Camino Sanabres
12.02.2023
Lot z Okęcia do Madrytu przewidziany był wczesnym popołudniem. Po porannej mszy udałem się na stację kolejową i ruszyłem pociągiem osobowym ku stolicy. Wysiadłem na Okęciu omijając w ten sposób Warszawę. Do hali odlotów było do przebycia na pieszo ponad 1,5km, dlatego przyspieszyłem kroku. Na miejscu okazało się, że pośpiech był niepotrzebny, ponieważ samolot był opóźniony o godzinę. Jakiś Afrykańczyk miał problem z odprawą, bo ciągle coś mu nie pasowało, aż zmęczony urzędnik odesłał go dalej. Po przejściu bramek, groźny pan wziął mnie na test narkotyków, który przeszedłem pomyślnie. Polegał on na wymazie z nosa, dzięki czemu oczyścił mi przegrody. W strefie wolnocłowej wydałem wszystkie miedziaki na paluszki i mineralną, bo inaczej musiałbym dźwigać balast przez dwa tygodnie. Na lotnisku Barajas nie wiedziałem na jakim stanowisku są bagaże. Z lotniska do Estacion del Sur dotarłem za 7,50Eu. Miałem do wyboru autobusy do Salamanki, Zamory i Benavente, ale godziny odjazdu zupełnie mi nie pasowały. Ostatecznie wybrałem połączenie do Benavente. Oczekując na autobus obszedłem rejon dworca zatrzymując się w chińskim barze, gdzie zjadłem jakieś egzotyczne robale. Do Benavente autobus zajechał o 1.16, co na polskie warunki jest to pół godziny przed północą i co robić przez całą noc. Wszystko było pozamykane i żywej duszy na ulicach. W jednym miejscu była głośna impreza, ale nie miałem odwagi tam zajrzeć. Temperatura spadła poniżej zera i pomimo założenia na siebie całej odzieży nadal czułem zimno. Po godzinie kręcenia się po miasteczku przyszła mi myśl, aby poszukać stacji paliw. Najbliższa czynna stacja paliw znajdowała się 3km na północ.
13.03.23
Prace porządkowe przepłoszyły mnie z lokalu, a na zewnątrz ciemna noc. Właściciel lokalu przy wyjściu powiedział „buen camino”. Chciałem dotrzeć do monasterium cysterek, ale pobłądziłem w egipskich ciemnościach. Spotkałem jednego pieszego i rowerzystę majstrującego coś przy rowerze, ale wypłoszyłem go tak, że pobiegł z popsutym rowerem. Zdziwiło mnie to, że bez oświetlenia poruszał się w mrokach nocy. Dworzec autobusowy o 7.15 był zamknięty, a od kwadransu powinien być czynny. O godzinie 7.30 pan otworzył pierwszy bar, gdzie się zagrzałem i wypiłem kawę zakąszając tortillą. O 8.00 wsiadłem do busa i ruszyłem do Granja de Moreruela. Tutaj zaczęło już świtać, ale żadnej żywej duszy w zasięgu wzroku. Ruszyłem ku monumentalnemu opactwu cysterskiemu nad rzeką Rio Esla, gdzie kończyła się droga.
Wszystko było pozamykane do godziny 11.00, a czekać ponad dwie godziny nie mogłem, bo męczył mnie sen. Musiałem częściowo wrócić się, aby wstąpić na szlak camino. Droga była żwirowa i wokół ładne widoki. Skręciłem na niewłaściwą ścieżkę, ale rancher, który dokarmiał konie na pastwisku dogonił mnie samochodem i skierował na właściwe ścieżki. Po rozmowie i pożegnaniu tego pracowitego pana doszedłem do sztucznego zalewu, ale najpierw skręciłem ku Ermicie. Było to niedaleko, ale sam Ermita nie robił wrażenia, jedynie widoki na zbiornik wodny pobudzały do refleksji. Następnie wróciłem i poszedłem ścieżką po ruchomych kamieniach, zamiast drogą samochodową. Droga ta była o wiele dłuższa, ale wokół panowała zupełna cisza, jedynie z oddali słychać było pluskanie ptactwa wodnego. Jakiś niewidoczny pan ścinał powalone drzewa, a w oddali na wzniesieniach były dwie farmy wiatrowe. Minąłem Faramontanos de Tábara i szedłem ku następnej miejscowości. Przed Tabarą pokonałem wielki wiadukt nad drogą szybkiego ruchu. Z dawnego gigantycznego klasztoru, gdzie w IX wieku mieszkało kilkuset mnichów, czyli więcej niż w sławnym Cluny pozostał jedynie nieczynny Kościół, który i tak powstał w późniejszym czasie.
14.02.23
Profesor nazywał się Jose i porzucił pracę na uczelni ze względu na swój wiek i powszechną poprawność, która nie dawała mu spokoju sumienia. W tym odludnym miejscu może realizować swoje marzenia i patrzyć z dystansu na wir wielkiego świata. Po przygotowanym śniadaniu ruszyłem z buta. Musiałem pokonać dwa pasma wzgórz na których obracały się wiatraki. Szedłem wśród spalonych lasów, a pojemniki po paliwie wskazywały na podpalenia. W takich samych baniakach przewożona jest również oliwa, ale najbliższe drzewa oliwne rosły 300km stąd.
W miejscowości Bercianos w miejscowym barze miła Pani ustawiła mi wifi i przyniosła pyszną tortillę. W dalszej wędrówce spotkałem pracowitego pana, który pracował na swojej działce i wymieniłem z nim kilka uprzejmości. Następnie obległa mnie sfora kotów, której zostawiłem resztki posiłku. I tak doszedłem do wioski nad rzeką. Tutaj starsza Pani zaczerpnęła wiadrem wodę prosto z rzeki. Schronisko znajdowało się dwa km dalej po drugiej stronie Rio Tera obok zabytkowego romańskiego Kościoła w Santa Marta de Tera. Alberghe było nieczynne, ale sprytna kobieta prowadząca bar momentalnie wyskoczyła z baru i zatrzymała busa. Bus zajechał przed szkołę, z której wybiegły dziewczęta z papierosami w ustach. Kilka z nich wsiadło do autobusu, który rozwoził je do miejsca zamieszkania daleko od szosy.
W Mombuey odnowione alberghe było czynne, a w nim dwa elektryczne piecyki grzewcze. W romańskim Sanktuarium Maryjnym była msza i ksiądz pobłogosławił mnie. We mszy uczestniczyło kilkanaście osób, w tym babcia z wnuczętami. W jednym z barów w 2018 pracowała czarnoskóra Afrykanka, ale obecnie po niej nie było już śladu. Ta noc upłynęła w błogim śnie, którego domagał się organizm.
15.02.23
Rano po desayuno pokręciły mi się kierunki, ale mapy.cz wyjaśniły wszystko. Stracony został jednak czas, którego zabrakło na koniec dnia. Spotkałem kilka stad dzikich zwierząt co świadczy o deficycie myśliwych. Wioski mijane po drodze były całkowicie puste, jakby wymarłe, czasami jacyś starcy się przemknęli i to wszystko. Za to jest tu raj dla bocianów, które zapomniały już o Afryce. Mijane Kościoły bardzo niewielkie, ale wioski również, jedynie w San Salvador de Palazuelo były schody prowadzące na dach Iglesia de La Transfiguración del Señor, z którego podziwiałem okolicę, a szczególnie tamę na Embalse de Sernadilla. W Asturianos był najciaśniejszy bar świata z jednym stolikiem, gdzie nawet plecak musiałem zostawić na zewnątrz. Coś tu zjadłem, popiłem i ruszyłem dalej, a mogłem zostać w alberghe. W pośpiechu mijałem kolejne wioski gubiąc szlak, ale trzymając azymut i tak dotarłem do Santuario de Nuestra Señora de los Remedios, które było jednym z celów mojej pielgrzymki. Sanktuarium to jest poświęcone patronce Sanabrii, opiekunce lekarzy. Do tego majestatycznego gotyckiego Kościoła odbywają się pielgrzymki z całej Sanabrii pierwszego października.
Wokół Sanktuarium ziemia była zryta przez dziki, ale spokój i powaga miejsca dodała mi sił do dalszego marszu. Po 33km wysiłku doszedłem do Puebla de Sanabria. Spotkany na moście przechodzień doradził mi wspinaczkę po kilkuset schodach do starówki, która znajdowała się na wysokiej skale, zamiast okrążać miasteczko. Z trudem odszukałem informację turystyczną, gdzie młoda dziewczyna powiedziała, że prywatne schronisko jest nieczynne, a najtańszy hotel zaczyna się od 45Eu. Odpocząłem kwadrans na ławce z widokiem na rozległą okolicę i resztkami sił o 18.15 ruszyłem dalej w poszukiwaniu czynnego alberghe. Ciemności zapadały za godzinę, a do przebycia miałem ponad 11km. Początkowo szedłem szlakiem wzdłuż rzeki, ale kręta ścieżka wydłużała czas. Wyszedłem na drogę asfaltową, gdzie nie było ruchu, bo rzadki ruch samochodów poruszał się równoległą szosą oddaloną o 0,5km. Zastały mnie tu egipskie ciemności i ok. 20.00 dotarłem do Requejo. Świeciły tu się jedynie dwie uliczne lampy, a właściciel prywatnego alberghe z okna na piętrze poinformował mnie, że zimą zamknął biznes, ale czynne jest schronisko municypalne.
Drzwi do alberghe były otwarte, a w nim dwa plecaki i żywej duszy wokół. W miejscowym hotelu wypiłem kawę i wróciłem na nocleg. Po kąpieli przez dłuższy czas nikt się nie pojawiał. Po 22 pojawiła się młoda para i chłopak od razu nawiązał kontakt. Miał na imię Maksymilian i pochodził z Wiednia. Zwiedził kawał świata od Kalifornii po Wschodnią Azję. Najbardziej bał się Albanii. Z czego żył trudno powiedzieć. Jego partnerka o imieniu Romina była studentką i pochodziła z Lipska, ale nie z tego zza Zwolenia. Wyjaśnił, że jej babcia mieszkała w Bogatyni i Romina rozumie język polski, ale nie mówi po polsku. Następnego dnia od Rominy dowiedziałem się, że jej babcia mieszkała w Kłodzku. Jej przodkowie byli bardzo zamożnymi mieszczanami. Dorabiali się z szycia futer z syberyjskich soboli, a bardzo często obracali diamentami i złota znalezionymi przez syberyjskich traperów. Po bolszewickiej rewolucji przerzucili się na handel bursztynami, ponieważ posiadali pewne kontakty i doświadczenie w obrocie kruszców. Opowiadała jej babcia tęskniła za krajem z lat dzieciństwa. Szczególnie martwiła się, że jej posiadłość popadła w ruinę, bo dostała się w prostackie ręce.
16.02.23
Rano na trasę wyruszyłem jako pierwszy, ponieważ nie szykowałem śniadania. Na modlitwę nie udałem się do Kościoła parafialnego na wzgórzu, ale do Ermity na dole, gdzie trwały prace porządkowe. Na czas modlitwy robotnicy wyłączyli bosche, po czym podziękowałem im i wyszedłem. W małym sklepiku zrobiłem zakupy, wypiłem kawę i przekąsiłem. Dalej czekała mnie wspinaczkę na wierzchołki znacznie przekraczające 1000m. n.p.m.. Małe wioski były zupełnie opuszczone niczym miasta umarłych. Domy budowane z kamienia świadczyły o ich chwalebnej przeszłości.
W jednym z budynków nad nieistniącymi drzwiami była wyryta data 1709 rok. Jest to trzysta lat historii, a teraz zamiast ludzi rosną tu jedynie dzikie krzewy. Podziwiając górskie krajobrazy doszedłem do sklepo-baru przy autostradzie. Wypiłem tu i przekąsiłem, po czym zakupiłem pół kilo wyśmienitego sera. Długo celebrowałem tu swój pobyt, aż zjawiła się zapoznana para. Poczęstowałem ich serem i zrobiliśmy wspólne zdjęcie. Idąc dalej ujrzałem na horyzoncie miasteczko. Przestałem teraz kierować się strzałkami camino a poszedłem na wyczucie, dzięki czemu skróciłem drogę, chociaż mogłem zbłądzić. Alberghe znajdowało się na początku miejscowości i było otwarte, bo prawdopodobnie informacja o wędrowcach dotarła zawczasu.
Zająłem łóżko tuż przy kuchni, po czym ruszyłem na obchód. W eleganckim lokalu byłem jedynym klientem, ale ceny prowincjonalne, dlatego sobie nie żałowałem. Wieczorem przeprowadziłem się na piętro, gdzie działał tylko jeden grzejnik, a posiadałem śpiwór zimowy, natomiast Ronina posiadała wyposażenie letnie. Górskie miasteczko Lubian nie posiada większych atrakcji, a na ulicach żywej duszy.
17.02.23
Rankiem Austriacy przyrządzali śniadanie, a ja udałem się do lokalu, gdzie za psie pieniądze zjadłem, wypiłem kawę i lampkę wina. Za wioską szlak prowadził w dół nad górski strumyk. Idąc pod prąd rzeczny doszedłem do monumentalnego barokowego Monasterio de Tuiza. Kościół ten poświęcony jest Matce Bożej Śnieżnej, dlatego pielgrzymki odbywają się w środku lata, bo słońce tu nie operuje, a górska woda chłodzi. Drzwi wejściowe były opasane potężnym łańcuchem niczym z Opowieści Wigilijnej Dickensa na jednej z adaptacji filmowych. Wspinaczka na szczyty była uciążliwa, bo górską ścieżką płynęła woda, ale po wejściu wspaniałe krajobrazy wynagrodziły wysiłek.
W mijanych wioskach, gdzie czas zatrzymał w czasach Francisco Goya nie było ani sklepu, ani baru. Tylko w jednej miejscowości krzątali się ludzie, wynikało to pewnie z bliskości autostrady. Na granicy Kastylii i Galicji stał kamienny krzyż i z tego miejsca rozpościerała się zielona Galicja w odróżnieniu od surowej Kastylii. Teraz nastąpiła zejście na szeroką dolinę górską z pojedynczymi domami, na pastwiskach pasły się zwierzęta hodowlane. Do A Gudina wszedłem po godzinie 16-tej. Zatrzymałem się w pierwszym barze i Pani zaproponowała obiad ze zniżką dla pielgrzymów. W ten sposób za 9Eu pojadłem i popiłem. Alberghe mieściło się przy centrum kultury. Jest to nowoczesny przeszklony budynek z marmurami wewnątrz. Pani w średnim wieku zainkasowała 8Eu i oprowadziła po udogodnieniach. Jako budynek użyteczności publicznej ogrzewanie jest tu nie wyłączane i dlatego panuje tu radosna ciepła atmosfera.
Zapytałem się o mszę świętą, początkowo Pani nic nie wiedziała, ale po godzinie dostarczyła mi pozytywne odpowiedzi. W miasteczku nie ma co zwiedzać, dlatego w pół godziny obszedłem główną ulicę i udałem się na spoczynek. O 20.00 uczestniczyłem we mszy świętej, a wraz ze mną spora grupa wiernych. Po powrocie zastałem wykończonych Austriaków, którzy dźwigali bagaże dwa razy cięższe od mojego, co świadczy o nienajlepszym rozeznaniu tematu. Zaprosili mnie na wspólną kolację i przez grzeczność nie odmówiłem. Mięsny posiłek nie przypadł mi do gustu, ale rozmowa bardzo dobrze się układała. Posileni i zmęczeni szybko zasnęliśmy.
18.02.23
Rano nie marudziłem długo tylko wyruszyłem na trasę camino. Zwyczajnie pożegnałem się z nimi austriackim gadaniem i więcej już ich nie spotkałem. Widocznie nie byli w stanie po raz kolejny pokonać ponad 30km. Mam nadzieję, że nie zostali pożarci przez zgłodniałe dzikie zwierzęta. Jeśli będę kiedyś w Wiedniu, to postaram się ich odszukać, chyba że zmienią adres. Tradycyjnie spożyłem desayuno w barze i ruszyłem w siną dal. Mijałem dwie nieduże wioski. W jednej tliło się życie, o czym świadczyły zadbane ogródki, a druga wioska to miasto wymarłych.
Brak szyb w oknach i powyrywane drzwi, dlatego zapewne oprócz zbłąkanych dusz nikt więcej tu nie przebywa. Góry w tym rejonie są bezdrzewne, co sprawiło, że przede mną zaczęły rozpościerać się zapierające dech w piersiach krajobrazy. Największy zachwyt budziły tafle jeziora Encoro das Portas. Nad jeziorem były nieliczne wioski, ale duża odległość nie pozwalała oglądać szczegóły. Życie z dala od cywilizacji pozwoliło tu zachować dawne zwyczaje. W ten sposób schodząc stromym dzikim zejściem znalazłem się w Cambobecerros.
Tuż przed wioską wybiegł dziwnie ubrany jegomość, a za nim dwóch diabłów z widłami. Zatrzymali się przy mnie, ale jeszcze na piekło było dla mnie za wcześnie. Okazali się sympatycznymi diabełkami, bo stanęli do wspólnego zdjęcia, które zrobił ścigany potępieniec. Dalej pomiędzy domami była gromada ludzi w strojach z epoki Servantesa i szwedzki stół, chociaż ci mieszkańcy pewnie nie słyszeli o Szwedach. Jeden z miejscowych poczęstował mnie smakołykami i ruszyłem dalej. W centrum był bar, ale poza kawą i winem niczego w nim nie było. Siedząca w barze starsza babcia, której zrobiło się mnie żal poszła do mieszkania i przyniosła jadło. Młodzi chłopcy w strojach z epoki biegali uliczkami i hałasowali kołatkami. Po takich przeżyciach już asfaltową drogą ruszyłem dalej.
Mijałem wioskę pochodzącą z zamierzchłych dziejów bez żywej duszy, ale za to z niewielkim hotelikiem do którego zjeżdżali się klienci. Tuż przed wieczorem dotarłem do Laza. Od razu przechwyciła mnie policja i zaprosiła na posterunek. Ładna Pani w mundurze zeskanowała mój paszport, zainkasowała pieniądze i wręczyła klucz do alberghe. Schronisko znajduje się tu poza miasteczkiem. Obok parkowało dużo samochodów w tym campery. Długo nie marudziłem i ruszyłem do centrum. Po drodze jakiś dziwak z kolczykami w brodzie i nosie obsypał mnie mąką. Byłem niedokładnie wybielony, dlatego gdy spotkałem ojca z dwiema córkami i trzema kg mąki, to poprosiłem go o dokończenie dzieła, abym lepiej wyglądał na zdjęciu. Proces obsypywania mąką przez córkę, tata nagrał na smartfona i jest to moja najlepsza pamiątka z camino. Wzdłuż głównej ulicy miasteczka i na rynku trwała totalna nawalanka mąką. Wiele osób klęczało, a na głowę spadała im mąka. Ten niecodzienny zwyczaj zapamiętam zapewne do końca moich dni.
Już na noclegu pomogłem jednej Pani znaleźć pralnię, gdzie mogła przywrócić do użytku ubrania swojej rodziny. Pokój, w którym spałem posiadał zamknięcie, tak, że nie musiałem się martwić, że ktoś obsypie mnie na łóżku mąką.
19.02.23
Alberghe opuściłem przed dziewiątą rano, a że była niedziela, to szukałem mszy świętej. Na głównej ulicy i rynku pracował mączny kombajn, który zapewne udał się później do piekarni i z zebranej mąki powstały smaczne wypieki. W miejscowym Kościele msza była przewidziana na 12.00, a przede mną 33km marszu. Pewien pan doradził mi, że 7km dalej w O Castro jest czynny Kościół. Szlak camino prowadził lewym brzegiem rzeczki, a O Castro było po prawej stronie i nadrobiłem pewnie około 1km. O godzinie 10.00 Kościół był zamknięty, a w wiosce z kamienia żadnych mieszkańców tylko turyści.
Tubylec w owczej skórze i z kobzą pod pachą oznajmił, że nabożeństwo niedzielne jest o 11, ale ostatecznie była to 11.30. Nad drzwiami plebanii znajdowała się płaskorzeźba z herbem i datą 1802r., czyli była wybudowana przed wkroczeniem Napoleona. Pod Kościół zajeżdżały samochody i uzbierała się spora gromada wiernych. Budynek kościoła z zewnątrz jest tu bardzo skromny, ale wnętrze to wysoka klasa. Wszędzie barok, a może i renesans, natomiast ołtarz robi niesamowite wrażenie. W czasie mszy kobziarz zastępował organistę. Po nabożeństwie przed Kościołem zebrało się kilkaset osób, aby podziwiać diabelski taniec około 20 mężczyzn przebranych za belzebuba.
Rio Tamega przekroczyłem w Tomicelas, którędy prowadzi szlak camino. Kościółek jest tu bardzo mały bardziej przypominający szopę. Takich kościołów nie ma na pewno w Kastylii, ale nędza Galicji jest przysłowiowa. Ścieżka teraz wiła się ostro pod górę wśród ubogiej roślinności. Nagle na łeb na szyję zjeżdżał rowerem jakiś dawca nerek, tak że ledwo uskoczyłem na bok. Widocznie rowerzysta widział w tym frajdę. Po dużym wysiłku dotarłem do A Albergueria, gdzie w miejscowym barze było full ludzi. Długo czekałem na posiłek, a gdy skończyłem konsumpcję byłem jedynym klientem. Odliczone pieniądze wręczyłem barmance, która na schodach baru karmiła piersią niemowlaka. Dalej czekała na mnie kolejna góra, ale już mniej uciążliwa. Później było bardzo długie zejście wprost do zielonej Galicji bez żadnych gór na horyzoncie. Doskonała nizina poprzecinana strumieniami, a wszędzie dookoła łąki, natomiast zabudowa niczym nie różniła się od naszych wiosek. Nieświadomie ominąłem alberghe w Villar de Barrio i uporczywie podążałem do Xunqueira de Ambía. Przed schroniskiem na skraju miasteczka znalazłem się o 19.10, a napis głosił zamknięcie o 19.00.
Doświadczenie podpowiedziało, aby udać się do miejscowego baru. Po zamówienia la cena poprosiłem właściciela o pomoc i ten wykonał telefon, po czym musiałem szybko biec. Oświetlona była jedynie główna ulica, dlatego straciłem nieco czasu błądząc w ciemnościach. Starsza Pani szybko załatwiła formalności i wróciłem do baru gdzie czekała na mnie kolacja. Odległość pomiędzy barem, a schroniskiem wynosiła ponad 1km, dlatego wieczorem pokonałem dodatkowe 5km. Alberghe było ostatnim budynkiem miasteczka i jest ono dookoła oszklone, dlatego każdy z zewnątrz może nas obserwować. Z tej przyczyny szybko zgasiłem światło, sprawdziłem zamknięcie i ułożyłem się do snu.
20.02.23
Do stolicy prowincji Ourense dzieliło mnie 20km, dlatego pośpiech nie był
wskazany. Teraz dominował już obszar zabudowany, ale bez zabytków godnych
uwagi. Wczorajszy bar był nieczynny, ale jedna Pani poleciła lokal, gdzie
mieszkańcy pałaszowali śniadanie. Mijając kolejne miejscowości zatrzymywałem
się w barach, gdzie przynajmniej wypijałem kawę. Maszerując wśród wysokich
drzew nie mogłem podziwiać krajobrazu. W Ourense szukałem informacji
turystycznej, ale tam gdzie miała być to znajdowała się kwiaciarnia.
Odszukałem
alberghe znajdujące się w samym centrum zabytkowego miasta. Starszy Pan oprowadził
mnie po schronisku i udzielił kilku odpowiedzi odnośnie zabytków, szczególnie
byłem zainteresowany rzymskim mostem. Oprócz mostu są tu rzymskie źródła
geotermalne o temperaturze 67C, które znajdują się kilka metrów poniżej poziomu
miasta. Obszedłem starówkę zatrzymując się przy termach rzymskich oraz na
moście, który był zapewne świadkiem przemarszu wielu armii. Ograniczony czas i
zmęczenie zmusiły mnie na udanie się na spoczynek. Być może kiedyś czas
pozwolili na lepsze podziwianie monumentalnych budowli, które były świadkami
epokowych wydarzeń. Spoczynek nie trwał dwóch godzin i udałem się na miasto.
Czekając na wieczorną mszę świętą wstąpiłem do baru z widokiem na rzymski most.
Usługiwały tu dwie młode kelnerki pochodzące z Ameryki Łacińskiej i zagadywały
mnie podając kolejne owoce morza. Na zewnątrz przechodzili wszelkiego rodzaju
przebierańcy, bo to przecież ostatki.
Msza odbyła się o godzinie 19.00 w kościele tuż przy moście rzymskim. Posilony
duchowo udałem się na nocny spoczynek. Po drodze w centrum miasta mijałem
huczną zabawę mieszkańców Ourense.Rzymskie termy w Ourense Nie miałem ochoty się tu zatrzymać, bo padał
deszcz i nie czułem atmosfery karnawału. Blisko schroniska otwarty był bardzo
stary Kościół, gdzie kończyła się msza. Wstąpiłem tu na krótką modlitwę i obejrzałem
tu tutejszy ołtarz. W alberghe zastałem dwóch pielgrzymów, starszych panów z
Kantabrii. Po kąpieli ogarnął mnie sen.
20.02.23
Zgodnie z zasadami alberghe należało opuścić do godziny ósmej, co innego w schroniskach wiejskich, gdzie klucz chowałem pod wycieraczką lub w skrzynce pocztowej. Po nocnej imprezie wszyscy spali i żaden bar w centrum nie był otwarty.
Minąłem też kamienny Kościół w pobliżu, którego nie było żadnej wioski. Na końcu górskiej doliny, na samym dole wyjawił się gigantyczny klasztor. W ciągu ostatnich 200 lat był wielokrotnie likwidowany, ale obecnie są w nim zakonnicy. Zakonników nie spotkałem, ponieważ obsługą turystów zajmują się narzuceni przez komunistyczne władze urzędnicy. Duże tutejsze alberghe jest ogrzewane i przez większość roku zapewne puste. Po godzinie zjawili się Kantabryjczycy, którzy nie byli w stanie dotrzymać mi kroku. Oprócz nas nocował tu młody mieszkaniec Kalabrii o imieniu Pasquale. Wyróżniał go szarmancki uśmiech jak u każdego Włocha i wierny pies Rocco, z którym wędrował już czwarty miesiąc i wcale się nie śpieszył. Długo z nim rozmawiałem przy użyciu tłumacza i przedstawiał smutną, a zarazem radosną historię. Jego stryjowie i wujowie działali w mafii kalabryjskiej, ale w tym rejonie Włoch nie ma innego zajęcia.
Władze centralne nie interesują się ubóstwem mieszkańców Kalabrii. Musieli oni kraść, mordować i wymuszać, aby utrzymać swoje rodziny. Postanowił odbyć pokutę, aby pomodlić się za ich zbłąkane dusze. Szedł z domu boso ze swoim wiernym psem i rozważał po drodze przyczyny bolesnej rodzinnej historii. Najwięcej problemów miał z pokonaniem ośnieżonych Pirenejów, ale zrobił przy tym krótki uśmiech i machnięcie ręką. Wieczorem obszedłem tą majestatyczną budowlę i zastanawiało mnie dlaczego dawni zakonnicy wznosili takie arcydzieła w tak niegościnnej krainie. Kierowała nimi pewne ucieczka od doczesnego świata i zapewne silna wiara, która dzisiaj jest nieosiągalna. Urzędników zapytałem o poranną mszę świętą i wykonali telefon, po czym powiedzieli, abym zjawił się o 6.45. Z tą informacją zasnąłem.
21.02.23
Rano nie świeciłem światła, aby nie budzić Kantabryjczyków, natomiast Kalabryjczyk spal ze swoim wiernym psem na wejściowym holu. Zupełna cisza i ciemność zaskoczyły mnie. O 7.00 wciskałem dzwonek do pomieszczenia urzędników, ale bez odpowiedzi. Wtedy zjawił się ogromny czarny pies niczym dwuletni cielak budząc we mnie lęk. Po 20 minutach przyszedł Pasquale i zniżył się do poziomu psa i coś rozmawiali. Pasquale starał mi się pomóc, kołataliśmy do drzwi Kościoła i nasłuchiwaliśmy, ale z całą pewnością w Kościele była cisza. Kalabryjczyk powiedział, że idzie spać do godziny 10.00, kiedy rodzi się tu życie. W ciemnościach nocy ruszyłem wąską górską ścieżką przed siebie, a towarzyszył mi ogromny pies, który budził mój niepotrzebny lęk, ponieważ zwierzą szukało opieki. Przeskakiwał pasterskie płotki i merdał wesoło ogonem.
O zmierzchu mogłem podziwiać nieliczne światła niesamowitego klasztoru. Pewnie ten gigantyczny pies towarzyszył by pewnie do samej Warszawy, gdyby nie stado krów. Bez udziału ludzi dwa pasterskie psy prowadziły stado jałówek i mój wierny towarzysz zawrócił, widocznie bał się spotkania z zawodowcami. Żal mi było tego stworzenia, które szukało towarzystwa ludzi, ale niesprawiedliwość tego świata zwyciężyła. W mijanych wioskach widać było nędzę galicyjską, a siąpiący deszcz wspomagał te uczucia. W jednej z wiosek na ruinach była tabliczka, że pochodzą z XVII wieku i mieścił się tu jakiś warsztat. Po czterech godzinach marszu dotarłem do miejscowości ze stacją paliw, gdzie mogłem zrobić zakupy. Była też tabliczka, że 7km w bok jest zabytkowy X-wieczny Kościół. Padający deszcz ułatwił mi decyzję i szedłem dalej. W deszczu przekroczyłem linię kolejową i dotarłem do stacji ,gdzie ulewa zmusiła mnie do schronienia się pod okap. 200m dalej była czynna restauracja i niezwłocznie się tam udałem.
Za psie pieniądze skonsumowałem wielką wazę sałaty do której dodany był dzban wina, po którym zostawiłem nawet napiwek. Na alberghe naszedłem niespodziewanie, bo była tu mała wioska. Pani serdecznie mnie przyjęła i powiedziała, że najbliższy Kościół jest o 5km. W ten sposób Cimeles odbył się bez nabożeństwa katolickiego, ale cóż siła wyższa. Przy słonecznej pogodzie poszedłbym dalej, a tu siąpiący deszcz. W błogim odpoczynku przeszkadzały prace remontowe w innej części budynku. Gdy już byłem na spoczynku miła Pani powiedziała buenas noches i zamknęła na klucz drzwi. Z tak grzecznym zachowaniem nigdy przedtem się nie spotkałem.
22.02.23
Opuściłem to duże alberghe wcześnie rano. Drzwi wyjściowe były samozatrzaskowe i nie można było je otworzyć z zewnątrz. Trzysta metrów od schroniska przy ruchliwej szosie był restauracja-bar, lokal o podwyższanym standardzie. Na śniadanie zachodzili tu przeważnie prości ludzie jak ja, bo ceny jak w barze. Właścicielka sama wszystko przygotowywała, a nawet synowi do szkoły wyszykowała kanapki. Po półtorej godzinie marszu natrafiłem na nowoczesny lokal przy centrum sportowym, a może to był nawet zakład pracy, bo było przy nim bardzo dużo samochodów. Spodobały mi się tutaj wysokie obrotowe krzesła. Do końca etapu nie natrafiłem już na żaden bar.
W niedalekich górach była letnia rezydencja Franco. Bezpośredni dotyk wielkiej historii dodaje człowiekowi sensu życia. Tego dnia przemierzałem ziemie prowincji Ponteverda. Tuż przed wieczorem dotarłem do miejscowości San Miguel de Castro. Wielki napis na ścianie alberghe zmylił moją czujność. Do właściwego schroniska było jeszcze 3,5km, a to było alberghe prywatne. Zadzwoniłem pod nr nad drzwiami i przyjechała młoda Pani, która spisała mnie i dała mi klucze. Pokój był nieduży, ale z pościelą i nocną lampką. Zaczęły targać mną wątpliwości, że nocleg ten kosztuje 50Eu. Zadzwoniłem jeszcze raz i przyjechała teraz starsza Pani, otworzyła bar i na kartce napisała za nocleg 15Eu, co mnie ucieszyło i od razu zamówiłem różne rzeczy, w tym wino. Okazało się, że w alberghe mieszka kilka osób na stale, którzy żywią się w barze. Na wygodnym łóżku nocleg był przyjemnością.
23.02.23
Wstałem o szóstej rano i zaraz potem został uruchomiony bar. Zamówiłem śniadanie, które skonsumowałem w towarzystwie kilku osób, a niektórzy z nich zapewne podążali do pracy, ale był i student przeglądający materiały na zajęcia. Wyszedłem w całkowitych ciemnościach i zamiast podążać leśnym szlakiem to poszedłem terenem zabudowanym, aby uniknąć kałuży i błota. Obok właściwego alberghe była tabliczka na kamieniu mówiąca, że 19 sierpnia zakończył tu życie pielgrzym.
Słyszałem o wielu takich zdarzeniach, gdzie niefrasobliwość ludzka i brak doświadczenia prowadziły do tragedii, a być może było to tym ludziom pisane. Po przejściu niewielkiego lasku pojawiła się łąka, a na niej jakiś pan puszczał drona i z tego miejsca pojawił się pierwszy widok na Katedrę Santiago de Compostela. W dalszej drodze natrafiłem na jedyny bar przed Santiago, który był połączony ze sklepem. Zakupiłem tu czysty paszport pielgrzyma na przyszły rok. Drugi widok na katedrę pojawił się już na ulicy Santiago, która jest prostopadła w stosunku do sanktuarium. Wejście na starówkę było po schodach, gdzie zaczynał się miejski bazar warzywny. Przed katedrą było kilkunastu pielgrzymów, którzy przyszli innymi trasami, a zapewne wszyscy podążali Camino Frances. Po placu przechadzało się również kilku policjantów pilnujących bezpieczeństwa.
Do Gwardii Civil bałem się podejść, bo to groźni ludzie, ale już pana z gwardii municypale poprosiłem o zrobienie fotki. Nie szukałem biura wydającego Compostelę, bo już jedno takie poświadczenie posiadam, a celem pielgrzyma jest droga, a nie papier. Pierwsze alberghe było całe zajęte i odesłano mnie do innego, które było w samym centrum. Młoda Pani zainkasowała 20 Eu i dała klucze oraz numer łóżka ze świeżą pościelą. Po południu w licznych sklepach z pamiątkami szukałem apaszek chroniących szyję przed spaleniem. Był bardzo duży wybór, dlatego z zakupem nie było problemu. Udałem się również na dworzec kolejowy i autobusowy po to, by kolejną noc spędzić w Zamorze do której mam szczególny sentyment ze względu na liczne romańskie Kościoły. Ceny biletów mnie powalały, a połączenia zupełnie nie pasowały.
W Zamorze mogłem się pojawić już po zamknięciu alberghe, co nie wchodziło w rachubę. Za drugim podejściem do kasy autobusowej Pani zaproponowała bilet nocny do Madrytu za zaledwie 25Eu, czyli dwa razy taniej niż normalnie, co mnie niezwykle ucieszyło. O dwudziestej uczestniczyłem w katedrze we mszy świętej z udziałem około 100 osób z różnych zakątków Ziemi. W drodze powrotnej do schroniska natrafiłem na popisy cyrkowe na szczudłach. Po powrocie postanowiłem się oprać, aby nie zwracać na siebie uwagi w samolocie i na lotnisku. Za 3Eu Pani uruchomiła pralkę, a za kolejne 3Eu włączyła suszenie. Pokój, w którym spałem był rozdzielony parawanami na segmenty. W jednym segmencie spały dwie młode Tajki, w drugim prawdopodobnie dwie Włoszki, a w trzecim ja i zasłane czyjeś łóżko. Gdy się położyłem miałem różne wyobrażenia, kto tu przyjdzie. Po północy zjawił się stary chrapiący Niemiec, a tego nie przewidziałem w najczarniejszych snach.
24/25.02.23
Rano nie śpieszyłem się z wyjściem i celebrowałem czas w piwnicznej świetlicy. Kręciłem się po bazarze do czasu rozpoczęcia mszy w miejscowym Kościele o 12.00. W 2009 roku świątynia ta była pełna wiernych. Obecnie w nabożeństwie uczestniczyło kilkadziesiąt osób, ale to przecież sobota, a nie sądzę by w Polsce mogło pojawić się więcej wiernych. Po raz ostatni odwiedziłem katedrę i zacząłem oddalać się od centrum. Zaszedłem do Kościoła seminaryjnego położonego w na najwyższym wzgórzu Santiago. W tym niewielkim Kościółku panowała idealna cisza. Na wysokiej skarpie była przeszklona kawiarnia, z której podziwiałem starówkę. Idąc dalej wstąpiłem do baru zamawiając kawę i pyszną sałatkę. Po drodze napatoczyłem się na tawernę, gdzie zasmakowałem w serwowanych winach. Przed odjazdem odwiedziłem supermarket dla zrobienia zakupów. Skoncentrowałem się na kupnie oliwy z oliwek. Z ciężkim plecakiem udałem się na dworzec autobusowy.
Czas do odjazdu autobusu się dłużył, dlatego dwa razy odwiedziłem dworcowy bar zamawiając kawę i przekąski. W autobusie przypadło mi miejsce prawie na samym końcu, skąd nie można było śledzić trasy. Szybko przysnąłem i ocknąłem się w A Coruna, to tak jakbym z Radomia jechał do Warszawy przez Kraków. Wsiadła tu ładna Ukrainka z córką, które zajęły miejsca tuż przede mną. Dalej autobus zajeżdżał do licznych miejscowości, stąd ta niższa cena biletu. W Madrycie byliśmy około szóstej rano w niedzielę i panowały tu jeszcze ciemności. Kolejne dwie godziny musiałem spędzić na dworcu w Madrycie. Pamiętając słowa profesora z 2009 roku, że z Estacion del Sur prowadzi prosta droga do lotniska, to o wschodzie słońca ruszyłem przed siebie. Po drodze zwiedziłem wspaniały pusty park, którym przebiegł galopem jeden człowiek. Następnie wstąpiłem na śniadanie do otwartego baru, gdzie zaskoczyły mnie niskie ceny jak na stolicę. Bar szybko zapełnił się mieszkańcami, którzy widocznie nie trudnią się w domu przygotowaniem śniadania.
Skręcając w lewo znalazłem się przed słynnym na cały świat muzeum El Prado. Do jego otwarcia było dwie godziny, to i ludzi czekała garstka. O godzinie 10.00 wstąpiłem do miejscowego Kościoła na mszę świętą. Nabożeństwo w tym Kościele odpowiadało moim wymaganiom. Po wyjściu przed muzeum był wielki tłum, co ułatwiło podjęcie mi decyzji i poszedłem dalej. Przez kolejne godziny kręciłem się ulicami Madrytu, co jakiś czas wstępując do baru. Późnym popołudniem udałem się na lotnisko Barajas. W Warszawie wylądowałem o 23 i miałbym problem z dotarciem do domy, gdyby nie koledzy. Gdy już jechałem swoim samochodem, to Głowaczowie o pierwszej w nocy zatrzymała mnie policja. Alkomat nic nie wykazał, dlatego spokojnie wróciłem do domu.