poniedziałek, 7 kwietnia 2025

 Camino Sanabres


12.02.2023

Lot z Okęcia do Madrytu przewidziany był wczesnym popołudniem. Po porannej mszy udałem się na stację kolejową i ruszyłem pociągiem osobowym ku stolicy. Wysiadłem na Okęciu omijając w ten sposób Warszawę. Do hali odlotów było do przebycia na pieszo ponad 1,5km, dlatego przyspieszyłem kroku. Na miejscu okazało się, że pośpiech był niepotrzebny, ponieważ samolot był opóźniony o godzinę. Jakiś Afrykańczyk miał problem z odprawą, bo ciągle coś mu nie pasowało, aż zmęczony urzędnik odesłał go dalej. Po przejściu bramek, groźny pan wziął mnie na test narkotyków, który przeszedłem pomyślnie. Polegał on na wymazie z nosa, dzięki czemu oczyścił mi przegrody. W strefie wolnocłowej wydałem wszystkie miedziaki na paluszki i mineralną, bo inaczej musiałbym dźwigać balast przez dwa tygodnie. Na lotnisku Barajas nie wiedziałem na jakim stanowisku są bagaże. Z lotniska do Estacion del Sur dotarłem za 7,50Eu. Miałem do wyboru autobusy do Salamanki, Zamory i Benavente, ale godziny odjazdu zupełnie mi nie pasowały. Ostatecznie wybrałem połączenie do Benavente. Oczekując na autobus obszedłem rejon dworca zatrzymując się w chińskim barze, gdzie zjadłem jakieś egzotyczne robale. Do Benavente autobus zajechał o 1.16, co na polskie warunki jest to pół godziny przed północą i co robić przez całą noc. Wszystko było pozamykane i żywej duszy na ulicach. W jednym miejscu była głośna impreza, ale nie miałem odwagi tam zajrzeć. Temperatura spadła poniżej zera i pomimo założenia na siebie całej odzieży nadal czułem zimno. Po godzinie kręcenia się po miasteczku przyszła mi myśl, aby poszukać stacji paliw. Najbliższa czynna stacja paliw znajdowała się 3km na północ.

Pozostałości klasztoru cysterskiego koło Tabary
Obok stacji był motel dla kierowców zapewne z panienkami. Gdy ruszyły się drzwi wejściowe, to i ja tam ruszyłem. Bar był czynny i przesiedziałem 3,5 godziny wypijają w międzyczasie trzy kawy, piwo i lampkę wina z dobrą przekąską.

13.03.23

Prace porządkowe przepłoszyły mnie z lokalu, a na zewnątrz ciemna noc. Właściciel lokalu przy wyjściu powiedział „buen camino”. Chciałem dotrzeć do monasterium cysterek, ale pobłądziłem  w egipskich ciemnościach. Spotkałem jednego pieszego i rowerzystę majstrującego coś przy rowerze, ale wypłoszyłem go tak, że pobiegł z popsutym rowerem. Zdziwiło mnie to, że bez oświetlenia poruszał się w mrokach nocy. Dworzec autobusowy o 7.15 był zamknięty, a od kwadransu powinien być czynny. O godzinie 7.30 pan otworzył pierwszy bar, gdzie się zagrzałem i wypiłem kawę zakąszając tortillą. O 8.00 wsiadłem do busa i ruszyłem do Granja de Moreruela. Tutaj zaczęło już świtać, ale żadnej żywej duszy w zasięgu wzroku. Ruszyłem ku monumentalnemu opactwu cysterskiemu nad rzeką Rio Esla, gdzie kończyła się droga.


Wszystko było pozamykane do godziny 11.00, a czekać ponad dwie godziny nie mogłem, bo męczył mnie sen. Musiałem częściowo wrócić się, aby wstąpić na szlak camino. Droga była żwirowa i wokół ładne widoki. Skręciłem na niewłaściwą ścieżkę, ale rancher, który dokarmiał konie na pastwisku dogonił mnie samochodem i skierował na właściwe ścieżki. Po rozmowie i pożegnaniu tego pracowitego pana doszedłem do sztucznego zalewu, ale najpierw skręciłem ku Ermicie. Było to niedaleko, ale sam Ermita nie robił wrażenia, jedynie widoki na zbiornik wodny pobudzały do refleksji. Następnie wróciłem i poszedłem ścieżką po ruchomych kamieniach, zamiast drogą samochodową. Droga ta była o wiele dłuższa, ale wokół panowała zupełna cisza, jedynie z oddali słychać było pluskanie ptactwa wodnego. Jakiś niewidoczny pan ścinał powalone drzewa, a w oddali na wzniesieniach były dwie farmy wiatrowe. Minąłem Faramontanos de Tábara i szedłem ku następnej miejscowości. Przed Tabarą pokonałem wielki wiadukt nad drogą szybkiego ruchu. Z dawnego gigantycznego klasztoru, gdzie w IX wieku mieszkało kilkuset mnichów, czyli więcej niż w sławnym Cluny pozostał jedynie nieczynny Kościół, który i tak powstał w późniejszym czasie.
W Tabara
Ten być może największy ośrodek zakonny wczesnego średniowiecza został w drugiej połowie X wieku zupełnie zniszczony przez Almanzora. W drugim Kościele o 18.30 był różaniec prowadzony przez kobietę. W alberghe mieszkał wolontariusz o dużym
talencie, być może emerytowany profesor. Rzeźbił, wyrabiał rożne ciekawe rzeczy i dobrze gotował. Alberghe było donativo, ale zostawiłem 15Eu bo doszło jeszcze grzanie prądem. Po wyjściu wieczorem na zakupy nie mogłem z powrotem trafić. Po zarwanej poprzedniej nocy zasnąłem bez problemu.

 

14.02.23

Profesor nazywał się Jose i porzucił pracę na uczelni ze względu na swój wiek i powszechną poprawność, która nie dawała mu spokoju sumienia. W tym odludnym miejscu może realizować swoje marzenia i patrzyć z dystansu na wir wielkiego świata. Po przygotowanym śniadaniu ruszyłem z buta. Musiałem pokonać dwa pasma wzgórz na których obracały się wiatraki. Szedłem wśród spalonych lasów, a pojemniki po paliwie wskazywały na podpalenia. W takich samych baniakach przewożona jest również oliwa, ale najbliższe drzewa oliwne rosły 300km stąd.


W miejscowości Bercianos w miejscowym barze miła Pani ustawiła mi wifi i przyniosła pyszną tortillę. W dalszej wędrówce spotkałem pracowitego pana, który pracował na swojej działce i wymieniłem z nim kilka uprzejmości. Następnie obległa mnie sfora kotów, której zostawiłem resztki posiłku. I tak doszedłem do wioski nad rzeką. Tutaj starsza Pani zaczerpnęła wiadrem wodę prosto z rzeki. Schronisko znajdowało się dwa km dalej po drugiej stronie Rio Tera obok zabytkowego romańskiego Kościoła w Santa Marta de Tera. Alberghe było nieczynne, ale sprytna kobieta prowadząca bar momentalnie wyskoczyła z baru i zatrzymała busa. Bus zajechał przed szkołę, z której wybiegły dziewczęta z papierosami w ustach. Kilka z nich wsiadło do autobusu, który rozwoził je do miejsca zamieszkania daleko od szosy.
W Mombuey odnowione alberghe było czynne, a w nim dwa elektryczne piecyki grzewcze. W romańskim Sanktuarium Maryjnym była msza i ksiądz pobłogosławił mnie. We mszy uczestniczyło kilkanaście osób, w tym babcia z wnuczętami. W jednym z barów w 2018 pracowała czarnoskóra Afrykanka, ale obecnie po niej nie było już śladu. Ta noc upłynęła w błogim śnie, którego domagał się organizm.
Kościół w Santa Marta de Tera

15.02.23


Rano po desayuno pokręciły mi się kierunki, ale mapy.cz wyjaśniły wszystko. Stracony został jednak czas, którego zabrakło na koniec dnia. Spotkałem kilka stad dzikich zwierząt co świadczy o deficycie myśliwych. Wioski mijane po drodze były całkowicie puste, jakby wymarłe, czasami jacyś starcy się przemknęli i to wszystko. Za to jest tu raj dla bocianów, które zapomniały już o Afryce. Mijane Kościoły bardzo niewielkie, ale wioski również, jedynie w San Salvador de Palazuelo były schody prowadzące na dach Iglesia de La Transfiguración del Señor, z którego podziwiałem okolicę, a szczególnie tamę na Embalse de Sernadilla. W Asturianos był najciaśniejszy bar świata z jednym stolikiem, gdzie nawet plecak musiałem zostawić na zewnątrz. Coś tu zjadłem, popiłem i ruszyłem dalej, a mogłem zostać w alberghe. W pośpiechu mijałem kolejne wioski gubiąc szlak, ale trzymając azymut i tak dotarłem do Santuario de Nuestra Señora de los Remedios, które było jednym z celów mojej pielgrzymki. Sanktuarium to jest poświęcone patronce Sanabrii, opiekunce lekarzy. Do tego majestatycznego gotyckiego Kościoła odbywają się pielgrzymki z całej Sanabrii pierwszego października.


Wokół Sanktuarium ziemia była zryta przez dziki, ale spokój i powaga miejsca dodała mi sił do dalszego marszu. Po 33km wysiłku doszedłem do Puebla de Sanabria. Spotkany na moście przechodzień doradził mi wspinaczkę po kilkuset schodach do starówki, która znajdowała się na wysokiej skale, zamiast okrążać miasteczko.  Z trudem odszukałem informację turystyczną, gdzie młoda dziewczyna powiedziała, że prywatne schronisko jest nieczynne, a najtańszy hotel zaczyna się od 45Eu. Odpocząłem kwadrans na ławce z widokiem na rozległą okolicę i resztkami sił o 18.15 ruszyłem dalej w poszukiwaniu czynnego alberghe. Ciemności zapadały za godzinę, a do przebycia miałem ponad 11km. Początkowo szedłem szlakiem wzdłuż rzeki, ale kręta ścieżka wydłużała czas. Wyszedłem na drogę asfaltową, gdzie nie było ruchu, bo rzadki ruch samochodów poruszał się  równoległą szosą oddaloną o 0,5km. Zastały mnie tu egipskie ciemności i ok. 20.00 dotarłem do Requejo. Świeciły tu się jedynie dwie uliczne lampy, a właściciel prywatnego alberghe z okna na piętrze poinformował mnie, że zimą zamknął biznes, ale czynne jest schronisko municypalne.

Drzwi do alberghe były otwarte, a w nim dwa plecaki i żywej duszy wokół. W miejscowym hotelu wypiłem kawę i wróciłem na nocleg. Po kąpieli przez dłuższy czas nikt się nie pojawiał. Po 22 pojawiła się młoda para i chłopak od razu nawiązał kontakt. Miał na imię Maksymilian i pochodził z Wiednia. Zwiedził kawał świata od Kalifornii po Wschodnią Azję. Najbardziej bał się Albanii. Z czego żył trudno powiedzieć. Jego partnerka o imieniu Romina była studentką i pochodziła z Lipska, ale nie z tego zza Zwolenia. Wyjaśnił, że jej babcia mieszkała w Bogatyni i Romina rozumie język polski, ale nie mówi po polsku. Następnego dnia od Rominy dowiedziałem się, że jej babcia mieszkała w Kłodzku. Jej przodkowie byli bardzo zamożnymi mieszczanami. Dorabiali się z szycia futer z syberyjskich soboli, a bardzo często obracali diamentami i złota znalezionymi przez syberyjskich traperów. Po bolszewickiej rewolucji przerzucili się na handel bursztynami, ponieważ posiadali pewne kontakty i doświadczenie w obrocie kruszców. Opowiadała jej babcia tęskniła za krajem z lat dzieciństwa. Szczególnie martwiła się, że jej posiadłość popadła w ruinę, bo dostała się w prostackie ręce.
 Santuario de Nuestra Señora de los Remedios,

16.02.23

Rano na trasę wyruszyłem jako pierwszy, ponieważ nie szykowałem śniadania. Na modlitwę nie udałem się do Kościoła parafialnego na wzgórzu, ale do Ermity na dole, gdzie trwały prace porządkowe. Na czas modlitwy robotnicy wyłączyli bosche, po czym podziękowałem im i wyszedłem. W małym sklepiku zrobiłem zakupy, wypiłem kawę i przekąsiłem. Dalej czekała mnie wspinaczkę na wierzchołki znacznie przekraczające 1000m. n.p.m.. Małe wioski były zupełnie opuszczone niczym miasta umarłych. Domy budowane z kamienia świadczyły o ich chwalebnej przeszłości.


W jednym z budynków nad nieistniącymi drzwiami była wyryta data 1709 rok. Jest to trzysta lat historii, a teraz zamiast ludzi rosną tu jedynie dzikie krzewy. Podziwiając górskie krajobrazy doszedłem do sklepo-baru przy autostradzie. Wypiłem tu i przekąsiłem, po czym zakupiłem pół kilo wyśmienitego sera. Długo celebrowałem tu swój pobyt, aż zjawiła się zapoznana para. Poczęstowałem ich serem i zrobiliśmy wspólne zdjęcie. Idąc dalej ujrzałem na horyzoncie miasteczko. Przestałem teraz kierować się strzałkami camino a poszedłem na  wyczucie, dzięki czemu skróciłem drogę, chociaż mogłem zbłądzić. Alberghe znajdowało się na początku miejscowości i było otwarte, bo prawdopodobnie informacja o wędrowcach dotarła zawczasu.

Zająłem łóżko tuż przy kuchni, po czym ruszyłem na obchód. W eleganckim lokalu byłem jedynym klientem, ale ceny prowincjonalne, dlatego sobie nie żałowałem. Wieczorem przeprowadziłem się na piętro, gdzie działał tylko jeden grzejnik, a posiadałem śpiwór zimowy, natomiast Ronina posiadała wyposażenie letnie. Górskie miasteczko Lubian nie posiada większych atrakcji, a na ulicach żywej duszy.

17.02.23


Rankiem Austriacy przyrządzali śniadanie, a ja udałem się do lokalu, gdzie za psie pieniądze zjadłem, wypiłem kawę i lampkę wina. Za wioską szlak prowadził w dół nad górski strumyk. Idąc pod prąd rzeczny doszedłem do monumentalnego barokowego Monasterio de Tuiza. Kościół ten poświęcony jest Matce Bożej Śnieżnej, dlatego pielgrzymki odbywają się w środku lata, bo słońce tu nie operuje, a górska woda chłodzi. Drzwi wejściowe były opasane potężnym łańcuchem niczym z Opowieści Wigilijnej Dickensa na jednej z adaptacji filmowych. Wspinaczka na szczyty była uciążliwa, bo górską ścieżką płynęła woda, ale po wejściu wspaniałe krajobrazy wynagrodziły wysiłek.


W mijanych wioskach, gdzie czas zatrzymał w czasach Francisco Goya nie było ani sklepu, ani baru. Tylko w jednej miejscowości krzątali się ludzie, wynikało to pewnie z bliskości autostrady. Na granicy Kastylii i Galicji stał kamienny krzyż i z tego miejsca rozpościerała się zielona Galicja w odróżnieniu od surowej Kastylii. Teraz nastąpiła zejście na szeroką dolinę górską z pojedynczymi domami, na pastwiskach pasły się zwierzęta hodowlane. Do A Gudina wszedłem po godzinie 16-tej. Zatrzymałem się w pierwszym barze i Pani zaproponowała obiad ze zniżką dla pielgrzymów. W ten sposób za 9Eu pojadłem i popiłem. Alberghe mieściło się przy centrum kultury. Jest to nowoczesny przeszklony budynek z marmurami wewnątrz. Pani w średnim wieku zainkasowała 8Eu i oprowadziła po udogodnieniach. Jako budynek użyteczności publicznej ogrzewanie jest tu nie wyłączane i dlatego panuje tu radosna ciepła atmosfera.

Zapytałem się o mszę świętą, początkowo Pani nic nie wiedziała, ale po godzinie dostarczyła mi pozytywne odpowiedzi. W miasteczku nie ma co zwiedzać, dlatego w pół godziny obszedłem główną ulicę i udałem się na spoczynek. O 20.00 uczestniczyłem we mszy świętej, a wraz ze mną spora grupa wiernych. Po powrocie zastałem wykończonych Austriaków, którzy dźwigali bagaże dwa razy cięższe od mojego, co świadczy o nienajlepszym rozeznaniu tematu. Zaprosili mnie na wspólną kolację i przez grzeczność nie odmówiłem. Mięsny posiłek nie przypadł mi do gustu, ale rozmowa bardzo dobrze się układała. Posileni i zmęczeni szybko zasnęliśmy.

18.02.23

Rano nie marudziłem długo tylko wyruszyłem na trasę camino. Zwyczajnie pożegnałem się z nimi austriackim gadaniem i więcej już ich nie spotkałem. Widocznie nie byli w stanie po raz  kolejny pokonać ponad 30km. Mam nadzieję, że nie zostali pożarci przez zgłodniałe dzikie zwierzęta. Jeśli będę kiedyś w Wiedniu, to postaram się ich odszukać, chyba że zmienią adres. Tradycyjnie spożyłem desayuno w barze i ruszyłem w siną dal. Mijałem dwie nieduże wioski. W jednej tliło się życie, o czym świadczyły zadbane ogródki, a druga wioska to miasto wymarłych.


Brak szyb w oknach i powyrywane drzwi, dlatego zapewne oprócz zbłąkanych dusz nikt więcej tu nie przebywa. Góry w tym rejonie są bezdrzewne, co sprawiło, że przede mną zaczęły rozpościerać się zapierające dech w piersiach krajobrazy. Największy zachwyt budziły tafle jeziora Encoro das Portas. Nad jeziorem były nieliczne wioski, ale duża odległość nie pozwalała oglądać szczegóły. Życie z dala od cywilizacji pozwoliło tu zachować dawne zwyczaje. W ten sposób schodząc stromym dzikim zejściem znalazłem się w Cambobecerros.

Tuż przed wioską wybiegł dziwnie ubrany jegomość, a za nim dwóch diabłów z widłami. Zatrzymali się przy mnie, ale jeszcze na piekło było dla mnie za wcześnie. Okazali się sympatycznymi diabełkami, bo stanęli do wspólnego zdjęcia, które zrobił ścigany potępieniec. Dalej pomiędzy domami była gromada ludzi w strojach z epoki Servantesa i szwedzki stół, chociaż ci mieszkańcy pewnie nie słyszeli o Szwedach. Jeden z miejscowych poczęstował mnie smakołykami i ruszyłem dalej. W centrum był bar, ale poza kawą i winem niczego w nim nie było. Siedząca w barze starsza babcia, której zrobiło się mnie żal poszła do mieszkania i przyniosła jadło. Młodzi chłopcy w strojach z epoki biegali uliczkami i hałasowali kołatkami. Po takich przeżyciach już asfaltową drogą ruszyłem dalej.



Mijałem wioskę pochodzącą z zamierzchłych dziejów bez żywej duszy, ale za to z niewielkim hotelikiem do którego zjeżdżali się klienci. Tuż przed wieczorem dotarłem do Laza. Od razu przechwyciła mnie policja i zaprosiła na posterunek. Ładna Pani w mundurze zeskanowała mój paszport, zainkasowała pieniądze i wręczyła klucz do alberghe. Schronisko znajduje się tu poza miasteczkiem. Obok parkowało dużo samochodów w tym campery. Długo nie marudziłem i ruszyłem do centrum. Po drodze jakiś dziwak z kolczykami w brodzie i nosie obsypał mnie mąką. Byłem niedokładnie wybielony, dlatego gdy spotkałem ojca z dwiema córkami i trzema kg mąki, to poprosiłem go o dokończenie dzieła, abym lepiej wyglądał na zdjęciu. Proces obsypywania mąką przez córkę, tata nagrał na smartfona i jest to moja najlepsza pamiątka z camino. Wzdłuż głównej ulicy miasteczka i na rynku trwała totalna nawalanka mąką. Wiele osób klęczało, a na głowę spadała im mąka. Ten niecodzienny zwyczaj zapamiętam zapewne do końca moich dni.
Kościół w O Castro

Już na noclegu pomogłem jednej Pani znaleźć pralnię, gdzie mogła przywrócić do użytku ubrania swojej rodziny. Pokój, w którym spałem posiadał zamknięcie, tak, że nie musiałem się martwić, że ktoś obsypie mnie na łóżku mąką.

19.02.23

Alberghe opuściłem przed dziewiątą rano, a że była niedziela, to szukałem mszy świętej. Na głównej ulicy i rynku pracował mączny kombajn, który zapewne udał się później do piekarni i z zebranej mąki powstały smaczne wypieki. W miejscowym Kościele msza była przewidziana na 12.00, a przede mną 33km marszu. Pewien pan doradził mi, że 7km dalej w O Castro jest czynny Kościół. Szlak camino prowadził lewym brzegiem rzeczki, a O Castro było po prawej stronie i nadrobiłem pewnie około 1km. O godzinie 10.00 Kościół był zamknięty, a w wiosce z kamienia żadnych mieszkańców tylko turyści.


Tubylec w owczej skórze i z kobzą pod pachą oznajmił, że nabożeństwo niedzielne jest o 11, ale ostatecznie była to 11.30. Nad drzwiami plebanii znajdowała się płaskorzeźba z herbem i datą 1802r., czyli była wybudowana przed wkroczeniem Napoleona. Pod Kościół zajeżdżały samochody i uzbierała się spora gromada wiernych. Budynek kościoła z zewnątrz jest tu bardzo skromny, ale wnętrze to wysoka klasa. Wszędzie barok, a może i renesans, natomiast ołtarz robi niesamowite wrażenie. W czasie mszy kobziarz zastępował organistę. Po nabożeństwie przed Kościołem zebrało się kilkaset osób, aby podziwiać diabelski taniec około 20 mężczyzn przebranych za belzebuba.

Rio Tamega przekroczyłem w Tomicelas, którędy prowadzi szlak camino. Kościółek jest tu bardzo mały bardziej przypominający szopę. Takich kościołów nie ma na pewno w Kastylii, ale nędza Galicji jest przysłowiowa. Ścieżka teraz wiła się ostro pod górę wśród ubogiej roślinności. Nagle na łeb na szyję zjeżdżał rowerem jakiś dawca nerek, tak że ledwo uskoczyłem na bok. Widocznie rowerzysta widział w tym frajdę. Po dużym wysiłku dotarłem do A Albergueria, gdzie w miejscowym barze było full ludzi. Długo czekałem na posiłek, a gdy skończyłem konsumpcję byłem jedynym klientem. Odliczone pieniądze wręczyłem barmance, która na schodach baru karmiła piersią niemowlaka. Dalej czekała na mnie kolejna góra, ale już mniej uciążliwa. Później było bardzo długie zejście wprost do zielonej Galicji bez żadnych gór na horyzoncie. Doskonała nizina poprzecinana strumieniami, a wszędzie dookoła łąki, natomiast zabudowa niczym nie różniła się od naszych wiosek. Nieświadomie ominąłem alberghe w Villar de Barrio i uporczywie podążałem do Xunqueira de Ambía. Przed schroniskiem na skraju miasteczka znalazłem się o 19.10, a napis głosił zamknięcie o 19.00.

Doświadczenie podpowiedziało, aby udać się do miejscowego baru. Po zamówienia la cena poprosiłem właściciela o pomoc i ten wykonał telefon, po czym musiałem szybko biec. Oświetlona była jedynie główna ulica, dlatego straciłem nieco czasu błądząc w ciemnościach. Starsza Pani szybko załatwiła formalności i wróciłem do baru gdzie czekała na mnie kolacja. Odległość pomiędzy barem, a schroniskiem wynosiła ponad 1km, dlatego wieczorem pokonałem  dodatkowe 5km. Alberghe było ostatnim budynkiem miasteczka i jest ono dookoła oszklone, dlatego każdy z zewnątrz może nas obserwować. Z tej przyczyny szybko zgasiłem światło, sprawdziłem zamknięcie i ułożyłem się do snu.

20.02.23

Do stolicy prowincji Ourense dzieliło mnie 20km, dlatego pośpiech nie był wskazany. Teraz dominował już obszar zabudowany, ale bez zabytków godnych uwagi. Wczorajszy bar był nieczynny, ale jedna Pani poleciła lokal, gdzie mieszkańcy pałaszowali śniadanie. Mijając kolejne miejscowości zatrzymywałem się w barach, gdzie przynajmniej wypijałem kawę. Maszerując wśród wysokich drzew nie mogłem podziwiać krajobrazu. W Ourense szukałem informacji turystycznej, ale tam gdzie miała być to znajdowała się kwiaciarnia.

Odszukałem alberghe znajdujące się w samym centrum zabytkowego miasta. Starszy Pan oprowadził mnie po schronisku i udzielił kilku odpowiedzi odnośnie zabytków, szczególnie byłem zainteresowany rzymskim mostem. Oprócz mostu są tu rzymskie źródła geotermalne o temperaturze 67C, które znajdują się kilka metrów poniżej poziomu miasta. Obszedłem starówkę zatrzymując się przy termach rzymskich oraz na moście, który był zapewne świadkiem przemarszu wielu armii. Ograniczony czas i zmęczenie zmusiły mnie na udanie się na spoczynek. Być może kiedyś czas pozwolili na lepsze podziwianie monumentalnych budowli, które były świadkami epokowych wydarzeń. Spoczynek nie trwał dwóch godzin i udałem się na miasto.

Czekając na wieczorną mszę świętą wstąpiłem do baru z widokiem na rzymski most. Usługiwały tu dwie młode kelnerki pochodzące z Ameryki Łacińskiej i zagadywały mnie podając kolejne owoce morza. Na zewnątrz przechodzili wszelkiego rodzaju przebierańcy, bo to przecież  ostatki. Msza odbyła się o godzinie 19.00 w kościele tuż przy moście rzymskim. Posilony duchowo udałem się na nocny spoczynek. Po drodze w centrum miasta mijałem huczną zabawę mieszkańców Ourense.
Rzymskie termy w Ourense
Nie miałem ochoty się tu zatrzymać, bo padał deszcz i nie czułem atmosfery karnawału. Blisko schroniska otwarty był bardzo stary Kościół, gdzie kończyła się msza. Wstąpiłem tu na krótką modlitwę i obejrzałem tu tutejszy ołtarz. W alberghe zastałem dwóch pielgrzymów, starszych panów z Kantabrii. Po kąpieli ogarnął mnie sen.

 

20.02.23

Zgodnie z zasadami alberghe należało opuścić do godziny ósmej, co innego w schroniskach wiejskich, gdzie klucz chowałem pod wycieraczką lub w skrzynce pocztowej. Po nocnej imprezie wszyscy spali i żaden bar w centrum nie był otwarty.

Na rzymskim moście
Przekroczyłem rzymski most, którym maszerowały kohorty i być może były tu początki kariery wojskowej cesarzy Trajana i Hadriana, którzy pochodzili spod Sevilli. Na moje szczęście na ulicy wylotowej otwarty był bar, gdzie spożyłem desayuno nie śpiesząc się, bo na zewnątrz pokrapywał deszcz. Na skraju miasta przy ulicy La Montana czyli Góra był drogowskaz do Ermity. Po kamiennej ścieżce wspiąłem się na górę, której wierzchołek wieńczył niewielki Kościółek. Stąd było widać całe Ourense, nawet chmury były poniżej Ermity. Wspaniały krajobraz i brak deszczu mąciły kondony po których deptałem. Po wspaniałych wrażeniach duchowych zszedłem na dół, a tu nadal siąpił deszczyk. Camino prowadziło wśród niekończących się zabudowań, ale ludzi nie mijałem. W pewnym momencie drogowskaz wskazał na Kościół z X wieku i zapewne pobłądziłem, bo budowla jaką spotkałem w niczym nie przypominała stylu przedromańskiego, ale Galicja to inna rzeczywistość historyczna, niż Kastylia. Na małe przekąski wstąpiłem do dwóch barów licząc na poprawę pogody.
Widok na Ourense
W jednym z nich bardzo ładna dziewczyna zaserwowała mi wino po którym porządnie zakołowało się w głowie, zapewne musiała coś dolać. Maszerując bez pośpiechu dotarłem do  
San Cristovo de Cea. Było już dobrze po południu i w międzyczasie wyprzedziłem dziadków z Kantabrii. Wstąpiłem do pierwszego lokalu na obiad. Był tu pan prawdopodobnie z żoną, która pochodziła z Mikołajowa na Ukrainie. Porozmawialiśmy po rosyjsku i skonsumowałem obiad, który nie do końca odpowiadał mim standardom. Niedogotowane były ziemniaki, ale to pewnie przez presję czasu. Nie zatrzymałem się na nocleg, bo chciałem zobaczyć słynne Monasterio de Oseira od, którego dzieliło mnie 11km. Po 3km marszu przez galicyjski las, krajobraz całkowicie się zmienił. Teraz znalazłem się  w Mordorze z Władcy Pierścieni, albo w mrocznej szkockiej opowieści. Niskie góry porastały niskie krzewy i wrzosowiska, a na drodze były rozpłaszczone żmije. Minąłem kamienne gospodarstwo bez żadnych ludzi, ale pasące się krowy świadczyły o cywilizacji wiejskiej.

Minąłem też kamienny Kościół w pobliżu, którego nie było żadnej wioski. Na końcu górskiej doliny, na samym dole wyjawił się gigantyczny klasztor. W ciągu ostatnich 200 lat był wielokrotnie likwidowany, ale obecnie są w nim zakonnicy. Zakonników nie spotkałem, ponieważ obsługą turystów zajmują się narzuceni przez komunistyczne władze urzędnicy. Duże tutejsze alberghe jest ogrzewane i przez większość roku zapewne puste. Po godzinie zjawili się Kantabryjczycy, którzy nie byli w stanie dotrzymać mi kroku. Oprócz nas nocował tu młody mieszkaniec Kalabrii o imieniu Pasquale. Wyróżniał go szarmancki uśmiech jak u każdego Włocha i wierny pies Rocco, z którym wędrował już czwarty miesiąc i wcale się nie śpieszył. Długo z nim rozmawiałem przy użyciu tłumacza i przedstawiał smutną, a zarazem radosną historię. Jego stryjowie i wujowie działali w mafii kalabryjskiej, ale w tym rejonie Włoch nie ma innego zajęcia.

Władze centralne nie interesują się ubóstwem mieszkańców Kalabrii. Musieli oni kraść, mordować i wymuszać, aby utrzymać swoje rodziny. Postanowił odbyć pokutę, aby pomodlić się za ich zbłąkane dusze. Szedł z domu boso ze swoim wiernym psem i rozważał po drodze przyczyny bolesnej rodzinnej historii. Najwięcej problemów miał z pokonaniem ośnieżonych Pirenejów, ale zrobił przy tym krótki uśmiech i machnięcie ręką. Wieczorem obszedłem tą majestatyczną budowlę i zastanawiało mnie dlaczego dawni zakonnicy wznosili takie arcydzieła w tak niegościnnej krainie. Kierowała nimi pewne ucieczka od doczesnego świata i zapewne silna wiara, która dzisiaj jest nieosiągalna. Urzędników zapytałem o poranną mszę świętą i wykonali telefon, po czym powiedzieli, abym zjawił się o 6.45. Z tą informacją zasnąłem.
Monasterio de Oseira

21.02.23

Rano nie świeciłem światła, aby nie budzić Kantabryjczyków, natomiast Kalabryjczyk spal ze swoim wiernym psem na wejściowym holu. Zupełna cisza i ciemność zaskoczyły mnie. O 7.00 wciskałem dzwonek do pomieszczenia urzędników, ale bez odpowiedzi. Wtedy zjawił się ogromny czarny pies niczym dwuletni cielak budząc we mnie lęk. Po 20 minutach przyszedł Pasquale i zniżył się do poziomu psa i coś rozmawiali. Pasquale starał mi się pomóc, kołataliśmy do drzwi Kościoła i nasłuchiwaliśmy, ale z całą pewnością w Kościele była cisza. Kalabryjczyk powiedział, że idzie spać do godziny 10.00, kiedy rodzi się tu życie. W ciemnościach nocy ruszyłem wąską górską ścieżką przed siebie, a towarzyszył mi ogromny pies, który budził mój niepotrzebny lęk, ponieważ zwierzą szukało opieki. Przeskakiwał pasterskie płotki i merdał wesoło ogonem. 


O zmierzchu mogłem podziwiać nieliczne światła niesamowitego klasztoru. Pewnie ten gigantyczny pies towarzyszył by pewnie do samej Warszawy, gdyby nie stado krów. Bez udziału ludzi dwa pasterskie psy prowadziły stado jałówek i mój wierny towarzysz zawrócił, widocznie bał się spotkania z zawodowcami. Żal mi było tego stworzenia, które szukało towarzystwa ludzi, ale niesprawiedliwość tego świata zwyciężyła. W mijanych wioskach widać było nędzę galicyjską, a siąpiący deszcz wspomagał te uczucia. W jednej z wiosek na ruinach była tabliczka, że pochodzą z XVII wieku i mieścił się tu jakiś warsztat. Po czterech godzinach marszu dotarłem do miejscowości ze stacją paliw, gdzie mogłem zrobić zakupy. Była też tabliczka, że 7km w bok jest zabytkowy X-wieczny Kościół. Padający deszcz ułatwił mi decyzję i szedłem dalej. W deszczu przekroczyłem linię kolejową i dotarłem do stacji ,gdzie ulewa zmusiła mnie do schronienia się pod okap. 200m dalej była czynna restauracja i niezwłocznie się tam udałem.

Za psie pieniądze skonsumowałem wielką wazę sałaty do której dodany był dzban wina, po którym zostawiłem nawet napiwek. Na alberghe naszedłem niespodziewanie, bo była tu mała wioska. Pani serdecznie mnie przyjęła i powiedziała, że najbliższy Kościół jest o 5km. W ten sposób Cimeles odbył się bez nabożeństwa katolickiego, ale cóż siła wyższa. Przy słonecznej pogodzie poszedłbym dalej, a tu siąpiący deszcz. W błogim odpoczynku przeszkadzały prace remontowe w innej części budynku. Gdy już byłem na spoczynku miła Pani powiedziała buenas noches i zamknęła na klucz drzwi. Z tak grzecznym zachowaniem nigdy przedtem się nie spotkałem.

22.02.23

Opuściłem to duże alberghe wcześnie rano. Drzwi wyjściowe były samozatrzaskowe i nie można było je otworzyć z zewnątrz. Trzysta metrów od schroniska przy ruchliwej szosie był restauracja-bar, lokal o podwyższanym standardzie. Na śniadanie zachodzili tu przeważnie prości ludzie jak ja, bo ceny jak w barze. Właścicielka sama wszystko przygotowywała, a nawet synowi do szkoły wyszykowała kanapki. Po półtorej godzinie marszu natrafiłem na nowoczesny lokal przy centrum sportowym, a może to był nawet zakład pracy, bo było przy nim bardzo dużo samochodów. Spodobały mi się tutaj wysokie obrotowe krzesła. Do końca etapu nie natrafiłem już na żaden bar.

Most z 912 roku
Zabudowa była rzadka, niewielkie osady porozdzielane głębokimi jarami, po których bardzo przyjemnie się maszerowało, ponieważ pracowała wyobraźnia. Dzień ten obfitował w najstarsze zabytki spotkane na całym tegorocznym camino. Pierwszy Kościół pochodził z XIII wieku i stał samotny przy wiejskiej dróżce. Tabliczka przy drugim Kościele mówiła już o XI wieku, a więc całkowity rarytas. Jest to możliwe, ponieważ budowli kamiennych czas się nie ima tak szybko jak drewna czy piaskowca. Obok Kościoła stał również podwójny krzyż galicyjski i średniowieczna figura apostoła Jakuba Starszego. Dużą niespodzianka na trasie było przejście po niepozornym kamiennym moście. Umieszczona tablica informowała, że został oddany do użytku w 912 roku. Skąd taka pewność budowy, pewnie muszą istnieć niepodważalne dowody. Mostem tym z całą pewnością przechodził Almanzor i Filip II, a być może Karol V i sam bóg wojny Napoleon.

W niedalekich górach była letnia rezydencja Franco. Bezpośredni dotyk wielkiej historii dodaje człowiekowi sensu życia. Tego dnia przemierzałem ziemie prowincji Ponteverda. Tuż przed wieczorem dotarłem do miejscowości San Miguel de Castro. Wielki napis na ścianie alberghe zmylił moją czujność. Do właściwego schroniska było jeszcze 3,5km, a to było alberghe prywatne. Zadzwoniłem pod nr nad drzwiami i przyjechała młoda Pani, która spisała mnie i dała mi klucze. Pokój był nieduży, ale z pościelą i nocną lampką. Zaczęły targać mną wątpliwości, że nocleg ten kosztuje 50Eu. Zadzwoniłem jeszcze raz i przyjechała teraz starsza Pani, otworzyła bar i na kartce napisała za nocleg 15Eu, co mnie ucieszyło i od razu zamówiłem różne rzeczy, w tym wino. Okazało się, że w alberghe mieszka kilka osób na  stale, którzy żywią się w barze. Na wygodnym łóżku nocleg był przyjemnością.

23.02.23

Wstałem o szóstej rano i zaraz potem został uruchomiony bar. Zamówiłem śniadanie, które skonsumowałem w towarzystwie kilku osób, a niektórzy z nich zapewne podążali do pracy, ale był i student przeglądający materiały na zajęcia. Wyszedłem w całkowitych ciemnościach i zamiast podążać leśnym szlakiem to poszedłem terenem zabudowanym, aby uniknąć kałuży i błota. Obok właściwego alberghe była tabliczka na kamieniu mówiąca, że 19 sierpnia zakończył tu życie pielgrzym.


Słyszałem o wielu takich zdarzeniach, gdzie niefrasobliwość ludzka i brak doświadczenia prowadziły do tragedii, a być może było to tym ludziom pisane. Po przejściu niewielkiego lasku pojawiła się łąka, a na niej jakiś
pan puszczał drona i z tego miejsca pojawił się pierwszy widok na Katedrę Santiago de Compostela. W dalszej drodze natrafiłem na jedyny bar przed Santiago, który był połączony ze sklepem. Zakupiłem tu czysty paszport pielgrzyma na przyszły rok. Drugi widok na katedrę pojawił się już na ulicy Santiago, która jest prostopadła w stosunku do sanktuarium. Wejście na starówkę było po schodach, gdzie zaczynał się miejski bazar warzywny. Przed katedrą było kilkunastu pielgrzymów, którzy przyszli innymi trasami, a zapewne wszyscy podążali Camino Frances. Po placu przechadzało się również kilku policjantów pilnujących bezpieczeństwa.

Do Gwardii Civil bałem się podejść, bo to groźni ludzie, ale już pana z gwardii municypale  poprosiłem o zrobienie fotki. Nie szukałem biura wydającego Compostelę, bo już jedno takie poświadczenie posiadam, a celem pielgrzyma jest droga, a nie papier. Pierwsze alberghe było całe zajęte i odesłano mnie do innego, które było w samym centrum. Młoda Pani zainkasowała 20 Eu i dała klucze oraz numer łóżka ze świeżą pościelą. Po południu w licznych sklepach z pamiątkami szukałem apaszek chroniących szyję przed spaleniem. Był bardzo duży wybór, dlatego z zakupem nie było problemu. Udałem się również na dworzec kolejowy i autobusowy po to, by kolejną noc spędzić w Zamorze do której mam szczególny sentyment ze względu na liczne romańskie Kościoły. Ceny biletów mnie powalały, a połączenia zupełnie nie pasowały.

W Zamorze mogłem się pojawić już po zamknięciu alberghe, co nie wchodziło w rachubę. Za drugim podejściem do kasy autobusowej Pani zaproponowała bilet nocny do Madrytu za zaledwie 25Eu, czyli dwa razy taniej niż normalnie, co mnie niezwykle ucieszyło.  O dwudziestej uczestniczyłem w katedrze we mszy świętej z udziałem około 100 osób z różnych zakątków Ziemi. W drodze powrotnej do schroniska natrafiłem na popisy cyrkowe na szczudłach. Po powrocie postanowiłem się oprać, aby nie zwracać na siebie uwagi w samolocie i na lotnisku. Za 3Eu Pani uruchomiła pralkę, a za kolejne 3Eu włączyła suszenie. Pokój, w którym spałem był rozdzielony parawanami na segmenty. W jednym segmencie spały dwie młode Tajki, w drugim prawdopodobnie dwie Włoszki, a w trzecim ja i zasłane czyjeś łóżko. Gdy się położyłem miałem różne wyobrażenia, kto tu przyjdzie. Po północy zjawił się stary chrapiący Niemiec, a tego nie przewidziałem w najczarniejszych snach.

24/25.02.23

Rano nie śpieszyłem się z wyjściem i celebrowałem czas w piwnicznej świetlicy. Kręciłem się po bazarze do czasu rozpoczęcia mszy w miejscowym Kościele o 12.00. W 2009 roku świątynia ta była pełna wiernych. Obecnie w nabożeństwie uczestniczyło kilkadziesiąt osób, ale to przecież sobota, a nie sądzę by w Polsce mogło pojawić się więcej wiernych. Po raz ostatni odwiedziłem katedrę i zacząłem oddalać się od centrum. Zaszedłem do Kościoła seminaryjnego położonego w na najwyższym wzgórzu Santiago. W tym niewielkim Kościółku panowała idealna cisza. Na wysokiej skarpie była przeszklona kawiarnia, z której podziwiałem starówkę. Idąc dalej wstąpiłem do baru zamawiając kawę i  pyszną sałatkę. Po drodze napatoczyłem się na tawernę, gdzie zasmakowałem w serwowanych winach. Przed odjazdem odwiedziłem supermarket dla zrobienia zakupów. Skoncentrowałem się na kupnie oliwy z oliwek. Z ciężkim plecakiem udałem się na dworzec autobusowy.


Czas do odjazdu autobusu się dłużył, dlatego dwa razy odwiedziłem dworcowy bar zamawiając kawę i przekąski. W autobusie przypadło mi miejsce prawie na samym końcu, skąd nie można było śledzić trasy. Szybko przysnąłem i ocknąłem się w A Coruna, to tak jakbym z Radomia jechał do Warszawy przez Kraków. Wsiadła tu ładna Ukrainka z córką, które zajęły miejsca tuż przede mną. Dalej autobus zajeżdżał do licznych miejscowości, stąd ta niższa cena biletu. W Madrycie byliśmy około szóstej rano w niedzielę i panowały tu jeszcze ciemności. Kolejne dwie godziny musiałem spędzić na dworcu w Madrycie. Pamiętając słowa profesora z 2009 roku, że z Estacion del Sur prowadzi prosta droga do lotniska, to o wschodzie słońca ruszyłem przed siebie. Po drodze zwiedziłem wspaniały pusty park, którym  przebiegł galopem jeden człowiek. Następnie wstąpiłem na śniadanie do otwartego baru, gdzie zaskoczyły mnie niskie ceny jak na stolicę. Bar szybko zapełnił się mieszkańcami, którzy widocznie nie trudnią się w domu przygotowaniem śniadania.

Skręcając w lewo znalazłem się przed słynnym na cały świat muzeum El Prado. Do jego otwarcia było dwie godziny, to i ludzi czekała garstka. O godzinie 10.00 wstąpiłem do miejscowego Kościoła na mszę świętą. Nabożeństwo w tym Kościele odpowiadało moim wymaganiom. Po wyjściu przed muzeum był wielki tłum, co ułatwiło podjęcie mi decyzji i poszedłem dalej. Przez kolejne godziny kręciłem się ulicami Madrytu, co jakiś czas wstępując do baru. Późnym popołudniem udałem się na lotnisko Barajas. W Warszawie wylądowałem o 23 i miałbym problem z dotarciem do domy, gdyby nie koledzy. Gdy już jechałem swoim samochodem, to Głowaczowie o pierwszej w nocy zatrzymała mnie policja. Alkomat nic nie wykazał, dlatego spokojnie wróciłem do domu.

 

piątek, 1 stycznia 2021

 

Camino Mozarabe desde Malaga 8-24 lutego 2020 roku


Po roku przerwy z przyczyn obiektywnych, znowu postanowiłem wrócić na hiszpańskie ścieżki. Ze względu na porę zimową w grę wchodziła jedynie Andaluzja. Co prawda kilka lat temu wstecz zahaczyłem o tę krainę, ale były to dosyć krótkie wizyty. Wybierając szlak brałem pod uwagę przede wszystkim możliwości tanich noclegów. Głównym celem pielgrzymki było dotarcie do Santuario Virgen De La Cabeza, jednego z dwóch głównych centrów pielgrzymkowych Andaluzji. Bilety lotnicze wykupiłem trzy miesiące wcześniej, a ich łączna cena 350 zł. to niewielkie ryzyko finansowe. Cenę lotu obniżały dni tygodnia, a więc wylot z Warszawy w niedzielę, a powrót w poniedziałek.




8 lutego Madryt

Wylot z Modlina miał miejsce w niedzielne południe, dlatego o szóstej rano udałem się na mszę świętą do Bazyliki Mniejszej w Niepokalanowie. Połączenie kolejowe było z przesiadkami, co pochłonęło nieco czasu. Wylot odbył się bez opóźnień, ale bałem się o stan zdrowotny samolotu, ponieważ zauważyłem, że haruje on 18 godzin na dobę, ciągle kursując miedzy Madrytem, a Modlinem.  Każdy mój przelot rozpoczynam od drzemki, a budzę się zawsze nad Alpami i sam nie wiem, czemu tak się dzieje. Z lądowaniem miewam przeważnie problemy, a tym razem był to przejmujący ból w uszach. Ustąpił on wraz z lądowaniem, gdy ustabilizowało się ciśnienie. Dzięki karcie na metro wyrobionej dwa lata wcześniej zaoszczędziłem kilka euro. Cena metra w Madrycie w ostatnich latach poszła znacznie w górę. Z małymi problemami odszukałem odpowiednie połączenia i dotarłem do Estacion de Autobuses del Sur. W kasie poprosiłem bilet na ostatni autobus do Malagi, a taki właśnie odchodził o 24.30. Ciekawostką jest to, że był dwa razy tańszy niż autobusy jeżdżące do Baskonii, czy Santander przy takich samych odległościach.

Malaga - centrum

Widocznie państwo wspiera turystykę w Andaluzji, gdzie zamieszkuje najwięcej ludności Hiszpanii. Pierwszą moją czynnością poza kupnem biletu było wstąpienie do baru. Wybrałem narożny bar dworcowy ze względu na krzesła, które wcześniej widziałem na amerykańskich westernach. Za nieduże pieniądze wypiłem cafe solo, zjadłem przekąskę, a zaraz zamówiłem lampkę wina, a później kolejną. Zadowolony obszedłem okolice dworca, ale okolica jest tu nieszczególna, same współczesne budownictwo. Hiszpanie szczelnie okupują tu bary, tak, że nawet nie próbowałem tam wstąpić. Nocą nudziło mi się, bo ile razy można obejść skąd inąd ogromny dworzec. Podróżni i być może bezdomni próbowali przysnąć na licznych solidnych ławkach. Na końcu przeżyłem nieco stresu, ponieważ nie wyświetlono stanowiska, z którego odjeżdża mój autobus. Musiałem zasięgnąć języka u niejednego kierowcy, bo przypadkowi podróżni, pomimo starań byli bezsilni.

9 lutego   Malaga - Almogia

80% podróżnych było metysami, a cała reszta to arabowie i czarnoskórzy oraz moja skromna osoba. Podróżni mieli bilety przypisane do miejsca siedzenia i na moje nieszczęście dosiadła się do mnie potężna metyska zajmująca półtora fotelu. W takim dyskomforcie jechałem siedem godzin narażając się na zgniecenie moich wątłych kości, dopiero na pół godziny przed Malagą ta potężna kobieta wysiadła, co przyniosło mi wielką ulgę. W Maladze pierwsze kroki skierowałem do baru dworcowego, który pomimo wczesnej pory był już czynny. Po zasięgnięciu języka okazało się, że Estacion de Autobuses znajduje się praktycznie w centrum miasta i był to mój taki pierwszy przypadek w Hiszpanii. W pierwszym napotkanym Kościele, który wyglądał na XVI wiek msza święta była o 9.00 rano. Postanowiłem poczekać jedną godzinę próbując obejść okolicę. W miejscowym parku pewien bezdomny spędził noc ze swoim pieskiem i budził się ze snu. Już na 30 min. przed nabożeństwem, trzech bezdomnych okupowało wejście do Kościoła.

Wyjście z Malagi

Cóż taki ich był sposób na życie. Msza święta przebiegała normalnie, aż tu nagle w czasie Przeistoczenia żaden z wiernych nie oddał czci Najświętszemu Sakramentowi poprzez uklęknięcie. To nawet u nas w mrokach komunizmu, komuniści opuszczali Kościół. Widocznie przesłanie z Fatimy musi się wypełnić i mroki przykryją Ziemię. W następnych dniach już z tym koszmarem się nie spotkałem. Nie wiem czy świadczy to o totalnym praniu mózgu, czy głębokim kryzysie kleru, który nie reaguje. Jeśli usuwamy Sacrum, to zostajemy z niczym. Aby ruszyć na trasę camino, to musiałem zdobyć mapę miasta. Po niemałym wysiłku i zasięgnięciu miejscowego języka dotarłem do Oficyny de Turismo.
Dziko rosnące cytryny

Zastałem tu trzy zgrabne dziewczyny i trzech eleganckich panów, ale okazało się, że oni mogą mi pomóc wyszukać atrakcje na terenie Malagi, a interior to nie ich działka. Odesłali mnie gdzie indziej. Pracowała tu starsza pani, która ofiarowała mi mapę centrum miasta, bo innej nie posiadała i wskazała azymut, w jakim kierunku mam iść. W południe zaszedłem daleko od centrum i zatrzymałem się w miejscowym barze w swojskim towarzystwie. Właściciel pozwolił mi naładować smartfona, a ja w tym czasie spożywałem miejscowe specjały w niskich cenach. Malaga to milionowe miasto, dlatego jego opuszczanie trwało wiele godzin. Idąc bardzo długą aleją zauważyłem, że zanikło budownictwo piętrowe, co świadczy, że znalazłem się na dalekich przedmieściach.
Krajobraz okolicy Malagi

Marsz z pełnym plecakiem powodował pocenie się, które należało uzupełnić, ale okazało to się problemem, bo w ciągu godziny nie mijałem żadnego mercado. Wybawieniem okazał się mijany bar. Był on obsługiwany przez młodych Arabów, gdzie zamiast krzeseł były tu miękkie pufy. W pewnym momencie zgubiłem się, ponieważ nie mogłem dostrzec żadnych strzałek camino. O pomoc zwróciłem się do robotnika układającego kostki chodnikowe. Nastraszył mnie, ze mam 40 km do przejścia, bo muszę wrócić do Malagi, a stamtąd szosą do Almogii.  Grzecznie podziękowałem za pomoc i ruszyłem przed siebie i zaraz pojawiły się strzałki. Szlak prowadził teraz przez wertepy oraz tunelem pod linią kolejową. W pewnym momencie krajobraz stał się górzysty i musiałem się wspinać. Energii dodawały mi dziko rosnące cytryny, których ostry smak pobudziłby każdego. Przechodziłem obok posesji, do których nie prowadziły żadne bite drogi i zastanawiałem się jak można tu żyć w XXI wieku bez możliwości dojazdu do domu.
Camino

Idąc grzbietem góry podziwiałem ciężki sprzęt, który wyrywał krzewy na stromym zboczu, po którym nie mógłby chodzić człowiek. Zapewne przygotowywano pastwisko pod wypas owiec. Pracownika spycharki ubezpieczał kolega leżący na wzniesieniu i popijający wino marki wino. Mocno zmęczony licznymi podejściami i zejściami, około dwudziestej dotarłem do Almogii. Było już po wieczornej mszy świętej. Zauważyła mnie starsza kobieta i zaprowadziła do alberghe, które było zamknięte, ale prosiła o cierpliwość. Po kwadransie na hiszpańskim komarku podjechał gość w średnim wieku z kluczami.
Almogia

Zainkasował 5€ i wskazał schowek na klucz. Całe schronisko to niewielki pokój z łazienką w narożniku szkoły. Stało tu kilka łóżek, a za kuchnie służyła mikrofalówka. Ze względu na zmęczenie i późną porę nie ruszyłem na spacer po miasteczku, tylko przygotowałem się do snu.

10 lutego  Almogia – Villanueva de la Concepcion

Rano nie szukałem baru tylko skorzystałem z pobliskiego supermercado, gdzie zaopatrzyłem się w niezbędne produkty. Szlak tuż po ominięciu ostatnich zabudowań prowadził przez totalną dzicz. Mogłem teraz w spokoju odmówić Godzinki. Były tu same suchorośle, ponieważ nie było tu owiec, które by robiły tu porządki. W takiej totalnej sawannie nagle pojawił się dom z basenem na sprzedaż.

Dom z basenem na sprzedaż

Położony był w dolince, a w promieniu 1 km żadnego innego budynku, po prostu idealne miejsce na ucieczkę od świata. Dobrze, że to nie Katalonia, gdzie zidiociali politycy ustanowili prawo, według którego, jeśli przez 48 godzin nie zjawi się właściciel, to można przejąć jego dom na własność. Cały dorobek ludzkości polegający na nienaruszalności własności prywatnej diabli wzięli. Dookoła same wspaniałe widoki i żadnej żywej duszy nie sposób było dostrzec. W miejscu z najszerszym krajobrazem urządzono punkt widokowy, z którego mogłem dostrzec Villanueva de la Concepcion, gdzie czekał na mnie nocleg. Druga część trasy również była górzysta, ale biegła ubitą żwirówką tak poprowadzoną, aby mogły pokonać ją samochody.
Wiosna w lutym

Tutaj było wiele działek dobrze urządzonych, których właściciele pojawiają się pewnie w weekendy. Tuż przed miasteczkiem przekroczyłem pierwszą płynącą rzekę, która zapewne latem zanika. Wejście do białego miasteczka było pod górkę i prowadziło uliczką, na której wszystkie domy były opuszczone, a okna i drzwi w nich powyrywane. Znaki bez błądzenia doprowadziły mnie do alberghe. Z naprzeciwka wyszła kobieta i wręczyła mi klucz, nie pytając o nic. Schronisko to było dużo większe od poprzedniego i mogło pomieścić przynajmniej 20 osób. Kuchnia była totalnie zdewastowana, a w łazience tylko nieduża wanna umiejscowiona ponad metr nad podłogą.
Widok na Villanueva de la Concepcion

Oprócz tego w łazience był szlafrok, ręcznik i wszystkie przybory toaletowe, ale widok ten nie zwrócił mojej uwagi. Swoim zwyczajem uciąłem sobie drzemkę. Po wybudzeniu otworzyłem drzwi na wewnętrzne podwórko, a tu skoczyły na mnie dwa psy. Okazało się, że z tymi pieskami przebywa dniem i nocą jakaś dziwna pani, z którą nie mogłem nawiązać kontaktu. Ze świerzymi siłami ruszyłem na obejście pueblo. Niestety, ale msza święta w miejscowym Kościele dobiegała końca, no cóż takie życie. Miejscowość ta była dużo większa od poprzedniej i posiadała kilka sklepów i barów. Zahaczyłem się w jednym z nich próbując miejscowych przysmaków popijanych lokalnym winem. Miałem problem z drogą do domu i krążyłem wokół, aż znalazłem schronisko. Kąpiel w tak dziwnej wannie kosztowała nieco wysiłku, ale odświeżony po modlitwie bez problemu zasnąłem.

11 lutego   Villanueva de la Concepcion - Antequera

Rano do pani z pieskami przyszedł kolega wyglądający na bezdomnego. Po desayuno w jednym z barów ruszyłem na camino. Po minięciu ostatnich zabudowań ukazała się przede mną wielka bryła skalna. Była to Sierra de Chimenea wznosząca się na wysokość prawie 1400m npm.  Dróżka, która podążałem była utwardzona asfaltem i jeździli nią rolnicy do swoich posesji. Wszędzie mijałem dobrze utrzymane gaje oliwne oraz jedną dużą hodowlę kóz. Te pocieszne zwierzątka biegały po dużej ogrodzonej farmie. Droga cały czas prowadziła pod górę i po minięciu ostatniego gospodarstwa skończył się asfalt, a została żwirówka. Po kwadransie marszu znalazłem się w parku naturalnym.

Sierra de Chimenea

Nie było tu żadnego drzewa, jedynie nagie skały, a u ich podnóża skąpa łąka. Maszerując dalej oniemiałem na widok wspaniałego krajobrazu. Masyw skalny kończył się 300m urwiskiem, a zejście z niego prowadziło kamienną serpentyną. Usiadłem sobie na wiszącej skale i podziwiałem pracę ludzi na polach oraz rozległe widoki, ale Antequera była słabo widoczna, bo przysłaniały ją skały. Spożyłem drugie śniadanie i pasłem swoje oczy widokiem zapierającym dech w piersiach. Zejście było łatwe pod warunkiem dużej koncentracji. Szybko dotarłem do Antequera i przy pierwszym zabytkowym Kościele odmówiłem modlitwę. Obok turyści w restauracji spożywali trunki i również podziwiali ten zabytek. W centrum wstąpiłem do lokalu, aby uzupełnić płyny i przeżyłem tu mały szok, gdy za piwo był rachunek na 5€.
Czekające zadanie

Przestraszony wydatkiem nie kupiłem biletu wstępu na zamek i do katedry, jedynie podziwiałem je z zewnątrz. W Oficina de Turismo grzeczna pani wręczyła mi mapę miasta i skierowała do alberghe, ale przedtem wykonała telefon do posiadacza kluczy. Schronisko mieści się tu przy Kościele św. Jakuba. Ma tu swoja siedzibę Caritas oraz inne organizacje katolickie. Pan, który przywiózł klucze poprosił, abym zostawił 5U, a w zamian miałem do dyspozycji duże schronisko posiadające czynną kuchenkę elektryczną. Brak tu było sprzątania, a i odpływ wody też był zablokowany.
Kamienna ścieżka w kierunku Antequera

W tej cenie nocleg w turystycznej miejscowości to dar boży. Miałem do dyspozycji również wspaniałe ukwiecone podwórko z zamykana furtką. W jednej z bocznych uliczek znalazłem tani bar, gdzie powetowałem sobie wcześniejszy wydatek. Uczestniczyłem we mszy świętej o godzinie 19.00 i nie było tu wcześniejszego dziwactwa z Malagi. Już po zmroku poszedłem na dworzec kolejowy, a następnie autobusowy w celu wybrania połączenia umożliwiającego pokonanie jednej z największych atrakcji Andaluzji, a mianowicie Camino del Rey.
Katedra w Antequera

Dotarcie tam wymagało przesiadki, a żadne z połączeń przedpołudniowych następnego dnia nie pasowało. Pogodziłem się z tym, bo przecież pielgrzymowanie nie polega na samym doznawaniu wrażeń poznawczych. Miałem problem z powrotem na nocleg i gdy ślęczałem nad mapą to zjawiła się pewna podpita młoda Angielka szukająca wrażeń. Dobrze, że nie znam angielskiego, bo znalazłbym się w niezręcznej sytuacji.  Sen przebiegł bez zakłóceń, ponieważ na placu przed Kościołem było spokojnie, odwrotnie niż 5 lat temu w Burgos, gdzie całą noc dobiegały nieludzkie hałasy.
Centrum Antequera

12 lutego   Antequera – Cartaojal – Villanueva de Algaidas

Rano po zamknięciu alberghe i furtki, klucze wrzuciłem do umówionej skrytki. Kościół św. Jakuba był otwarty, co umożliwiło mi spokojną poranną modlitwę. Bar naprzeciwko Kościoła był czynny i wstąpiłem tu na desayuno. Urzędowało w nim wielu miejscowych mężczyzn, którzy swoimi dyskusjami tworzyli żywą atmosferę, a i cena tego śniadania była po prostu niewielka. Podążając za strzałkami camino przechodziłem pod dawną bramą klasztorną i był to jedyny element, jaki pozostał po tej budowli. Podobne miejsce, ale znacznie większych rozmiarów spotkałem w Sahagun.

Megalityczny grobowiec

Na peryferiach Antequera znajdowało się rozlegle stanowisko archeologiczne. Mogłem tutaj z pewnej odległości podziwiać grobowce megalityczne. Stanową one dla mnie zagadkę, w jaki sposób pradawni mieszkańcy przemieścili ogromne bloki skalne. Pewnie byli to legendarni cyklopi, bo dla zwykłych ludzi jest to rzecz niemożliwa. Nawet dziesięciu chłopa nie byłoby w stanie poruszyć takich rozmiarów skały, a unieść je na pewną wysokość nie wchodzi w grę. Szlak prowadził wzdłuż drogi krajowej wśród gajów oliwnych. W pewnym momencie nad moją głową pojawił się dron i zakłócał błogi spokój towarzyszący marszowi. Niedługo później na żwirówkę wjechał samochód osobowy i wyszli z niego dwaj faceci w czarnych garniturach i zaczęli montować kolejnego drona. Nie sądziłem, że jestem tak ważną personą, aby śledziły mnie dwa drony, być może chodziło o moje bezpieczeństwo.
Strajk andaluzyjskich rolników

Idąc dalej spotkałem ekipę telewizyjną, która na coś czekała. Zatrzymałem się przy nich sądząc, że chcą kręcić o mnie film, ale oni mnie ignorowali. Wtedy usłyszałem klaksony, a zaraz pojawiły się oflagowane ciągniki. Oprócz fagi Hiszpanii były flagi Andaluzji, ale przeważały jakieś odmiany czerwieni świadczące o dużej żywotności komunizmu w tym rejonie. Maszerując dalej mijałem salezjańską szkołę, pewnie dla trudnej młodzieży, bo obszar w promieniu kilku kilometrów był niezamieszkany i uczniowie zapewne byli tu skoszarowani. W ferworze wydarzeń znalazłem się poza szlakiem camino. Teraz należało przekroczyć dwupasmową jezdnię i pójść prostopadle do tej drogi. Po kilku kilometrach doszedłem do wiaduktu nad ekspresówką. Na wiadukcie kilkudziesięciu gapiów przyglądało się protestowi rolników, którzy tworzyli sznur ciągników rozciągający się na wiele kilometrów. Po drugiej stronie drogi, gaje oliwne było widać aż po skraj horyzontu. Szedłem teraz wąską asfaltówką i co jakiś czas mijałem hacjendy oddalone o jakieś 200m od szosy.
Oliwkowe hacjendy

Po upływie ok. 2 godzin doszedłem do Cartoajal, wioski położonej na wzgórzu, z którego rozpościerały się niesamowite widoki, szczególnie na wielki blok skalny wśród oliwnych gajów. Była to chyba pierwsza napotkana wioska w Hiszpanii położona wzdłuż jednej ulicy. Byłem przekonany, że jest tu alberghe, dlatego zaszedłem do alojamiento. Niestety w porze sjesty wszystkie pokoje były zamknięte, poza jednym, w którym urzędował pan doktor.  W tej sytuacji wstąpiłem do baru pełnego miejscowych mężczyzn. Po wypiciu cafe con lece zapytałem właściciela o schronisko. Wyjaśnił mi, że nic takiego tu nie ma i ruszyłem przed siebie przez gaje oliwne. Szedłem wzdłuż leju wyżłobionego przez zimowe deszcze na głębokość 2,5 metra o stromych ścianach. Nocą bym tu niechybnie wpadł bez możliwości wyjścia. Następnie ścieżka zaprowadziła mnie na porośnięte wzgórza z nasadzeniami lasu, za którymi znowu rozpościerały się gaje oliwne. Tutaj dróżki zaczęły się krzyżować i dochodziły mnie hałasy świadczące o bliskości osady ludzkiej. Najpierw dogoniłem potężnego mężczyznę, którego bałem się wyprzedzać, ale gdy się zdecydowałem, to okazało się, że jest to sympatyczny człowiek dbający o swoje zdrowie.
Wjazd na podwórko

Kiedy upewnił mnie, że miasteczko jest blisko, to zostawiłem go przyspieszając krok. Idąc przed siebie mijałem cztery niewiasty z kijkami w ręku, co świadczyło, że istnieje tu nowoczesna cywilizacja. Do Villanueva de Algaidas dotarłem już w godzinach wieczornych i nie miałem już czasu na zwiedzanie. Minąłem zamknięty Kościół, a alberghe również było nieczynne. Wykręciłem numer telefonu, jaki widniał na drzwiach i odezwała się policyja. Musiałem czekać około 20 minut, po czym podjechał radiowóz i wysiadł z niego wąsaty gość. Zrobił swoim telefonem zdjęcie mojego paszportu i wręczył mi klucze. Schronisko to jest na wysokim standardzie i niezniszczone przez barbarzyńców.
Droga do krainy oliwek

Jego jedynym mankamentem jest brak kuchni, ale to przemyślana decyzja mająca skłonić podróżnych do wydania grosza na mieście. Idąc za tym rozumowaniem wstąpiłem do baru i popijałem czerwone wino. Gdy zrobiło się ciemno wróciłem do alberghe i zmęczony bez problemu zasnąłem.

13 lutego    Villanueva de Algaidas – La Atalaya – Cuevas Bajas

Rankiem klucz zostawiłem w skrzynce pocztowej i udałem się na śniadanie do baru. Tuż za miastem, którego rano nie miałem ochoty zwiedzać, ścieżka prowadziła przez podłoże skalne o dziwnych rowkach, na których nie było śladu narzędzi, czyżby to pozostałości cywilizacji sprzed potopu, któż to wie. Dalej szlak prowadził przez potężne ruiny, zapewne po klasztorze cysterskim lub alkazarze arabskim. Rano nigdy nie mam natchnienia baczniej przyglądać się kupie gruzu.

Nienaturalne wyżłobienie w skale

Dalej camino prowadziło wzdłuż urwiska skalnego porośniętego bujną roślinnością, naprzeciwko którego rosły kaktusy. Płynęła tu nawet niewielka rzeczka, co podnosiło atrakcyjność tego miejsca. Dodatkowo znajdował się w pobliżu zabytkowy kamienny most, ale już nie wspinałem się, aby po nim przejść. Tym sposobem doszedłem do niewielkiej miejscowości. Przed nią wybudowano Ermitę na pamiątkę objawień w Fatimie. Idąc nie mogłem oczywiście pominąć czynnego baru, do którego wstąpiłem na piwo. Właściciel z dwoma kolegami na zewnątrz grał w karty i byli to oprócz mnie jedyni klienci w tym sennym miasteczku. Po wyjściu nie zauważyłem, że oznaczony szlak camino skręca tu.
Naturalna roślinność Andaluzji

Zorientowałem się idąc szosą, że jest coś nie tak. Uruchomiłem smartfona z mapami cze i okazało się, że azymut marszu jest dobry. Do Cuevas Bajas zdążyłem jeszcze przed sjestą. Zatrzymałem się w punkcie widokowym na wzgórzu, a poniżej rozpościerała się ta miejscowość i zastanawiałem się którędy tam zejść. Wtedy zatrzymał się samochód, z którego wyszedł pan i zaoferował pomoc. Był to Francuz, który się tu osiedlił i wracał z zakupów z większego miasta. Zwiózł mnie na dół i zaprowadził do baru, którego właścicielka opiekowała się alberghe. Schronisko to było czyste i o wysokim standardzie, bo miało nawet marmurowe schody.
W smażalni el churro

Tradycyjnie nie posiadało kuchni, ale to już standard. Miałem dużo czasu, a miasteczko to jest bez zabytków oraz niewielkie. Życie skupiało się w centrum obok Kościoła, w którym niestety nie było codziennych mszy. Znajdują się tu dwa niewielkie sklepiki, w tym jeden warzywniak i dwa bary oblegane przez miejscowych. W tym idyllicznym środowisku zasnąłem bardzo wcześnie.

14 lutego   Cuevas Bajas – Lucena - Cabra

Wybudziłem się wyjątkowo wcześnie i po modlitwie porannej ruszyłem w interior. Klucz wrzuciłem do skrzynki pocztowej u właścicielki baru, która jeszcze spała. Otwarty był sąsiedni bar serwujący kawę, a gdy poprosiłem o desayuno to właściciel odesłał mnie na zewnątrz. Tutaj w budce obok Kościoła starsze małżeństwo serwowało El churro, miejscowy przysmak. Było to rzadkie ciasto przerobione na węża i rzucane na głęboki rozgrzany olej. Tutaj starszy gość długimi pałeczkami ciągle je przerzucał, aż nabrało koloru. Wyjęte z oleju niesamowicie smakowało. Można było zamówić mniejszą porcję za 1€ lub duży zwój za 2€. Zakupywała je przede wszystkim młodzież czekająca na autobus do miasta.

Pomnik przyrody

Zamówiłem mniejszą porcje i pani okazała wspaniałomyślność, bo za zapłatę wystarczyło zwykle dziękuję(gracias). Dróżka początkowo prowadziła wzdłuż bagien, przez które płynęła środkiem rzeka. Następnie szedłem pod górę i okazało się, że Cuevas Bajas położone jest w kotlinie, a jego nazwa oznacza niskie jaskinie. Słońca jeszcze nie było widać, ale już słyszałem pracujący ciągnik i widziałem mgłę pokrywającą całą kotlinę. Dalej szedłem przez nieprzebrane gaje oliwne, poza którymi niebyło żadnej roślinności. Mijałem nawet małą miejscowość, z której nic nie pamiętam, zapewne nie było tu baru i gdyby nie zdjęcia to umknęłaby mojej pamięci. Była sobota, to i Hiszpanie ruszyli w interior. W południe natrafiłem na 15-osobową grupę uprawiającą marsz. Dowiedziałem się, że w Lucenie nie ma alberghe, ale jest wiele prywatnych hosteli w przyzwoitej cenie. Informacja, że jest to moje dziewiąte camino wywołała podziw, bo oni na taka ilość nie mogli sobie pozwolić. Nasze drogi rozeszły się na opłotkach miasta, ponieważ ruszyłem w kierunku centrum. Niestety, ale w porze sjesty wszystko było pozamykane, a zależało mi na czynnej Oficynie de Turismo, by dowiedzieć się o zabytkach miasta oraz o możliwości noclegu. Wstąpiłem do baru w przy rynku i nieostrożnie poprosiłem o kalmary.
Wiosna na lutowym camino

Głupio zrobiło mi się po otrzymaniu rachunku, ale przełknąłem i to. Ruszyłem przed siebie i zatrzymałem się przy Kościele na obrzeżu Luceny. Po odmówieniu modlitwy zorientowałem się, że odszedłem 1,5 km od szlaku. Wróciłem do centrum, ale wobec powszechnej pustki ruszyłem dalej licząc, że w następnej miejscowości będzie schronisko. Tuż za miastem camino prowadziło torowiskiem kolejki wąskotorowej przyrzuconym asfaltem. Szły tędy młode dziewczyny, cykliści i biegacze, ruch niczym na Marszałkowskiej, a w mieście jak w grobie. Dróżka prowadziła równym terenem jak po stole, dlatego szło mi się znakomicie. Zatrzymałem się jedynie przy dwóch osiołkach, które przyglądały się ludziom w ich bezsensownej krzątaninie.  W błyskawicznym tempie doszedłem do Cabry i miałem w nogach ponad 40 km. Było za późno, aby udać się do Oficyny de Turismo, dlatego szukałem policji. Najpierw natrafiłem na Gvardia Civil, gdzie groźny gość odesłał mnie do Policja Local, ale niestety napisał zły adres. Pewien pan chciał mi bardzo pomóc, ale pod wskazanym adresem był hotel. W końcu ktoś naprowadził mnie na umiejscowienie tej instytucji.
Ulica Luceny w czasie sjesty

Droga do Policji Local prowadziła 2 km pod górę i dotarłem tam wycieńczony. Policjant dał mi namiar na prywatny hostel. Pani zaśpiewała tutaj 45€, co spowodowało we mnie całkowitą rezygnację. Już nigdzie się nie śpieszyłem i postanowiłem opuścić Cabrę. Po drodze wstąpiłem do baru sałatkowego. Tutaj mama z córką za marne grosze naszykowały ogromną porcję. Zagadnąłem je o nocleg, ale one bezradnie rozłożyły ręce. Wspiąłem się do ścieżki na zboczu góry i z wysoka podziwiałem nocne światła średniego miasta. W ciemnościach oprócz mnie nikogo tu nie było. Po kwadransie spaceru zauważyłem ognisko w gaju oliwnym, na które patrzyłem z góry. Po kilometrze dalszej drogi skręciłem pomiędzy oliwki, ponieważ ucichło tutaj szczekanie psów. Nie używałem lampki, aby ukryć swoją obecność. Był problem ze znalezieniem równego terenu, ponieważ było to zbocze góry.
Czworonożny przyjaciel

W końcu napompowałem materac, wyjąłem śpiwór i wsunąłem się do płachty biwakowej. Pośpiech i zmęczenie tego dnia spowodowało, że ominąłem jedno z najstarszych sanktuariów Andaluzji Virgen de la Sierra. Znajduje się ono w wysokich górach, 15km od Cabry. Czczony tutaj obraz jest datowany na XIII/XIV wiek, a według legendy na połowę VII wieku. Na moje usprawiedliwienie mogę stwierdzić, że nie zauważyłem żadnego drogowskazu, ale to mnie nie tłumaczy. W przyszłości, jeśli będę podążał z Almerii, to czeka mnie o wiele trudniejsze zadanie, ze względu na większe odległości do przebycia.

15 lutego   Cabra – Dona Mencia - Baena

Nocleg w śpiworze pod gołym niebem wywołał u mnie duże emocje. Nie mogłem w ogóle zasnąć i kradłem sen na kilka minut. Okazało się, że niedaleko biegła szosa z ostrym zakrętem naprzeciwko mnie i co jakiś czas światło reflektorów przeszywało korony drzew. Jeszcze przed wschodem słońca słyszałem ludzkie głosy pieszych turystów ruszających na szlak, a była to niedziela. Szybko ubrałem się i ruszyłem przed siebie, a tu ruch jak na Krakowskim Przedmieściu.

Jeden z tuneli na szlaku

Ciągle mijały mnie wielkie grupy cyklistów, jak również pojedynczy rowerzyści. Również szlak przemierzały osoby uprawiające jogging, zarówno kobiety jak i mężczyźni, którzy jednak zawracali. Nie brakowało także osób z kijkami, którzy poruszali się parami, a nawet spotkałem jednego pana zbierającego zioła na poboczu. Ciekawostką szlaku kolejkowego były liczne tunele, w których bałem się, aby nie zostać rozjechanym przez rowerzystów.  W reku trzymałem latarkę, ale widząc peleton przyspieszałem kroku, aby wydostać się z pułapki. Po dwóch godzinach marszu ujrzałem w dole miasteczko i była to Dona Mencia. Zszedłem stromą drogą i poszukałem Kościoła. Na mszę o godzinie 10.00 musiałem zaczekać. W barze zamówiłem kawę i tosta, a na rynku El churro. Podała mi je młoda dziewczyna pomagająca swemu ojcu, który kręcił to ciasto na wielkiej patelni. Msza była przeznaczona przede wszystkim dla dzieci i przedłużała się, ponieważ dzieci były wzywane pojedynczo przed ołtarz, gdzie towarzyszyli im rodzice i dziadkowie. Przy odejściu od ołtarza dostawały brawa.  Niektóre osoby wychodziły ze świątyni w trakcie nabożeństwa, a później wracały. Po zakończonej mszy chciałem w centrum przysiąść na ławce, aby zjeść chleb po komunii i zorientować się na mapie ile mi jeszcze zostało kilometrów. Wszystkie ławki były zajęte, wobec czego postanowiłem iść dalej.
Baena

Wtedy dogonił mnie bezdomny i poinformował o schronisku w tym miasteczku. Nie było jeszcze południa, dlatego nie skorzystałem z jego pomocy. Wyjście z Dony  Menci było ostro pod górę, co pozbawiało mnie energii. Dalej niestety szlak camino odchodził od dróżki kolejowej, która skręcała na prawo, a camino na lewo. Kolejka była wypoziomowana, a szlak to ciągłe podejścia i zejścia. W pewnym momencie przechodziłem obok dużych ruin dawnej hacjendy, nieopodal której płynął strumień. Za ruinami było ogrodzenie ze zwierzętami oraz pilnującymi je psami, które niemiłosiernie ujadały. Był to pomimo lutego wyjątkowo upalny dzień, dlatego gdy ujrzałem mury Baeny to ogarnęła mnie radość.  Mury obronne otaczały wzgórze, a większość miasta była u podnóża.
Uroczy zaułek w Baena

Alberghe namierzyłem kierując się google map. Zanim doszedłem do drzwi wejściowych, to z naprzeciwka wyszła kobieta z nastoletnim synem i poprosili mnie do siebie. Kobieta przybiła seyos, po czym zainkasowała 10€ i wręczyła klucz. W schronisku przywitał mnie przyjemny chłód, a będąc po nieprzespanej nocy od razu przysnąłem, budząc się jedynie w celu okrycia się przed chłodem. Wstałem już w godzinach wieczornych i zaraz wyszedłem, aby podziwiać to historyczne miasto oraz coś przetrącić na ruszt. Wrażenie robiło sztuczne oświetlenie kierowane na zabytkowe budowle.
Obraz nad domowymi drzwiami

Na kolacje wstąpiłem do lokalu prowadzonego przez Arabów, gdzie poprosiłem o kebab. W trakcie sporządzania posiłku sięgnąłem po saszetkę, w której trzymałem pieniądze, a tu nic nie namacałem. Okazało się, że saszetka z dokumentami i kasą została w schronisku, dlatego zmieszany opuściłem lokal. Najkrótszą droga udałem się do alberghe i głodny poszedłem spać.

16 lutego   Baena – Castro del Rio

Rankiem mogłem podziwiać urodę tego historycznego miasta. Szczególnie cieszyły okoliczne mozaiki tworzone z małych kolorowych płytek. Umieszczone były w różnych zakamarkach, wejściach do domów oraz na Kościołach. Charakterystyczna odmiana mozajek to obrazy świętych tworzone nad drzwiami wejściowymi do domów. Zapewne miały one na celu chronić przybytek domowy i zapewniać jego mieszkańcom pomyślność i szczęście. Za Baeną krajobraz był typowy dla tej części Andaluzji, czyli przechodziłem wśród gajów oliwnych. Mijając farmę mogłem zrobić fotkę stadzie kóz znajdujących się za ogrodzeniem. Po drodze pokonałem most, za którym znajdowały się opuszczone budowle i urządzenia służące do nawadniania. Widocznie były przestarzałe i zbyt energochłonne.

Mury Castro del Rio

Do Castro del Rio dotarłem we wczesnych godzinach popołudniowych i miasteczko to zrobiło na mnie duże wrażenie. Zastałem tu odnowione mury obronne Alkazaby, a po środku placu wejściowego stała na cokole figura Archanioła Michała kojarząca się z postacią Zygmunta III Wazy z Placu Zamkowego. Rozpoczynała się sjesta, dlatego ulice były puste. Podążałem za GPSem w poszukiwaniu alberghe. Na Plaza de Iglesia nie było żywej duszy, a drzwi w schronisku ani drgnęły. Otwarty był budynek w rodzaju katolickiego domu kultury, ale wewnątrz nie zastałem żadnej żywej istoty.

Uliczka Castro del Rio

Kręcąc się po zakamarkach placu natknąłem się na starszego Pana, który wsadził mnie do samochodu i okrężną drogą ze względu na ruch jednokierunkowy zwiózł mnie na dół miasta, tuż pod figurę Św. Michała Archanioła. W pobliskiej uliczce znajdował się zakamuflowany posterunek Gwardia Civill. Odrestaurowany bardzo stary budynek, którego drewniana powała zapewne pamiętała czasy działalności Francisco Zurbarana. Wąsaty i nieduży policjant po krótkich formalnościach wręczył mi klucze i wskazał na zewnątrz miejsce na belce, gdzie rankiem mam je zostawić. Krążąc pustymi ulicami wstąpiłem do baru na Calle Alta, gdzie niedrogo zjadłem, popijając posiłek czerwonym miejscowym winem. Zaszedłem tam jeszcze dwa razy wykorzystując działające tu wifi. Po odpoczynku w alberghe wyruszyłem na zwiedzanie miasteczka. Posiada ono odnowione mury zamkowe i przynajmniej cztery Kościoły. Najbardziej rozległa budowla sakralna znajduje się nad Rio Guadajoz, która jest dopływem Gwadalkiwiru, rzeki przecinającej Cordobę i Sevillę.
Virgen de la Salud

Rozległy ten Kościół jest pozostałością dawnego klasztoru i raczej już nie jest miejscem kultu. Podążając w kierunku Virgen de Salud na skraju miasta pasło się stado kucyków. Chcąc podziwiać brykające zwierzęta wstąpiłem do nędznego baru, skąd był widok na pastwisko. Tutaj niestety oszwabili mnie na lampce wina żądając ceny jak w restauracji, ale za grzech nieumiarkowania trzeba płacić. Virgen de la Salud była otwarta i co jakiś czas ktoś tu zachodził na modlitwę. Kaplica ta sprawiała wrażenie żywego miejsca kultu. Klęcząc w ciszy podziwiałem skromny wystrój i figurę Najświętszej Panienki w centralnej części ołtarza.  Moja uwagę przykuła gablota z wotywami, co by świadczyło, że miały tu miejsce uzdrowienia. Po wyjściu z tego przybytku słońce zaczęło chować się za budynkami. Wieczorna msza święta odbywała się w Iglesia de Madre de Dios.
W Castro del Rio

W nocy pomyliłem azymuty i ledwo zdążyłem na mszę o dwudziestej. Uczestniczyło w niej kilkanaście osób, a jej przebieg znacznie się różnił od nabożeństwa w Maladze. Ta msza bardziej już przypominała Polskę. Po raz ostatni zaszedłem do znajomego baru, aby odebrać i powysyłać wiadomości. Wracają na nocleg przed Kościołem na Plaza de Iglesia, trzy kobiety o czymś plastycznie dyskutowały i trzymały w ręku narzędzia do sprzątania. Prawdopodobnie robiły porządek w Kościele parafialnym, bo był to przecież poniedziałek.

17 lutego   Andujar – Santuario Virgen de la Cabeza

Alberghe opuściłem przed wschodem słońca. Najpierw odłożyłem klucz w umówione miejsce, a następnie udałem się na przystanek autobusowy. Czekała tu już jedna starsza osoba, a w ostatniej chwili zjawiła się młodzież szkolna. Autobus w drodze do Cordoby kluczył po różnych miejscowościach tak, że odcinek 40km pokonał znacznie powyżej jednej godziny. W Cordobie dwie godziny czekałem na połączenie do Andujar. Najcenniejsza starówka w Hiszpanii jest tu znacznie oddalona od dworca autobusowego, dlatego musiałem cierpliwie czekać na autobus. Podróż do Andujar dłużyła się tak, że uciąłem sobie drzemkę. W tym mieście znajdują się Kościoły w stylu mudejar, ale pierwszy z nich był ogrodzony i remontowany, a drugi napotkany był zamknięty.

Suknie w stylu flamenco

Na jednej z witryn sklepowych podziwiałem suknie kobiece w stylu flamenco. Wypłaciłem pieniądze z bankomatu i poczekałem na otwarcie Oficiny de Turismo. Młoda Pani podarowała mi jedynie plan miasta, a liczyłem na więcej, mając wcześniejsze doświadczenia. Niepotrzebnie straciłem godzinę czasu, a czekała mnie długa wędrówka. Na skraju miasta zatrzymałem się w barze na posiłek. Właściciel powiedział, że do Santuario de Cabeza jest 23km. Ścieżka prowadziła przez pastwisko, dlatego z niepokojem obserwowałem, czy nie skrada się andaluzyjski byk. Po 2km płaskiego terenu rozpoczęła się wspinaczka. Czasami, aby pokonać stromiznę, podpierałem się rękoma. Rowerzyści górscy poruszali się inna ścieżką, ale wszyscy jechali pod górę. Nie spotkałem żadnego cyklisty zjeżdżającego na dół. Po godzinie wspinaczki teren się wypłaszczył i mogłem teraz podziwiać krajobraz Sierra Morena. Na kwitnące łąki była jeszcze za wczesna pora, dlatego musiały wystarczyć mi sucholubne krzewy, które tu dominowały. Po 14km marszu dotarłem do Ermity de san Gines.
Ermita San Gines

Jest to główne miejsce odpoczynku dla pielgrzymów zmierzających do klasztoru na górze. Było ono zamknięte, ale na ławeczce mogłem skonsumować niesione rarytasy, czyli pomarańcze. Dróżka zupełnie się wypłaszczyła i pojawił się rzadki las piniowy sprawiający niesamowite wrażenie ze względu na owalny kształt sosen. Mijałem tu dziwny pomnik na pamiątkę wojny domowej z lat 30-tych. W klasztorze schroniło się wtedy ok. 200-300 żołnierzy, którzy odmówili posłuszeństwa rządowi republikańskiemu. Wraz z nimi uciekło tu kilkuset cywilów. Przedtem komuniści zdążyli wymordować żyjących w sanktuarium ojców Trynitarzy. Działania wojenne toczyły się od września 1936r. do 1V 1937r. Dla wojsk republikańskich była to kompromitacja na skalę międzynarodową.
Widok na klasztor

Trzy i pół tysiąca żołnierzy oblegało garstkę obrońców, a według chyba przesadzonych relacji, klasztor szturmowało 20tys.republikanów. Ostatecznie Sanktuarium zostało zamienione w stertę gruzów przez sowieckie T-26, które były odporne na broń używaną przez obrońców. Z uwagi na opinię międzynarodową ci co przeżyli zostali oszczędzeni, ale dowódca obrony kapitan Santiago Cortes ciężko ranny i zmarł następnego dnia po upadku klasztoru. Dowódca republikanów niejaki Martinez Carton nad umierającym Cortesem wypowiedział słowa cyt. „Z dwustu takich jak ty  przybyłbym do Burgos”. Burgos była to stolica powstańców i miasto znane z rycerskich tradycji, o czym świadczy znajdujący tam się grób legendarnego El Cyda. Sanktuarium położone na zupełnym bezludziu w górach Sierra Morena nie stanowiło najmniejszego militarnego zagrożenia dla wojsk republiki, ale niestety w komunistycznej mentalności każdy wolny człowiek stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo. W tym samym czasie Republika utraciła Baskonię, Kantabrię i Asturię z jedynymi fabrykami broni w Hiszpanii i odtąd była zdana na łaskę Stalina i masońskiego Meksyku. Łatwiej im było walczyć z kobietami i dziećmi, niż z regularnym wojskiem. Wydarzenia te przedstawia stary film” El santuario no se rinde”. Idąc piniową aleją w radosnym nastroju, w pewnym momencie jak z mgły wyłoniło się Sanktuarium. Ogarnęło mnie pewne przerażenie, ponieważ będę musiał wspiąć się tam po nagich stromych skałach. Na dodatek ścieżka zaczęła schodzić w dół, bo płynie tu Rio Jandula River. Rzeka ta nie tworzy w dolinie jednolitego koryta, tylko rozlewa się w sposób deltowaty.
Rio Jandula River

Wspinaczka mnie przerażała, ale pomimo ogromnego zmęczenia jakimś cudem bez problemu stąpałem ze skały na skałę. Do bazyliki dotarłem po 18.30 w momencie, gdy przed chwilą zakończyła się ostatnia msza. Widocznie moje grzechy nie pozwoliły mi dostąpić religijnych przeżyć w tym świętym, zroszonym krwią męczenników miejscu. Na osłodę duszy pozostała mi modlitwa w całkowitej ciszy, którą nawet niezakłócany kościelne myszy. Znajduje się tu figura Czarnej Madonny na pamiątkę objawień miejscowemu pasterzowi w 1227r. Oryginalną figurę przed upadkiem klasztoru ukrył w nieznanym miejscu kapitan Cortes i tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Osiedle u podnóża klasztoru zimą było zupełnie puste, bo nie świeciły się w oknach żadne światła i spotkałem tutaj tylko jedną parę staruszków spacerujących z psem. Szukałem noclegu, ale wszystko było zamknięte poza restauracją w hotelu. Wszedłem tu, ale o żadnym posiłku nie było mowy, bo serwowano tylko kawę i trunki. Zastałem tylko jednego pracownika, dlatego mógł on tylko siedzieć w barze. Młody chłopak starał się mi pomóc i w tym celu dzwonił do przełożonych, ale nic nie wskórał. Kiedy układałem się do snu pod rozległą pinią to przyuważył mnie pracownik hotelu wynoszący śmieci. Udałem się w kierunku bazyliki wypatrując odpowiedniego miejsca. Prawie u szczytu wzgórza stał budynek z dużym okapem, a tuż przy nim stała ławka, gdzie mogłem odpocząć. W miarę wygodnie siedząc mogłem napompować materac i przebrać się do snu. Rozpościerał się stąd niesamowity widok, chociaż o tej porze było to niedostrzegalne. Przez 40km nie tam żadnej osady ludzkiej, jedynie dzika przyroda.
Ścieżka pielgrzymów

Po raz pierwszy spotkałem się z totalną ciszą, żadnych odgłosów, nawet ani jeden pies przez noc nie zaszczekał. Pamiętam pustelnie Św. Jana z Dukli, gdzie przyroda aż kipiała. W pewnym momencie przebudziłem się, bo właśnie skradł się lis iberyjski znany z wielkiej głowy, który miał ochotę na świeże mięso, ale gdy się poruszyłem to oddalił się. Gdy nocą wyszedłem za potrzebą, to dookoła góry, aż po horyzont rozciągała się biała mgła i można było poczuć się jak w niebie.

18 lutego   Andujar, Alcaracejos

Rano obudził mnie przejeżdżający samochód gvardii civil, ale policjanci zupełnie nie byli zainteresowani moją osobą. Prawdopodobnie przy klasztorze mieścił się posterunek. Zszedłem do hotelu na kawę i niewielką przekąskę. Zapytałem się o połączenia autobusowe do Andujar, ale kursowały tu tylko taksówki. Marsz z górki posuwał się szybko, jednak przejście 32km wymaga około 6h. Zatrzymywałem nieliczne samochody, ale bez skutku.

Santuario Virgen de la Cabeza

Po minięciu mostu na Rio Jandula River odmówiłem różaniec. W nogach miałem już 10km i wtedy zatrzymał się samochód, co świadczy o sile modlitwy. Jechał nim beztroski Andaluzyjczyk, który odpalał papierosa od papierosa i słuchał tradycyjnej muzyki flamenco. Błysnąłem wiedzą o Sanktuariach Andaluzji i zaraz zawiózł mnie na poczęstunek przy winie w przydrożnej restauracji. Okazało się, że żyje niczym wolny ptak, bo jeździ do Francji ogrywać automaty do gry. Zaprowadził mnie do takiej maszyny i co kilkanaście sekund wyskakiwały garście monet. Klucz jego sukcesu to ogromna koncentracja i błyskawiczny refleks, stąd te papierosy. Nie do końca wyspany nie miałem ochoty na spacer po Andujar. Jazda autobusem do Cordoby była męcząca. Gonił mnie czas, dlatego musiałem przeskoczyć Sierra Morenę i dotrzeć do miejsca, które ma połączenie z Madrytem. Postanowiłem dojechać do Alcaracejos, w którym w czasie marcowego deszczu 2013r. spotkałem uroczą Hiszpankę, ale wtedy nie było jeszcze alberghe i dziewczyna wsadziła mnie do autobusu. W Alcaracejos autobus zatrzymał się na rogatkach miasta przy rozwidleniu dróg wylotowych. Wstąpiłem do pierwszego baru na krzyżówkach, aby delektować się kawą.
Nocleg nad chmurami

Właściciel wykonał telefon i po kwadransie zjawiła się energiczna pani, która zaprowadziła mnie do schroniska na przeciwległym krańcu miasteczka. Alcaracejos nie posiada godnych miejsc do zwiedzania, dlatego wieczór spędziłem w czysto utrzymanym schronisku. Jest ono wstanie przyjąć tylko kilka osób, ale Camino Mozarabe przemierzają pojedynczo piechurzy, wśród których może nawet się znaleźć jakiś pielgrzym. Mszy wieczornej nie było.

19 lutego   Alcaracejos – Villanueva del Duque – Fuente la Lancha – Hinojosa del Duque

Klucz od alberghe wrzuciłem do skrzynki pocztowej i udałem się do znanego mi baru na desayuno. Trwał dopiero rozruch interesu, ale rodzina właściciela stanęła na wysokości zadania. Za miastem krajobraz zupełnie nie przypominał widoków z poprzednich dni. Żywa zieleń ciągnęła się aż po horyzont. W wielu miejscach brykały wesołe krówki, między którymi od czasu do czasu pojawiał się czarny zadowolony byk. Z mijanego mostku spoglądałem na leniwie płynącą rzeczkę. Dla świata roślin jest to w tej krainie najlepszy czas, ponieważ latem wszystko żółknie i żaden piechur nie śmie się zmagać z palącym słońcem. W Villanueva del Duque przyklęknąłem na schodach Kościoła i wciągu minuty pojawiła się para w średnim wieku, którzy otworzyli drzwi i zaczęli sprzątanie.

Na północ od Sierra Morena

Kościół pochodzi z szesnastego wieku i posiada wspaniała ołtarz i chrzcielnicę, dlatego mogłem tu doznawać głębokich przeżyć religijnych. Podziękowałem małżeństwu za grzeczność i ruszyłem dalej. Poza miastem znajduje się tu XV-wieczny Ermita San Gregorio, na którego schodach opróżniłem poranne zakupy. Pod koniec wojny domowej jeszcze komunistyczne władze republiki zamknęły ten uroczy Kościółek wywołując bunt mieszkańców. W okolicy znajdują się również ruiny zamku aż z ósmego wieku i nieczynne kopalnie ołowiu, ale będąc tu nie miałem o tym pojęcia, dlatego ruszyłem dalej. Nie wiadomo kiedy doszedłem do Fuente la Lancha, które jest maleńkim miasteczkiem. Nieco już zmęczony zatrzymałem się w miejscowym barze, którego wystrój nie zmienił się pewnie od wojen carlistowskich. Zamówiłem oczywiście bocadillo el hamon i cafe con lece, a na deser vino.
Urokliwy Kościół w maleńkiej Fuente la Lancha

Odzyskawszy siły ruszyłem w kierunku Hinoyosa del Duque. Czym bliżej miasta tym rosło więcej drzew przysłaniających równinny krajobraz. W parku rekreacyjnym dwa kilometry od miasta znajduje się maleńki Ermita, jeden z wielu w tej okolicy. Widząc hale fabryczne podążyłem w ich kierunku sądząc, że jestem u bram miasta, ale musiałem iść jeszcze pół godziny wzdłuż tych budowli. Sądzę, że władze wybudowały je w celu zatrzymania migracji do wielkich miast. Z tego miasta mam bardzo dobre wspomnienia sprzed siedmiu lat, gdy głodnego i przemoczonego do suchej nitki przyjęły mnie siostry zakonne. Udałem się bezpośrednio do klasztoru i zadzwoniłem do furty. Zza klauzury siostra pełniąca dyżur oznajmiła, że obecnie pielgrzymami zajmuję się władza publiczna i odesłała mnie na policję. Alberghe znajduje się w samym centrum tego sporego miasteczka.
W konwencie klasztornym

W 2013r. obszedłem je dokładnie, dlatego nie miałem ochoty je powtórnie zwiedzać, chociaż miasto posiada wiele cennych zabytków. Nowym zwyczajem alberghe jest brak kuchni, co zmusiło mnie do pójścia do baru. Przy lampkach wina mogłem surfować po Internecie. Rzecz niebywała jak na Hiszpanię, że w środku tygodnia odbywały się równocześnie dwie msze święte. W miastach 10-razy większych było to niemożliwe. Ja z sentymentu udałem się do klasztoru, gdzie siostry zakonne były oddzielone od wiernych żelaznymi kratami. Po nabożeństwie wstąpiłem jeszcze do wspaniałego Iglesia de San Juan Bautista uznanego za narodowy zabytek kultury. Ogrom i rozmach tego Kościoła budzi szacunek, co świadczy o dawnej wielkości Hiszpanii. Wieczorem o 21.00 w całym katolickim świecie odbywało się nabożeństwo o pokój na świecie, ale po takim czasie nie jestem całkowicie pewien tej intencji. Liczna grupa wiernych zgromadziła się w klasztorze.
Zabytkowy Iglesia de San Juan Bautista

Dla mnie zostało już ostatnie miejsce w ostatniej ławie. Śpiew sióstr zakonnych był niesamowitym przeżyciem religijnym. Posilony duchowo, a przedtem miejscowymi specjałami w dobrym nastroju ułożyłem się do snu.

20 lutego   Belalcazar, Castuera

Gonił mnie czas, dlatego nie mogłem ruszyć z buta i skorzystałem z podwodów. Najpierw wysiadłem w Belalcazar, ze względu na wspaniały zamek. Posiada on bardzo wysoka wieżę obserwacyjną liczącą aż 45m wysokości, co świadczy o jej arabskim pochodzeniu. Ponadto są tu budowle kościelne sięgające XIII wieku i co było moim największym zaskoczeniem jest tu alberghe. W przyszłości rozpocznę stąd prawdopodobnie pielgrzymkę do Sanktuarium Guadelupe, które odlegle jest zaledwie o trzy dni marszu. Zamek podziwiałem z pewnej odległości, co pozwoliło mi na pełny zachwyt tą budowlą. Następnie przemierzałem szybkim krokiem uliczki tego urokliwego miasteczka.

Potężny zamek w Belalcazar

Okazało się ono znacznie większe niż przypuszczałem, ale widocznie przejazd autobusem siedem lat temu stworzył inną perspektywę spostrzegawczą. Obok przystanku był bar, w którym zamówiłem czerwone miejscowe wino, ale wypadki potoczyły się szybko i musiałem szybko wybiec z lokalu zostawiając zakupione dobro. Po kilku minutach jazdy autobus zatrzymał się w pierwszej miejscowości na terenie Estremadury i kierowca dał tu drapaka. Zanim przybył jego zastępca upłynęły dwa kwadranse. Klucząc po zapadłych miasteczkach dojechałem do Custuery. Jest tu miniaturowy dworzec autobusowy, przy którym starsza pani prowadzi bar, dlatego tanio zjadłem tu obiad. Klucze do alberghe odebrałem na posterunku policji local. Na rynku trwały ostre przygotowania do zakończenia karnawału, dlatego Oficina de Turismo była nieczynna, ponieważ przysłaniał ją wielki namiot.
Znudzona młodzież w Castuera

Po wszelkie informacje skierowano mnie do właściciela baru przy rynku. Otrzymałem od niego plan miasta i instrukcję jak dotrzeć i otworzyć zamek w alberghe. Schronisko to mieści się w odległości kilkuset metrów od centrum, ale jest nowe i niezniszczone przez tłumy caminowiczów, ponieważ szlak ten w ciągu roku wybiera garstka zaprawionych podróżników. Obszedłem częściowo miasto, na terenie, którego znajdują się dwa Ermity i coś w rodzaju starówki z popiersiem Valdivi założycielu Chile. Trzy kilometry od miasta mieścił się obóz dla przeciwników caudillo Franco. Wieczorem wybrałem się na Plaza Mayor, aby zobaczyć jak rozkręca się zabawa. Skręciłem nie w tą uliczkę, co trzeba i znalazłem się na nieoświetlonym placu w towarzystwie kilkunastu młodych Arabów.
Zimowy bocian

Pośpiesznie wycofałem się podążając w stronę światła. Cała zabawa kręciła się w wielkim namiocie, a na zewnątrz mogłem posłuchać rwącej muzyki. Przy skocznych tanach oglądałem na monitorze walki byków, które bardziej przyciągają moją uwagę. Do schroniska wróciłem już oświetloną ulicą i starannie zamknąłem wejście.

21 lutego   Don Benito – Medellin – Torrefresneda – San Pedro de Merida

Rano udałem się na dworzec autobusowy, aby dojechać w pobliże Meridy. Stał tu autobus w przeciwnym kierunku, którego kierowca poinformował mnie o godzinach odjazdu autobusów, ponieważ żadnego rozkładu tu nie ma. W pobliżu była czynna piekarnia, gdzie serwowano El churro, które popiłem cafe con leche. Przysmak ten gotowany w oleju potrafi z rana nasycić. Po powrocie na dworzec pani otworzyła bar, ale już nie skorzystałem z niego. Przybyły tu również dwie mocno wymęczone dziewczyny z wczorajszej imprezy, które postanowiły wrócić do domu.

Mieszacz ciasta do el churro

Na odkrytym ciele wszędzie wisiały im kolczyki i sam Bóg raczy wiedzieć, gdzie jeszcze na nich mogły wisieć te ozdoby. Autobus krążył po różnych miasteczkach zanim zatrzymał się w Don Benito. Z buta ruszyłem na Meridę, ale zatrzymała mnie otwarta tawerna, w której zaspokoiłem pragnienie, a że serwowano tu tylko wino, to nie miałem wyboru. Na rogatkach tego dużego jak na Estremadurę miasta pojawił się drogowskaz – Merida 54km., czyli dwa dni spaceru, chociaż szlak pieszy jest zapewne krótszy. Za ostatnim zabudowaniem pojawił się widok na zamek w Medellin. Teren jest tu tak płaski, że jedyne wzgórze w okolicy jest widoczne z wielu kilometrów. Po ponad godzinie marszu osiągnąłem tą historyczną miejscowość. Niewiele wsi na świecie ma tak bogatą historię. Poniżej średniowiecznego zamku znajduje się teatr z czasów rzymskich, obok którego stoją dwa romańskie Kościoły. Rzekę Gwadiana przegradza most pamiętający wielkość dawnej Hiszpanii.
Medellin

Stąd pochodził niechlubny zdobywca Meksyku Hernan Cortez. Tutaj również rozegrała się słynna bitwa z wojskami Napoleona. W czasie wojny domowej lotnictwo republiki powstrzymało tutaj jedną z kolumn wojsk Franco. Nie miałem ochoty wykupić biletu, aby obejrzeć tutejsze atrakcje. Zamek do zamku podobny, a teatry rzymskie budowano wg jednego wzoru. W miejscowym barze było tłoczno ze względu na sobotnie przedpołudnie. Po krótkim odpoczynku przeszedłem historyczny most na Gwadianie i znalazłem się na totalnej równinie bardzo rzadko spotykanej w Hiszpanii. Rejon ten jest intensywnie eksploatowany rolniczo. Dróżki są tu wąskie, oborane pługami tak, że nie marnuje się żaden skrawek ziemi. Wysokie rżysko świadczy o ścinaniu tylko kłosów zbóż.

Niektóre poletka były zalane wodą, co by świadczyło o uprawie ryżu, który następnie w ramach pomocy UE dla biednych rodzin trafia do Polski. Gdzieniegdzie krzątali się rolnicy szykujący grunt pod wysiew warzyw. Poszczególne wioski oddalone są od siebie o kilka kilometrów, a brak drzew ułatwia obserwację. Wszedłem do jednej z nich o nazwie Torrefresnada. Na ulicy nie spotkałem żywej duszy. Kościół wygląda na nowy, ale był on niedawno odnawiany na współczesny sposób. Nie ma tu sklepu, dlatego wszedłem do baru, gdzie czterech mężczyzn grało w karty. Wyglądali groźnie jak na filmach o Meksyku, dlatego szybko opuściłem lokal. Dalej czekała mnie przeprawa przez szeroką kamienistą rzekę, która jednak była płytka. Gdy słońce zaczęło znikać z widnokręgu to doszedłem do San Pedro de Merida. Mieszkańcy zaczęli schodzić się na wieczorną mszę świętą, co bardzo mi pasowało. Po mszy zacząłem pytać się o alberghe.

Wiele osób starało się pomóc, ale wniosek był oczywisty, że alberghe jest nieczynne. Starsza kobieta skierowała mnie do właściciela sklepu spożywczego, który prowadzi hotelik. Łóżko było skrzypiące, ale za to kosztowało 20eu. Na osłodę otrzymałem gratis trzy pomarańcze.

22 lutego   Sn Pedro de Merida – Trujillanos - Merida

Rano poczekałem na mszę o godzinie dziesiątej. Oprócz osób starszych było trochę dzieci i młodzieży, co świadczy, że wiara się tu jeszcze trzyma. Sam Kościół zbudowany jest na murach rzymskich, a w jego skład wchodzi nawet wizygocka kaplica. Wewnątrz jest bardzo interesujący i można z niego odczytać całą historię Hiszpanii. Wszystko było pozamykane, co zmusiło mnie do szybkiego wymarszu, ale wspomnienia stąd pozostały bardzo dobre. W krótkim czasie wszedłem do Truhillanos. Pierwsze kroki skierowałem do miejscowego Kościoła, który cały był wypełniony wiernymi, a mszę świętą odprawiał ten sam ksiądz, co w San Pedro de Merida. W przedsionku Cyganka uprawiała żebractwo licząc na datki. Na rynku trwał karnawał, w którym przygotowano atrakcje dla maluchów, a dorośli będą czekać do wieczora. Szukałem baru i nie znalazłem, dlatego ruszyłem dalej.

Niezwykle stare wnętrze Kościoła w Truhillanos

Usiadłem w rowie na skraju sadu i spożyłem niesione zapasy. Bardzo szybko dotarłem do Meridy. U wejścia do tego prastarego miasta pamiętającego dziadków cesarza Augusta, stał stary okazały i zniszczony Ermita. Pomodliłem się na jego schodach i podążyłem ku centrum. W barze był tłok tak wielki, że posiłek konsumowałem na stającą. Jeden z Kościołów był otwarty, w którym adorowano Przenajświętszy Sakrament. Były tu trzy kobiety, natomiast mężczyźni wchodzili, oddawali pokłon i ruszali dalej. Nowym mostem przekroczyłem rzekę Gwadianę, bo tuż za nią jest okazały dworzec autobusowy. Żadne połączenie z Madrytem mi nie pasowało, bo w niedzielę nic nie kursowało, a połączenia następnego ranka były zbyt późne. Miałem już udać się do Caceres, ale stamtąd odchodził jedynie autobus o siódmej rano i istniało ryzyko, że wszystkie miejsca są już wykupione, a był również problem z dostaniem się do tego miasta. Zakłopotany z powrotem do Madrytu przekroczyłem Gwadianę słynnym rzymskim mostem, po którym niedawno jeździły samochody.
Karnawał dla dzieci w San Pedro de Merida

Przed schroniskiem wisiały skarpety i podwójne slipki, ale drzwi były zamknięte. Udałem się do centrum, a tu trwał ogromny ruch, bo wszyscy szykowali się do zakończenia karnawału. Długo siedziałem na jakimś murku i przyglądałem się mrowiu różnych przebierańców i dzieciaków spożywających cukrową watę. W końcu ruszyłem na dworzec kolejowy. Po drodze chodniki były wypełnione ogromnym tłumem ludzi. Okazało się, że wszyscy czekali na przemarsz czegoś w rodzaju szkół samby. Było to niesamowite widowisko. Kolejne zespoły tanecznym krokiem przy żywej muzyce maszerowały ku centrum. Po ich strojach można było poznać całą historię Hiszpanii.
Centrum Meridy

Kto by pomyślał, że już za dwa tygodnie koronowirus opanuje cały ten kraj. Półtorej godziny zleciało błyskawicznie zanim zorientowałem się, że podążam na dworzec. Żadnych połączeń kolejowych nie było i zamyślony spacerowałem nocą ulicami miasta. Ulice były mizernie oświetlone i wyludnione, bo w centrum trwała zabawa karnawałowa. Wśród bloków stał współczesny Kościół z białej cegły, do którego zmierzały kobiety na wieczorne nabożeństwo. Przy starym moście z II wieku był czynny na zewnątrz bar, w którym zatrzymałem się na przekąskę. Po kamieniach, po których stąpali rzymscy cesarze udałem się w kierunku dworca autobusowego.
Karnawał w Meridzie

Liczyłem, że uda mi się załapać na jakieś przypadkowe połączenie z Madrytem, bo przez Meridę kursują autobusy z Lizbony, na które nie można tu wykupić biletu. Takie połączenie miało nastąpić o 1.30 w nocy.  Dworzec był zupełnie pusty, jedynie pracownik dworca opróżnił kosze i pozbierał papierki. Za dworcem czynny był bar szybkiej obsługi, w którym krzątało się trochę młodych ludzi.

23 lutego   Powrót

Na moje szczęście w międzynarodowym autobusie było sporo wolnych miejsc, bo i cena biletu była mocno wygórowana. Zapłaciłem dwa razy tyle, co z Madrytu do Malagi, pomimo dwa razy krótszej odległości. Oprócz mnie pasażerami byli sami Afrykańczycy, ale w ciemności zupełnie ich nie dostrzegłem.

Podróż trwała jedynie dwie i pół godziny. Na dworcu w Madrycie wszystko było pozamykane, ale wiele osób czekało tu na połączenia lub spędzało po prostu noc. Dworzec jest tu rozległy, dlatego przemierzałem go spacerkiem, aby uchronić się przed zaśnięciem. Metro uruchamiane jest o piątej rano, dlatego nie ma możliwości opuszczenia dworca, bo do centrum jest bardzo daleko. Modlitwę poranną odmówiłem na zewnątrz i zauważyłem otwierane kraty w barze. Zaszedłem i gospodarz pomimo innych pilnych zajęć przygotował desayuno, a kawa z rana po nieprzespanej nocy wprowadziła mnie w dobry nastrój.
Bardzo rzadki podwójny krzyż

Podróż metrem odbyła się bez niespodzianek, chociaż na przesiadce wsiadłem w przeciwnym kierunku, ale szybko zauważyłem błąd i dotarłem na lotnisko z dużym zapasem czasu. Niepokoiło mnie brak wydrukowanego biletu, a do godziny 11.00 nie miałem nawet maila z biletem. W tym czasie w Hiszpanii już mówiło się o pandemii, dlatego w hali odlotów starałem się unikać kontaktu z ludźmi. Przez pierwszą bramkę wszedłem bez przeszkód, chociaż wzięto na przeszukanie mój bagaż, bo zapomniałem o spakowaniu do woreczka kosmetyków, ale sprawa szybko się wyjaśniła. W strefie bezcłowej wydałem wszystkie drobne na oliwę z oliwek.