po ulicach nie spotkałem
żywej duszy, jedynie dziewczyna sprzątająca papierki na placu.
 |
Ermita de Santa Ana z XIIIw. |
Ruszyłem na 36km odcinek camino
do Monterubio. Po godzinie marszu mijałem niewielką wioskę. Dalej była polna
droga. Po przejściu jednego kilometra pojawiło się ogromne rozlewisko żółtego
błota. To niewielki strumień tak się rozlał. Chciałem ominąć go lub
przeskoczyć, ale niestety nogi się zapadały. Idąc na wprost mogłem w błocie
okaleczyć bose nogi, a sandały śmierdziałyby mułem. Znowu musiałem zawrócić. Na
horyzoncie widziałem Ermita Cristo de las Injurias. Kaplica ta znajduje się
kilometr od miasta na wzgórzu. Była otwarta i ciągle ktoś tu na krótko zaglądał.
Zauważyłem tu emocjonalne podejście Hiszpanów do modlitwy. Mężczyźni wysyłali
rękoma pocałunki w kierunku Czarnej Madonny.
 |
Obcowanie z Bogiem w Ermita Cristo de las Injurias |
Autobus do Monterubio jechał
okrężna drogą przez Cabeza del Buej. Jest to miasto położone na wysokich
skałach, które obserwowałem z daleka następnego dnia, szczególnie widoczny był
zamek. W Monterubio zastałem puste ulice. Na szczęście czynny był bar. Po
konsumpcji kawy i tosta zagadnąłem właściciela o nocleg. Hotel mnie nie interesował,
ale właściciel wysłał mnie z 10-letnią córką na rowerze. Ona zaprowadziła mnie
do miejscowego młodego księdza. Ten dał mi klucze i kazał nocować w salce
katechetycznej. Był tu grzejnik elektryczny i stara łazienka, a ja miałem
materac i moje problemy zostały rozwiązane. Miejscowość mało ciekawa, ale
posiada muzeum, które oczywiście zwiedziłem. Składało się z eksponatów
dostarczonych przez miejscowych mieszkańców.
 |
W Monterubio |
Były to stare narzędzia rolnicze,
ubranka, misy, przerobione rogi myśliwskie itp. Wieczorem udałem się do
Kościoła. Zgromadziło się tu 60-70 kobiet i ja, a ksiądz się nie pojawił, być
może odprawiał gdzieś indziej. Nabożeństwo poprowadziła kobieta, która pominęła
moment przeistoczenia chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. Przystąpiłem do
komunii świętej, chociaż miałem później pewne wyrzuty sumienia. Widocznie taki
tryb nabożeństwa jest dopuszczalny.
 |
Eksponaty muzealne |
14 marca Montrrubio-Castuera-Campanario
Dzień przywitał mnie ślicznym
słońcem z barankami na niebie. Do przejścia miałem 36km, a to nie przelewki.
Klucz wrzuciłem przez okno wraz z 3€. W barze zjadłem śniadanie z kawą za 2€,
bo do tostów poprosiłem oliwę. Szedłem na azymut, ponieważ w otwartym terenie
nie można było umieścić strzałek camino. Początkowo maszerowałem przez las
drzew oliwnych, następnie pastwiskami. Gdzieniegdzie przeskakiwałem przez
wąskie strumienie wody. Na horyzoncie podziwiałem białe miasteczka, które
znajdowały się na zboczach odległych pasm górskich. Po intensywnych opadach
deszczu wszelkie zagłębienia w ziemi były pełne wody.
 |
Camino(droga) |
Obok jednego z takich
zbiorników wylegiwało się multum żółwi, ale gdy podszedłem to wszystkie
wskoczyły do wody i na zdjęciu uchwyciłem tylko jednego z nich. Po19km marszu doszedłem do
Custuery. Miasto to miało burzliwe dzieje w czasie wojny domowej, ponieważ w pobliżu
przez wiele miesięcy była linia frontu. Stąd pochodził Pedro de Valdivia zdobywca
Chile. Miasto mi się spodobało, być może wpływ na to miała pogoda, a na pewno
pan z informacji turystycznej. Podarował mi mapy, odznaki i śmieszną czapeczkę
z symbolami camino.
 |
Robienie fotki |
Po zatoczeniu kółka po mięście ruszyłem dalej. Zatrzymałem
się na łące, aby spożyć posiłek. Jak spod ziemi zjawił się właściciel gruntu,
ale tylko popatrzył, bo nie zostawiłem po sobie żadnych śmieci. Gdy słonce
chyliło się ku zachodowi drogę przegrodziła rozlana Arroyo de Guadalefra. Jej
przejście wymagało odwagi, ale na szczęście w pobliżu był most kolejowy o
bardzo wysokim nasypie. Śmignął po nim szybki pociąg i bałem się iść, a do
przebycia było ponad 100 metrów. W końcu zmusiłem się, ale marsz szedł
niemrawo, bo mogłem spaść między podkładami. Blachy pomiędzy szynami ruszały
się. Odwagi dodał mi rowerzysta, który śmigał po tych blach. Później
towarzyszył mi jeszcze przez kilometr.
 |
Koścół w Custuera |
W Campinario, ayuntamiento
znajduje się obok Kościoła. Zastałem tu dwie młode dziewczyny, prawdopodobnie
siostry, które robiły porządki. Starsza z nich zatelefonowała na policję.
Szybko nadjechał radiowóz i policjanci dali mi wybór, czy chcę nocować za 15€,
czy gratis. Gdy podjąłem decyzję zawieźli za miasto i wskazali drogę, którą
powinienem iść rano, bo camino jest nie do przejścia. Następnie podwieźli mnie
pod halę sportową. Musiałem godzinę czekać, aż zakończą się treningi
miejscowych dzieci. Opiekunowie dali mi swój pokój, grzejnik i pokazali jak
rano otworzyć i zatrzasnąć drzwi. Za pomocą tłumacza Google wypytywali mnie o
różne rzeczy. W sumie wieczór był przyjemny.
 |
Zaskakująca fotka |
15 marca Campanario-Don Benito
Rankiem po zatrzaśnięciu drzwi
zaszedłem na stację benzynową po mineralkę. Szedłem zwykłą drogą asfaltową,
która miejscami była popękana. Prowadziła ona prosto do wysokiej góry, ale z
daleka nie mogłem ujrzeć, co na niej się znajduje. Po prawe stronie drogi
mijałem ruiny starej budowli, a na niej 12 bocianów. Ptaki te znalazły w Hiszpanii
idealne warunki rozwoju, ponieważ nie muszą odlatywać stąd na zimę. Po lewej
stronie drogi mijałem zagrodę, a w niej świnki paplające się w błocie.
 |
Kraina bocianów |
Przed
Megacelą ogromne głazy narzutowe, na których odkryto rysunki ludzi
prehistorycznych. Do miasteczka musiałem wspinać się po ostrej stromiźnie.
Przechodziłem przez stado owiec pilnowanych przez gospodarza. Na szczycie góry
zastałem starą zabudowę z górującym zamkiem. W miejscowym barze siedziało kilku
mężczyzn i była żywa atmosfera.
 |
Fajna zabawa |
Spożyłem tu tanie śniadanie i ruszyłem na
zamek. Rozpościerał się z niego wspaniały widok na równinę aż po horyzont.
Jedynie przezroczystość powietrza dawała wiele do życzenia, widocznie docierają
tu zanieczyszczenia lub była duża wilgotność powietrza po ciągłych opadach. Na
terenie zamku znajduje się cmentarz ze splądrowanymi grobami, co wygląda bardzo
niesmacznie. W miasteczku natrafiłem na mały rodzinny sklepik, gdzie rodzicom pomaga
chłopiec inwalida. Zakupiłem tu tani smaczny ser, którym żywiłem się przez dwa
dni.
 |
Droga do Megacela |
Zejście z góry dodało mi energii
i bez przystanku doszedłem do La Haba. Po drodze mijałem niewielki lasek z połamanymi
drzewami. W La Haba zaskoczyła mnie nowoczesna zabudowa, bo to miejscowość
położona bardzo daleko od wielkich ośrodków miejskich. Ścieżka do Don Benito
wiodła wśród zieleniących się łanów pszenicy. Na przydrożnym mostku
przysiadłem, aby spróbować sera. Ogarnął mnie strach, gdy zauważyłem, że zbliża
się do mnie rottweiler bez uwięzi, bo jak wiadomo „psu i ..... nigdy nie dowierzaj”. Na szczęście nadszedł właściciel
i zaczął jak mantrę cały czas powtarzać te same słowa i dzięki Bogu razem z
psem mnie wyminęli. W Don Benito byłem dosyć wcześnie, a nie było czego
zwiedzać. Sporo czasu spędziłem w cafeterii sącząc powoli jak przystało na
tutejszego kawę. Miałem adres noclegu i miejscowi naprowadzili mnie na
schronisko. Stałem niepewnie pod drzwiami kamienicy i zauważył to właściciel
warsztatu samochodowego, który podszedł i zadzwonił dzwonkiem.
 |
Zamek w Megacela |
Wewnątrz znajdował się ośrodek
Caritas. Prowadził go sympatyczny pan z wielkimi kolczykami w uszach. Schronisko
było cale wypełnione mieszkańcami, ale i dla mnie znalazło się miejsce.
Mieszkali tu ludzie w różnymi wieku, od nastolatków po osoby po 50-ce. Zauważyłem
tu nawet urzędników, którzy utracili pracę i prawdopodobnie rodziny, ponieważ
fala rozwodów na masowa skalę ogarnęła całą Hiszpanię. Sympatryczny pan
mieszkał z nimi 24 godziny na dobę i pilnował dyscypliny. Wszyscy mieli
wyznaczone dyżury i godziny, kiedy mogli przebywać na mieście. Przebywając
wśród nich czułem, że panuje tu ogólne przygnębienie. Nie widziałem żadnych
uśmiechów na twarzy, ani żadnej spontaniczności, tak jakby wszyscy oni byli
pogodzeni z losem. Musiałem prosić pana o wyjście na wieczorna mszę świętą.
Przed Kościołem jest tablica poświęcona Janowi Pawłowi II, a wewnątrz chociaż
to piątek pełno wiernych. Była to dla mnie duża i miła niespodzianka. Chociaż
jest to miasto średniej wielkości, to ma stałe połączenie autobusowe z Rumunią,
ponieważ Rumuni, a może Cyganie żebrzą przed każdym marketem
i Kościołem.
 |
Widok z zamku |
W
schronisku, gdy konsumowałem puszkę ośmiorniczek, to pan mnie opierniczył, że
jest to niezgodne z regulaminem. Noc spędziłem w wieloosobowym pokoju.
16 marca Don Benito-Merida
Rano zaszedłem na stołówkę, by
przed wyjściem napić się gorącego napoju. Gdy popijałem kakao wszyscy czekali,
aż skończę, by zasiąść do śniadania. W przygnębiającej atmosferze opuściłem
schronisko zostawiając 6€. Trasę do Medellin pokonałem wzdłuż drogi przy
padającym niewielkim deszczu. Po dotarciu do miasta rodzinnego Corteza zdobywcy
Meksyku chciałem sprawdzić, czy coś kursuje w kierunku Meridy. Zagadnąłem
spacerowicza na lekkim rauszu, a ten wyciągnął komórkę i zaczął dzwonić.
Niespodziewanie nadjechał autobus, a on go zatrzymał. W ciągu pięciu minut od
wejścia do miasteczka znalazłem się w autobusie. Camino nabrało
niespodziewanego przyspieszenia. Po drodze mijałem na wzgórzu wspaniałe mury
zamku oraz przejeżdżałem przez średniowieczny most.
 |
Teatr rzymski |
Merida przywitała mnie lekkim
deszczem, który około południa zanikł, ale powrócił przed wieczorem. Koniecznie
chciałem dotrzeć do Real Monasterio de Nuestra Seniora de Guadelupe(Królewski
Klasztor Matki Bożej z Guadelupe), ale tak samo jak w Don Benito i stąd również
była skomplikowana sieć połączeń. Gdy szedłem w kierunku schroniska, to jacyś
przechodnie coś do mnie mówili w różnych językach. Okazało się, że przed
alberghe był ukryty klucz. Na moje szczęście nadbiegł człowiek, który wrócił
się po parasolkę. Wewnątrz alberghe przed grzejnikiem rozwiesiłem mokre rzeczy
i udałem się na miasto. W informacji turystycznej nabyłem drogi bilet(14€?)
upoważniający do zwiedzania wszystkich obiektów. Od razu udałem się w kierunku
amfiteatru i teatru rzymskiego. Wejście do amfiteatru prowadzi przez tunel,
który ogarnął mnie grozą. Wyobrażałem sobie gladiatorów przechodzących tą drogą,
którzy mieli stoczyć pojedynki na śmierć i życie. Zapewne również prowadzono
tędy chrześcijan na pożarcie dzikim zwierzętom, ponieważ nie chcieli złożyć
boskiej czci cesarzowi. Sama arena nie jest zbyt wielka, dlatego kibice mogli z
bliska podziwiać tryskającą krew i ludzką śmierć, aby zaspokoić swoją próżność.
 |
Droga prowadząca ludzi na rzeź |
Obiektem jak najbardziej
zasługującym na uwagę jest teatr rzymski. W tym miejscu we wspaniałej
architektonicznej scenerii była przedstawiana rozrywka wyższego rzędu. Po
ilości miejsc dla widzów można sądzić, że teatr przyciągał znacznie mniej
mieszkańców, niż tania rozrywka w amfiteatrze.
 |
Amfiteatr w Meridzie |
Fakt, że ruiny teatru są w
doskonałym stanie świadczy również o tym, że potomni potrafili docenić
umiłowanie sztuki i nie rozbili starożytnych kolumn. Prawdopodobnie po upadku
Rzymu korzystano z tego obiektu. Pobyt w amfiteatrze i teatrze zajął dużo czasu
i gdy chciałem dalej zwiedzać, to okazało się, że jest pora sjesty i wszystko pozamykane.
Ogromny obszar zajmuje hipodrom, czyli miejsce wyścigów rydwanów. Przychodzili
tu widzowie mniej skłonni do krwawej przemocy. Z tego co zauważyłem to w
Meridzie przy każdej odkrywce ziemnej jest jakieś wykopalisko. Świadczy to o tym,
że starożytna Eremita Augusta była niegdyś ogromnym miastem. Dzisiejsza Merida
prawdopodobnie w całości położona jest na starożytnych ruinach. Arabska
Alcazaba(zamek) zbudowana jest z kamieni obrobionych przez Rzymian,
prawdopodobnie skradzionych ze świątyni Diany i rzymskiego forum. Wieczorem
poszedłem na mszę świętą do Bazyliki Santa Eulalia, czyli pierwszego oficjalnie
wybudowanego Kościoła na terenie Hiszpanii za panowania jeszcze cesarza Konstantyna.
 |
Kunszt starożytnych budowlańców |
Kościół ten powstał na fundamentach świątyni Jowisza. Obecna bryła Kościoła
pochodzi z późniejszych czasów i zawiera elementy zarówno romańskie jak i
barokowe. Podziemia tego Kościoła to muzeum, w którym odkryto starożytne
kolumny i groby, oraz tablice łacińskie. We mszy uczestniczyło multum ludzi, co
świadczy o tym, że panuje moda, aby uczestnictwo w nabożeństwie przenosić z
niedzieli na sobotę. Na noclegu było ponad 20 osób, a najwięcej Niemców, ale
byli także Włosi, Francuzi i niezidentyfikowany osobnik ze Wschodniej Europy.
17 marca Merida-Aljucen
W niedzielę przed wschodem słońca
wszyscy Niemcy byli już na nogach i ruszyli zdobywać świat. Ja natomiast z
Francuzami smacznie spaliśmy. Nie śpieszyłem się, bo lał deszcz, a pierwsza
msza w znanym mi Kościele była o 11.00. Wiernych na nabożeństwie było mniej niż
w sobotę, ale w niedzielę mieli większy wybór. Wracając z Kościoła
przechodziłem obok stacji kolejowej i wstąpiłem tu z ciekawości. Okazało się,
że mam pociąg do Aljucen, który jest na trasie camino, a drogę tę już kiedyś
przeszedłem. Mógłbym wtedy maszerować aż do Alcuescar. Po raz pierwszy
zobaczyłem pociąg w Hiszpanii od wewnątrz. Zaskoczyła mnie niezwykła czystość i
pustka, ale była niedziela w południe.
 |
W Hiszpanii figurki Matki Bożej otaczane są wielką czcią |
Tuż przed ruszeniem zauważyłem na
peronie na ławeczce moją czapkę
i gdybym wyskoczył, to bym dobrze zrobił.
Stacja Aljucen była w szczerym polu i nie miała nic wspólnego z miejscowością
Aljucen. Bez mapy musiałem wracać na pieszo do Meridy, bo ryzykując inny
kierunek mógłbym trafić do Portugalii. Po drodze podziwiałem wspaniałe wiadukty
hiszpańskich autostrad. Miałem w nogach kilka kilometrów więcej. Na odpoczynek
zatrzymałem się w nowoczesnym barze nad zbiornikiem Prozerpiny, który
wybudowali Rzymianie, skąd akweduktem Milagros dostarczali wodę do Emerita
Augusta. W czasie picia kawy rozszalała się ulewa i musiałem jeszcze zamówić
małe piwo, aby przetrwać burzę. Nie nudziłem się, bo na wielkim ekranie
transmitowano wyścig formuły 1 i bar był przepełniony ludźmi. Dalej nie
chciałem iść błotnistą ścieżką tylko wybrałem drogę asfaltową, bo byłem
przekonany, że zaprowadzi mnie do Aljucen.
 |
Bazylika Santa Eulalia |
Przeliczyłem się i musiałem krążyć i
nadrabiać wiele kilometrów w czasie deszczu. Na szczęście w prywatnym schronisku
działały grzejniki. Spałem w pokoju z potężnym Niemcem, który złapał
przeziębienie. Poratowałem go aspiryną, a on chciał mi podarować lampkę czołówkę,
ale odmówiłem, bo chłopina w ciemności zrobiłby sobie krzywdę. Nocowało jeszcze
dwóch Włochów i Francuska z synem lub młodszym bratem, ponieważ było duże
podobieństwo miedzy nimi. Z Włochami i Niemcem udaliśmy się na obiad do
właścicielki schroniska. Jeden z Włochów władał sześcioma językami, ale po
polsku ani słowa. Francuska sama zajmowała się gotowaniem.
18 marca Aljucen-Santa Lucia-Aldea del Cano
Rano Francuska chciała mnie
poczęstować posiłkiem i to bynajmniej nie żabami. Byłem już ubrany oraz czekał
mnie pracowity dzień, a ja po francusku ani słowa, dlatego odmówiłem i
poszedłem na trasę. Chciałem podjechać autobusem, aby dojść do położonego na
górze Montanchez i z jej murów podziwiać nizinę wokół Meridy. Z kierowcą
autobusu się nie dogadałem i ruszyłem pieszo na trasę.
 |
Młodość |
Wyprzedziłem wolno
idących Francuzów i zatrzymałem się, aby podziwiać odkrywkę dawnej drogi
rzymskiej z elementami małego mostu. Po wczorajszych opadach wszystkie strumyki
na tyle wezbrały, że od czasu do czasu musiałem przechodzić na bosaka. Po
dojściu do Alcuescar od razu zapytałem o Kościół wizygocki Santa Lucia. Starsi
mieszkańcy wskazywali mi kierunek i sądziłem, że jest on niedaleko.
 |
Kościół wizygocki Santa Lucia |
Niestety
poza miasteczko musiałem iść jeszcze 5km. Była ładna pogoda, dlatego
podziwiałem ładne widoki, w tym mury Montanchez. Droga prowadziła do nikąd,
dlatego Kościół ten ocalał oraz ocalały niezebrane mandarynki na drzewkach przy
trasie. W starożytności istniała tu prawdopodobnie świątynia poświęcona lokalnej nimfie wodnej, ponieważ ze zbocza góry wypływało źródło. Była sjesta i nie mogłem wejść do środka, ale przez kraty widziałem
wszystko. Po powrocie do miasteczka troszeczkę błądziłem i uciekł mi ostatni
autobus do Montanchez. Odpocząłem w barze i ruszyłem dalej. W Casas de Don
Antonio podziwiałem stary nieduży most i jakiś klasztor przy wyjściu z
miejscowości.
 |
Matka z synem |
Miasteczko to zachowuje styl dawnych epok, ale jest puste bez
żadnego życia. Dalej musiałem się śpieszyć, bo zachodziło słońce. Przechodząc
przez zarośla spotkałem policjantów, którzy zdezerterowali ze służby. Nie
trzymałem się już szlaku tylko szedłem szosą. Opadałem z sił, bo miałem w
nogach około 45km. Nocowałem w swoim dawnym schronisku w Aldea del Cano.
 |
Zapadająca noc nad pastwiskiem |
Kiedyś
było wzorcowe, ale teraz ulęgło już dewastacji. Po dojściu pociągnąłem za
klamkę, a po kilku sekundach drzwi się otworzyły i wyszła z nich wysoka młoda
koścista(wyżyłowana) Holenderka, prawdopodobnie studentka. Były dwa
pomieszczenia sypialne, a ja nie mogłem otworzyć drzwi do drugiego pokoju.
Powiedziałem Holenderce, że będę spał w kuchni na materacu. Poszedłem zapłacić
za alberghe, a kiedy wróciłem drzwi były już otwarte. Widocznie miała o wiele
więcej siły niż ja. Wypiliśmy jeszcze w barze po kawie, po czym zmęczony szybko
zasnąłem.
19 marca Aldea del Cano-Caceres-Trujillo-Guadalupe
Rankiem jeszcze w ciemnościach
udałem się na przystanek autobusowy. Razem z uczniami, w tym z małą Chinką
dojechałem do Caceres. Na dworcu zorientowałem się w połączeniach do Guadelupe,
ale i stąd dotarcie nie było proste. Wyszedłem na miasto i wstąpiłem do
pierwszego baru. Zauważyłem, że wielu ludzi zachodzi tu na śniadanie. Widocznie
Hiszpanie nie trudzą się sporządzaniem posiłków w domu. Miła pani za niewielkie
pieniądze również przygotowała dla mnie smaczne śniadanie. Kręcąc się po dworcu
autobusowym podszedł do mnie kierowca i zapytał się, dokąd chcę jechać, po czym
zaprowadził mnie do kasy biletowej. Zwykła grzeczność lub dbanie o klienta.
Miałem przesiadkę w Trujillo i ponad dwie godziny wolnego czasu. Rozpadał się
deszcz, a ja nie miałem nakrycia głowy. Wszedłem do jednego sklepu i pani
zaproponowała mi czapkę za 20€.
 |
Virgen de la Coronada z 1274r.(Katedra w Trujillo) |
Pokręciłem głową i znalazł się kapelusz za 5€,
a w dodatku nieprzemakalny. Za 1€ zwiedziłem miejscowa katedrę, która wewnątrz
nie powala na kolana. Na wystawie sklepowej zauważyłem smaczne sery i skusiłem
się na jeden z nich, chociaż nie były tanie, ale za to smaczne i z miejscowych
kóz. Do Guadelupe autobus wił się górskimi serpentynami, a od czasu do czasu
zajeżdżał do niewielkich miasteczek. Na miejscu byłem około godziny 16.00.
Zaszedłem do informacji turystycznej zapytać się o możliwości powrotu. Mała
drobna kobieta powiedziała, że ostatni autobus już odjechał, a noclegi rozpoczynały
się od 25€, ponieważ Guadelupe to ważny ośrodek pielgrzymkowy. Pokazuję jej na
namiot i mówię tienda de kampania, i
kobiecie zrobiło się żal pielgrzyma. Ktoś z Polski na końcu świata to rzadkość,
a może ręka opatrzności. Kobieta
wzięła mnie za rękę i w strugach rzęsistego deszczu zaprowadziła do prywatnego
hoteliku. Szliśmy stromą ulicą, gdzie nie mogłem utrzymać równowagi, bo
napierał na nogi strumień płynącej wartkiej wody. Spanie miałem za darmo w
komfortowych warunkach. Wieczorem poszedłem do sanktuarium na mszę świętą, aby
podziękować Matce Bożej za opiekę. Oprócz mnie przyszło tylko jedno starsze
małżeństwo. Mszę odprawiało dwóch franciszkanów. Byłem bardzo wzruszony, że nie
śmiałem wyjąć aparatu fotograficznego, aby zrobić fotki. Podobnego uczucia
doznałem na Placu św. Piotra w Rzymie na 10 miesięcy przed śmiercią Jana Pawła
II. Wtedy najpierw zrobiłem fotkę papieżowi, ale zaraz po tym poczułem wstyd, smutek
i żal, że moje zachowanie jest sprzeczne z duchem ewangelii. Sanktuarium to
powstało na miejscu XV wiecznego cudu. Wizerunek tutejszej Czarnej Madonny świadczy
o tym, że średniowiecze nie znało pojęcia rasizmu, które jest dziełem
zachodnich myślicieli. W Guadelupe dominują sklepy z pamiątkami religijnymi,
ale o tej porze roku pielgrzymów jest niewielu. Był tu czynny także sklep
spożywczy prowadzony przez chińską rodzinę. Młoda Chinka przy kasie miała
smutny wyraz twarzy, bo przyszło jej żyć daleko od swoich.
 |
Sanktuarium Czarnej Madonny w Guadelupe |
20 marca Guadelupe-Caceres-Canaveral-Monasterio de Palancar-Grimaldo
Rano chciałem zostawić
gospodarzom 10€. Na dole spotkałem starszego gościa i daje mu pieniądze, a on
do mnie z groźną miną 20€. Poczułem lekki strach, ale nadeszła gospodyni i
wszystko wyjaśniła, a pan nawet mnie przeprosił. Na zewnątrz była śliczna
słoneczna pogoda.
 |
XIIwieczny Kościół w Grimaldo |
Autobus bezpośredni do Caceres jechał grubo ponad dwie
godziny. Dominowała młodzież szkolna z górskich wiosek, która codziennie
powtarzała te czynności. Na dworcu w Caceres spotkałem wyżyłowaną Holenderkę,
ale mnie nie poznała. Od razu wsiadłem do autobusu do Canaveral, ponieważ ten
odcinek szedłem już dwa lata wcześniej. W Canaveral odbywał się targ. Zakupiłem
miejscowe owoce, czyli kiwi i pomarańcze oraz swojski ser, który miał paskudny
smak i szybko się zepsuł. Wstąpiłem także do piekarni po świeże pieczywo.
Konsumując śniadanie podziwiałem wspaniałe widoki wokół miasteczka. Jest ono
położone na wzgórzu i prawdopodobnie kiedyś musiało posiadać mury obronne. Za Canaveral
na schodach znanej mi już kaplicy spotkałem młodego Anglika z Bristolu.
Siedział na schodkach, gdzie ja spożywałem śniadanie dwa lata wcześniej. Był on
bardzo otwarty i zagajał mnie rozmową, chociaż niewiele z tego rozumiałem. Chciałem
dotrzeć do najmniejszego klasztoru w Hiszpanii – Palancar. Anglik udostępnił mi
swój przewodnik z mapką, co dało mi ogólną orientację, gdzie jest on położony. Za
kaplicą ścieżka wije się pod stromą górę, którą z Anglikiem pokonaliśmy bez
odpoczynku. Dalej nasze drogi się rozeszły, bo ja według przewodnika skręciłem
w lewo ku klasztorowi. Szedłem pół godziny i nic, sfora psów dojadała coraz
głośniej, dlatego zawróciłem. Ze szczytu góry podziwiałem rozległe widoki północnej
Estremadury.
 |
Anglik podbija camino |
Dojście do Grimaldo prowadziło wzdłuż niewielkiego potoku płynącego
przez pastwisko. Ta niewielka miejscowość posiada darmowe alberghe, którym
opiekują się właściciele baru mieszczącego się w tym samym budynku. Bezpłatny
nocleg napędza im klientów. Sama miejscowość to kilkanaście mieszkań, ale są tu
niezwykłe zabytki. Jest tu XII wieczny Kościół i zamek, a dane mówią jedynie o
75 mieszkańcach. Niestety obydwa obiekty były niedostępne. W takich warunkach
postanowiłem dotrzeć do klasztoru. Musiałem wrócić się do krzyżówek, po drodze
spotkałem kolejnych Anglików, bo ci trochę się pogubili, ale naprowadziłem ich
na cel. Na krzyżówce był nieczynny zajazd i spytałem się tu o ranny autobus do
Corii, ponieważ od dłuższego czasu chciałem odwiedzić to zabytkowe miasto. Stąd
nic nie odchodziło. Marszobiegiem bez bagażu dotarcie do Palancar zajęło mi prawie
dwie godziny. Klasztor był już zamknięty bez możliwości wejścia. Mogłem
pomodlić się jedynie na schodach wejściowych. Wrażenia artystyczne wnętrza
pozostały mi jedynie w wyobraźni.
 |
Sielski krajobraz |
Spotkani przechodnie wskazali mi skrót. W
nieznanym terenie zalazłem się w ślepym zaułku, notując godzinę straty. Do
alberghe wróciłem już po zmierzchu i miałem w nogach dodatkowe dwadzieścia
kilka kilometrów. Wszystkie stoliki w barze były zajęte przez pielgrzymów.
Dosiadłem się do poznanych wcześniej Anglików, a później dosiadła się
sympatyczna Angielka. Było sympatycznie, ale rozmowa się nie kleiła, bo nie
znam angielskiego. Położyłem się wcześniej spać.
 |
Palancar(najmniejszy klasztor w Hiszpanii) |
21 marca Grimaldo-Galisteo-Coria
Wstałem pierwszy ze wszystkich,
ponieważ chciałem przed 11.00 dotrzeć do Galisteo, aby zdążyć na autobus do Corii.
Początkowo szedłem w ciemnościach po grząskim terenie. W pewnym momencie
znalazłem się na pastwisku pełnym czarnych byków. Naleciał mnie strach, ale
musiały być kastrowane i hodowane dla mięsa. W innym wypadku byłoby po mnie. Po
drodze była niewielka miejscowość z czynnym sklepem, dzięki czemu uniknąłem
wizyty w barze. Do Galisteo dotarłem na czas, ale autobus nie nadjechał i
czekałem 3 godziny.
 |
Wjazd do Corii |
Widocznie poprzedniego dnia otrzymałem fałszywą informację.
Siedząc bezczynnie na przystanku podszedł do mnie miejscowy dziadek i zapytał,
co ja tu robię. Dzięki niemu wiedziałem, o której mam autobus. Teraz za dnia
mogłem spokojnie zwiedzić to miasteczko, a dwa lata wcześniej robiłem to po
ciemku. Miejscowy Kościół okazał się być w stylu mudejar, czyli z naleciałościami
arabskimi. Jest to szczególnie widoczne w półokrągłych narożnikach frontu
Kościoła, które żywcem przypominają minarety. Wysoka wieża górująca nad
Galisteo służyła do obserwacji terenu wokół miasta, czy nie zbliża się wróg. Gdy ją obszedłem nie zauważyłem żadnych drzwi,
widocznie wejście ma ukryte.W Corii oczywiście trafiłem na
porę sjesty. Wszystko oprócz baru i supermarketu było zamknięte.
 |
Mury Corii |
Chlubą tego miasta
są mury i wspaniała gotycka katedra. Część murów pamięta jeszcze czasy
rzymskiego panowania, a świadczą o tym łacińskie napisy. Ich solidne wykonanie
powinno być wzorem dla dzisiejszych budowniczych. Natomiast katedra pomimo
swojej całej wspaniałości, to jej dni są policzone. Jest ona położona zbyt
blisko wysokiej skarpy, a procesy erozyjne są nie do powstrzymania. Skarpa
opada i katedra pęka na pół i nieuchronnie zmierza ku zagładzie. Jej ratowanie
pochłonęłoby ogromne koszty i nie wiadomo czy byłyby skuteczne. Muzeum
katedralne z cennymi zbiorami było niedostępne. Ulice starówki były puste, ale
spotkałem młodą sympatyczną Hiszpanką i zapytałem ją o informacion turistica. Ona zaprowadziła mnie do ajuntamiento i
zniknęła. W międzyczasie zeszła do mnie elegancka pani na pogawędkę. Wszystko
ją interesowało i nie mogła uwierzyć, że przyjechałem z Polski, aby zobaczyć
Corię. Wykonała telefon i poinformowała mnie o
powrotnym przelotnym autobusie, którego nie było na rozkładzie. Byłem już przygotowany,
aby 22km do Galisteo wracać na pieszo. Pojawiła się też się młoda dziewczyna z
mapą Corii w ręku. Najważniejsza rzecz w podróży to pytać, ale sympatyczne
osoby. Troszeczkę zmęczony po rannym wstawaniu zaszedłem do baru, w którym za
niewielkie pieniądze wypiłem kawę i zjadłem tosty. Przed supermarketem dybali
na mnie Rumuni i musiałem coś im odpalić.
 |
Katedra w Corii |
Po dojechaniu do Galisteo
zapytałem spotkanych małych chłopców o schronisko i ci bez wahania mnie tam
zaprowadzili. Było to inne alberghe niż nocowałem dwa lata wcześniej. Zastałem
w nim trzech hiszpańskich rowerzystów, a ponieważ nikt się nie zjawił to
zaoszczędziłem 5€. Był wielki post i czwartek, a w miejscowym zabytkowym
Kościele była msza święta. Miała uroczysty i podniosły charakter. Uczestniczyło
w niej wielu mieszkańców. Do alberghe powróciłem już po zachodzie słońca.
 |
Pęknięta katedra |
22 marca Galisteo-Carcaboso-Oliva de Plasencia
 |
Wymarsz na camino |
Rano lał deszcz, ale człowiek nie
jest z cukru i ruszyłem w drogę. Naciągnięcie samemu peleryny na plecak jest
prawie niemożliwe, dlatego poprosiłem o pomoc rowerzystę. Hiszpanie
wstrzymywali się z ruszeniem, bo rowery górskie przeważnie nie posiadają
błotników, a oni musieli jakoś zabezpieczyć się przed błotem, które potrafi
całkowicie wymazać rowerzystę. Do Carcoboso dotarłem bez żadnego odpoczynku,
chociaż było ponad 10km. Po drodze przechodziłem przez dużą wioskę Aldehuela
del Jerte. W Carcoboso chciałem odpocząć od deszczu i coś zjeść. Wstąpiłem do
pierwszego baru, gdzie zastałem przyjemną atmosferę. Barmanka budziła moje
zaufanie. Wypiłem kawę, zjadłem śniadanie i poprawiłem jeszcze dwoma małymi
piwami, bo pod peleryną zachodzi mocne pocenie. Spędziłem tu ponad godzinę
czasu, ale musiałem ruszać. Deszcz nieco zelżał, dlatego naszła mnie ochota do
ostrego marszu.
 |
Powitanie gospodarza |
Za miejscowością zaczynały się pastwiska. Moje przerażenie
wzbudziły dwie padłe krowy, które leżały obok siebie. Widocznie czynniki
atmosferyczne je wykończyły lub niewyżyte byki. Początkowo stąpałem po płytkim
błotku, ale to zaczynało się zmieniać. Szlak prowadził po łące na terenie
doliny górskiej. Wkrótce całą doliną płynęła woda, a buty zaczynały zapadać się
po kostki i wyżej. Nogi miałem przemoczone, a w pobliżu żadnych ludzkich
osiedli i dróg.
 |
Przeszkoda na drodze |
W pewnym momencie przede mną pojawiło się ogromne rozlewisko,
którego nie sposób było obejść. Powodem spiętrzenia wody był zniszczony mur
graniczny. Musiałem przejść tym murem trzymając się drutu kolczastego. Kamienie
były obluzowane i w każdej chwili mogłem się skąpać. Dzięki Bogu pokonałem tą
przeszkodę i zaczęło pojawiać się słońce. Natknąłem się nawet na słupy milowe,
to znaczy, że azymut miałem dobry, bo kiedyś był tu szlak rzymski. W końcu
pastwisko się skończyło i dotarłem do twardej drogi, a na de mną świeciło już słoneczko.
Do Aldanueva było za daleko i skręciłem 5km do Olivia de Plasencja, aby jak
najszybciej obsuszyć nogi. Po drodze mijałem wspaniałe hacjendy zupełnie jak z
filmów o dzikim zachodzie.
 |
Hacjenda |
Miejscowi mieszkańcy szybko skierowali mnie do
właścicielki schroniska. Ta bezzwłocznie przyszła i od razu napaliła w kominku,
bo widziała, że potrzebuję pomocy. Znalazły się też kawałki gazet, bo te najlepiej
wchłaniają wilgoć z wnętrza buta. W międzyczasie dotarli dwaj Niemcy spotkani w
Meridzie. Mieszkają oni bardzo blisko Szczecina, dosłownie 40-50km. Oni busem
podjechali do Plasencji i stamtąd przyszli szosą. Mieli dobre przewodniki
niemieckie i nie ryzykowali ekstremalnego marszu pastwiskiem. Był piątek po
południu i miejscowy sklep był nieczynny, a właściciel baru nie budził mego
zaufania. Zrobiłem sobie post przy dwóch lampkach wina, które zostawił ktoś w
refugio. Przed wieczorem w miejscowym Kościele była msza z uroczystą procesją.
Niestety, ale uczestniczyli w niej sami starcy, pomimo, że to góry i ludzie
mają bliżej do Boga. Właścicielka zainkasowała 15€, ale pokazała jak rano przyrządzić
sobie śniadanie. Na nocleg miałem duży pokój z dużą wersalką.
23 marca Oliva de Plasencia-Caparra-Aldeanueva
 |
Żywy obraz wiosny |
Rankiem padał niewielki deszcz,
który zacinał w twarz. Nie bardzo wiedziałem w jakim kierunku położona jest
Cappara, ale Niemcy wiedzieli. Żwirowa droga była na tyle twarda, że buty się
nie zapadały. O wiele gorszy był los krów na pastwisku, które mokły i marzły.
Miłą niespodzianką było niewielkie jeziorko na trasie, które było pokryte
wspaniałymi wiosennymi kwiatami. Przyroda budziła się do życia. Znacznie
wyprzedziłem Niemców i przed deszczem schroniłem się pod starożytnym łukiem
Cappary. Dzisiaj obok wykopalisk jest niewielka wioska, ale w starożytności
było to potężne miasto. Obecnie wykopaliska obejmują 4ha, a ze zdjęć lotniczych
wynika, że pod warstwą ziemi jest kilkadziesiąt hektarów ruin. Za czasów Rzymian
tędy przebiegał główny trakt łączący południową i północną Hiszpanię. Zaczynał
się w Kadyksie, a kończył w dzisiejszej Astordze.
 |
Starożytna Cappara |
Poza łukiem reszta wykopalisk
jest ogrodzona, a godzinie 10.00 podjechał inwalida,
i otworzył wykopaliska oraz
muzeum. Jest tu nawet automat do kawy. Padający deszcz nie pozwolił na zbytnie
zachwycanie się osiągnięciami starożytnych mieszkańców. Marsz pod górę w
pelerynie powodował pewne zmęczenie i nie miałem ochoty skręcać w bok, by
podziwiać zabytkowe miasteczka. Głównym problemem było pokonywanie wezbranych
górskich strumieni. Jeden z Niemców miał radość, gdy na bosaka stąpałem po
śliskich kamieniach i drżałem z zimna obmywany wartką górska wodą. W Aldanueva
del Camino schronisko było całkowicie zdewastowane, a zamki u drzwi powyrywane.
Mogłem pójść do prywatnego schroniska za 20€, ale wolałem ryzykować i
zaoszczędzić grosz. Unosił tu się smród
typowy dla miejsc, gdzie nocują bezdomni. Bałem się świerzbu i nocy, bo po
zaśnięciu mógł ktoś niepożądany wejść i coś wymieść.
 |
Wykopaliska |
W sobotę absolutnie
wszystkie sklepy były zamknięte, ale musiałem cos zjeść, bo czekała mnie
niedziela. W miejscowym barze gospodarze przyrządzili mi za 5 czy 6€ znakomity
posiłek z kalmarów. Kręciłem się po miasteczku jak najdłużej, bo zapachy
noclegu mnie do tego zmusiły. Wstępowałem od czasu do czasu do baru na kawę.
Bar obsługiwał gospodarz z synem, którzy zrobili na mnie bardzo pozytywne
wrażenie. Kręcił się też jakiś miejscowy dziwny typ, który szybko wpadał na
kielicha i wychodził. Inni klienci baru grali w karty lub w grę przypominającą
nasze warcaby.
24 marca Aldeanueva-Hrevas-Banos de Montemayor
Rano jak najszybciej opuściłem
niezbyt przyjemne schronisko. Była niedziela palmowa i czekałem do godziny
11.00 na mszę świętą. Obchodziłem to górskie miasteczko, ale poza rwącym
strumieniem nie było nic ciekawego. W barze był duży ruch, bo wolny dzień, a
ponadto przyjemne ciepło i żywa atmosfera.
 |
Dzielnica sefardyjska |
Raz zaszedłem do cafeterii, gdzie
właścicielka sprzątając stoliki wszystkie resztki zrzucała na podłogę. Na
podłodze leżały papiery, okruszyny i skórki z owoców. Było to chyba w ramach
atrakcji, bo za kawę zamiast 1€ zapłaciłem 1,80. Kościół był pełen wiernych.
Kapłan był w podeszłym wieku, tak, że mężczyźni podtrzymywali go rękoma i
wykonywali za niego wszystkie czynności liturgiczne. Odbyła się procesja z
palmami do drugiego Kościoła. Po mszy udałem się w drogę do Hervas. Chciałem
zobaczyć to miasteczko słynące ze swej dzielnicy sefardyjskiej. Ponadto w
Hervas jest najwięcej barów w całej Hiszpanii w przeliczeniu na jednego
mieszkańca. Co w trzecim budynku mieści się bar lub tawerna. Szedłem szosą i
podziwiałem wysokie góry, chociaż ich wierzchołki były zakryte nisko wiszącymi
chmurami. Przed Hervas było pole namiotowe i co ciekawe było na nim wiele rozbitych
namiotów. Wokół znajdowały się kałuże wody, a nocą temperatura spada znacznie
poniżej zera.
 |
W Hervas |
Widocznie obozowała tu grupa twardzieli, która przedtem znieczulała
się w tutejszych tawernach. Moją uwagę zwróciło to, że większość małych
sklepików była pootwierana, widocznie nastawione są one na turystów, których w
niedzielę jest najwięcej. Tutejszy Kościół położony jest na podwyższeniu z mini
murem obronnym. Zabytkowa część miasteczka to kilka uliczek, które sprawiają
sympatyczne wrażenie. Cofamy się tutaj kilka wieków wstecz i możemy zapomnieć o
problemach życia codziennego. Ściany tutejszych budynków są przeważnie
pomalowane, a z balkonów zwisają kolorowe kwiaty. Z tawern dochodził gwar, ale
nie wstępowałem tam, bo deszczowa pogoda nie nastrajała mnie do zabaw. Na
koniec wstąpiłem do lokalu, który nie był ani barem, ani restauracją, coś w
rodzaju lokalu dla młodzieży. Zachęciły mnie ceny, gdzie za 6€ pożywiłem się
smakowitymi krewetkami lub czymś podobnym. Kelner nawet założył mi na stolik
czysty obrus, prawdopodobnie jednorazowego użytku. Nie znałem krótszej drogi do
Banios de Montomayor, a w Hervas nie spotkałem żadnego planu ani mapy, a bałem
się błądzenia w czasie deszczu. Postanowiłem wracać tą samą drogą, by później
iść drogą główną. W ten sposób nadrobiłem kilka kilometrów, ale szczęśliwie
dotarłem do celu. Szedłem szosą, bo na gruntowym szlaku ubłociłbym buty i
spodnie, a na zejściach łatwo było o pośliźnięcie.
 |
Otwartość mieszkańców |
Przed Banios znajduje się
kaplica, gdzie zaczekałem na dwoje pielgrzymów idących szlakiem. Była to pani
profesor z Poznania ze swoim kolegą po fachu z Hiszpanii. Wynajmowali hotelik w
Banios i zwiedzali okolicę, czyli turyści nie pielgrzymi. Pan profesor
stwierdził, że przez dziewięć dni przed Santa Semana musi lać deszcz, bo taka
jest rzeczywistość Hiszpanii. Alberghe kosztowało 10€, ale było znakomicie
utrzymane. Opiekował się nim mężczyzna w średnim wieku, a dwa lata wcześniej
stetryczali staruszkowie. Wszystkie uliczki w Banios biegną z góry na dół do
głównej szosy. Gdy je obchodziłem spływały nimi strumienie wody.
 |
Profesorowie na deszczowej wycieczce |
25 marca Banos de Montemayor-Salamanka
O godzinie dziewiątej rano miałem
autobus do Salamanki, ponieważ na drugi dzień musiałem być na lotnisku w
Madrycie. Na przystanku czekała starsza pani, którą zainteresowało skąd tu się
wziąłem o tej porze roku. Po drodze autobus zajechał do Bejar, gdzie również
byłem dwa lata wcześniej. Na dworcu w Salamance nie mogłem zdecydować się,
którym autobusem wracać do Madrytu. Dopomógł mi kasjer, który nie miał
klientów. Zawołał mnie i przedstawił propozycje cenowe.
 |
Katedra w Salamance |
Zdecydowałem się jechać
o 13.15 następnego dnia za 17€. Drogę do centrum już znałem, dlatego
pokonywałem ją beztrosko, chociaż pokrapywał deszcz. Tym razem schronisko
obsługiwały trzy starsze panie. Chciałem skorzystać z pralki, bo rzeczy na
podróż miałem przepocone i zbrukane błotem. Jedna z pań zaoferowała mi
odwirowanie ubrań, a pranie zrobiłem ręcznie przy pomocy mydła. Deszczowa
pogoda nie sprzyjała zwiedzaniu Salamanki. Obszedłem teren jedynie wokół
katedry, szczególnie z tyłu był ładny widok sięgający daleko poza miasto. Przed
deszczem chroniłem się w barach, gdzie gorąca kawa przywracała mi radość życia.
Na mszę wieczorną udałem się do wspaniałego Kościoła San Esteban. Ten cudowny
dominikański konwent budowano przez dziewięćdziesiąt lat, począwszy od 1524r.
Są w nim elementy gotyckie, renesansowe i barokowe. Na mszę przyszedłem pół godziny
wcześniej, aby podziwiać jego ołtarze i wspaniałe obrazy.
 |
Convent San Esteban |
Kręciło się tu
kilkunastu turystów. W nabożeństwie uczestniczyło niewielu wiernych, czym byłem
bardzo zasmucony. Był poniedziałek to wierni zazwyczaj opuszczają mszę, a
ponadto starówka Salamanki liczy wiele Kościołów. Inny powód to taki, że centra
miast nie mają zbyt wielu stałych mieszkańców, bo muzea, wspaniała uczelnia i
lokale i użyteczności publicznej. W alberghe nocowało około 15-20 osób, w tym
młoda Niemka, która z dobrego serca poczęstowała mnie batonem. Wyprane ubrania
dosuszałem na sobie, bo spodnie i koszula były wykonane z materiałów
szybkoschnących.
 |
Radość |
25 marca Salamanka-Madryt
Rano panował duży ruch. Panie z
obsługi twardo trzymały się przepisów i wszyscy nocujący do godziny 9.00 musieli
opuścić alberghe. Szkoda mi było trzech rowerzystów, którzy wraz ze mną
zwlekali do ostatniej chwili. Jazda na rowerze górskim w czasie deszczu po
drodze szutrowej bez błotników to prawdziwa masakra. Chcąc zjeść taniej
śniadanie przeszedłem Rio Tormes po moście rzymskim i zatrzymałem się w barze z
dala od centrum. Do tej pory plan ten zdawał egzamin, ale w Salamance
właściciel baru mnie oskubał. Lał deszcz i nie miałem ochoty na zwiedzanie. Po
drodze do estacion de autobus przechodziłem
obok słynnej biblioteki na jeszcze słynniejszym uniwersytecie. W bibliotece tej
wytworzyła się specjalna flora bakterii, która chroni księgozbiór. Obszedłem
jedynie wewnętrzny dziedziniec, a do sal bibliotecznych nie wchodziłem, bo
kapała ze mnie woda. Na dworcu miałem 2,5 godziny czasu do odjazdu autobusu.
Podszedł tu do mnie starszy człowiek, mieszkaniec Salamanki, który chciał sobie
porozmawiać. Mówił powoli, dlatego go rozumiałem i w miarę możliwości
udzielałem odpowiedzi po hiszpańsku. Naprowadził on mnie na nieduży supermarket
w pobliżu dworca, w którym zaopatrują się zwykli mieszkańcy Salamanki.
 |
Kwiat nieznanego owocu |
Autobus
do Madrytu jechał niespełna trzy godziny. Wysiadłem na Mendez Alvaro i wsiadłem
wydawało mi się, że do metra. Jadąc zauważyłem, że kolejka coś za rzadko się
zatrzymuje, a kiedy wyjechała spod ziemi byłem pewien swojej niefrasobliwości.
Okazuje się, że Madrycie funkcjonuje sieć bezkolizyjnej kolejki naziemnej. Ze
wszystkich odległych dzielnic, gdzie nie dochodzi metro można bardzo szybko
dotrzeć do centrum miasta. Wysiadłem na jednej ze stacji, a pracująca tu
dziewczyna dała mi plan komunikacji kolejowej Madrytu. Z dwoma przesiadkami
dotarłem do terminalu 4. Stąd darmowy autobus dowiózł mnie do terminalu 2, na
którym musiałem spędzić noc. Nie jest on tak okazały jak terminal 4, ale za to
nocowało tu wiele egzotycznych osób, jak czarnoskórzy mieszkańcy Afryki i
prawdziwi Indianie z Andów. Mieszkańcy Andów mieli na sobie charakterystyczne
ponczo.